Rozdział czwarty: szybka zmiana zdania
Ostrzegam, to będzie trochę obrzydliwe, więc osobom o słabych nerwach nie radzę jeść w trakcie czytania.
Kai obudził się około południa, jednak wcale nie był wyspany. Czuł się naprawdę parszywie i najchętniej przeleżałby cały następny dzień, nie mógł sobie jednak pozwolić na taki luksus. Przejście zaczynało się już za dziewięć dni, a on musiał jeszcze ukończyć platformę i zgromadzić zapasy. Poprzedniego wieczora nie uplótł sznurka, wziął się więc za to teraz. Owijał cierpliwie liście trzcinowca wokół korzeni trawy jedwabnej, gdy znowu to poczuł. Dym. Ale tym razem jakby bliżej.
Niewiele myśląc wlazł na czubek jednego z buków. Ze szczytu drzewa dostrzegł to, czego się obawiał: za lasem unosiła się smużka dymu. Poprzednio był on ledwie wyczuwalny, o zobaczeniu go nie mogło być mowy. A teraz wyraźnie dostrzegał szare kłęby unoszące się ponad wierzchołkami drzew.
- Niedobrze, niedobrze... - mruknął. - Ktokolwiek... albo cokolwiek to jest, przemieszcza się. Bardzo powoli, ale przemieszcza się. I to zdecydowanie w naszą stronę. Wiesz co, Salva? - zwrócił się do lisa. - Znajdźmy tego kogoś, albo to coś, zanim ono znajdzie nas.
Po tych słowach przeniósł niedokończony sznurek i wszystkie bagaże, których zresztą nie było zbyt wiele, na platformę. Zostawił sobie tylko niewielki bukłak z wodą oraz katanę. Sprawdził czy ostrze szybko i sprawnie wychodzi z pochwy, po czym wskoczył na grzbiet Salvy i ruszył galopem przed siebie.
Tym razem nie był tak głupi, żeby pchać się w sam środek bagnistego lasu. Aż za dobrze pamiętał przygodę, która go tam spotkała. Postanowił objechać bór naokoło, jednak nie podróżować całkiem na otwartym terenie, tylko kawałek za linią drzew. W ten sposób nie ryzykował, że zostanie zauważony.
*
Po około trzydziestu minutach szybkiego truchtu znalazł się po drugiej stronie lasu. Z tego miejsca mógł już dostrzec ognisko. Zostawił Salvę w lesie, a sam ostrożnie podczołgał się do jego skraju. Gdy dostrzegł, kto obozuje przy ognisku gwałtownie wciągnął powietrze. Mylił się, gdy powiedział, że ktoś, kto tak bezmyślnie pali ogień jest albo bardzo głupi, albo bardzo groźny. Istniało trzecie wyjście: obozowicze, bo było ich siedmiu, po prostu wiedzieli, że nikt, ani owca, ani człowiek nie podejdzie do nich, przynajmniej dopóki byli żywi. Po śmierci mieli zostać pożarci.
Kai patrzył na obozowisko Zakażonych. Pięciu mężczyzn i dwie kobiety. Drżał. Nie ze strachu, ale z gniewu. Wiedział, że Zakażony żyje około dwóch tygodni, chyba że... zdecyduje się zrobić coś naprawdę okropnego, by przedłużyć sobie życie.
Dawniej, pomyślał Kai, nikt nie zrobiłby czegoś takiego. Ale teraz ludzie już nie istnieją.
Jeżeli Zakażony z zimną krwią zamorduje innego Zakażonego i wypije jego ciepłą jeszcze krew, zyska kolejny tydzień życia. Trawieni chorobą nieszczęśnicy coraz częściej decydowali się na to rozwiązanie. Łączyli się w kilkuosobowe gangi, w których łatwiej im było polować na samotnych Zakażonych wygnanych z Twierdz. Jednak gdy długo nie udawało im się nikogo schwytać, rzucali się bez cienia wyrzutów sumienia na swoich dotychczasowych towarzyszy. Ci ludzie nie znali przyjaźni czy braterstwa. Powoli zmieniali się w pozbawione emocji zwierzęta, kierujące się tylko chęcią przetrwania.
Ten konkretny gang miał już jeńca i właśnie kłócił się, komu ile krwi się należy. Kai podpełzł bliżej, żeby zobaczyć kogo schwytano. I wstrzymał oddech z przerażenia.
Ofiarą Zakażonych była Amanita.
Chłopak błyskawicznie podjął decyzję. Do tej pory nie zamierzał się w to mieszać; zapach krwi przyciągnąłby owce, a on nie chciał, by te przedwcześnie pojawiły się w tej okolicy. Jednak teraz, wychodząc pewnym krokiem z krzaków, nie wahał się. Wiedział już, że zrobi wszystko by ocalić Amę.
Salva poszedł za nim. Jego gniewne warczenie zwróciło uwagę Zakażonych. Spojrzeli na niego niepewnie. Skąd, do diabła, wziął się tu ten ciemnowłosy dzieciak w za dużym płaszczu i czego od nich chciał? Nie dostrzegli złowrogiej katany strategicznie ukrytej pod okryciem. To dodało im odwagi. Pierwszy roześmiał się wysoki, barczysty mężczyzna, najwyraźniej przywódca bandy. Po chwili dołączyła do niego reszta.
- Czego chcesz, dzieciaku? Precz stąd, pókim dobry! - warknął.
Kai nie był jednak w nastroju na przekomarzanki.
- Po pierwsze, mam zapewne więcej lat niż wasza siódemka razem wzięta - był zły, może dlatego powiedział prawdę. - A po drugie, to raczej wy powinniście uciekać. Pókim dobry.
Odpowiedział mu śmiech, który jednak chwilę później zamienił się w charkot. Chłopakowi wystarczyło pół minuty, by wszystkie dźwięki ucichły, a trawa spłynęła krwią. Podbiegł do związanej Amanity i rozciął krępujący ją sznur. Potem, nie zważając na protesty dziewczyny, zaciągnął ją do ciała barczystego mężczyzny i przycisnął jej twarz do rany na jego szyi.
- Pij! Pij, głupia, bo inaczej twoje dni są policzone! - ona jednak nie chciała. Rozpaczliwie szamotała się w jego uścisku. Była słaba, nie miała nawet połowy dawnej siły, dlatego bez trudu wmusił w nią sporą dawkę czerwonego, ciepłego jeszcze płynu. Gdy stwierdził, że wystarczy na najbliższe dwa tygodnie, puścił ją. Zemdlała. Kai wziął ją delikatnie na ręce i posadził przed sobą na grzbiecie Salvy. Ruszyli.
*
Płakała. Wszystko było nie tak, jak sobie Kai obmyślił.
- Dlaczego... kurczę fiks, dlaczego?! - wyjęczała. - Dlaczego mi to zrobiłeś? Kai, ja... - urwała.
- Ty co? - zapytał najłagodniej jak umiał. - Nie rozumiesz, że gdyby nie ta krew, już byłabyś martwa?
- Wolałabym być martwa! - gniew znienacka wykrzywił jej zaczerwienioną i opuchniętą od płaczu twarz. - Tysiąc razy bardziej wolałabym być martwa niż zrobić coś takiego! Zmusiłeś mnie żebym... żebym wypiła krew człowieka! Teraz, przez ciebie, stałam się potworem, kanibalem! Cicho, nic nie mów, wiem co powiesz. To przecież było dla mojego dobra, czyż nie? Kai, jeżeli choć trochę ci na mnie zależy, zabijesz mnie tu i teraz.
Twarz Kaia nie wyrażała absolutnie niczego.
- Przykro mi, Amanito - zaczął powoli. - Niezmiernie mi przykro, że do tego doszło. Ale widzisz, Ama, ja już raz pozwoliłem bliskiej osobie umrzeć. Nie zamierzam tego zrobić drugi raz.
Zapadła cisza. Ale to już nie była cisza przed burzą, tylko cisza po burzy. To ten rodzaj ciszy, który unosi się nad zrujnowanym miastem. Ludzie wychodzą z domów by ocenić szkody i w milczeniu patrzą na utracony świat.
- Kai, ja... nie wiedziałam...
- Nie mogłaś.
- Kai, przepraszaaaaaam! Kurczę fiks! Ja naprawdę nie chciałam... - znowu płakała. Taka właśnie była Amanita - emocje targały nią bez ustanku, a ona sama nie pamiętała już co było ich źródłem.
Nagle dziewczyna szlochając, rzuciła mu się na szyję. Kai, zaskoczony tym przypływem czułości niezdarnie ją objął i uspokajająco poklepał po plecach.
- Już dobrze, Ama. Już dobrze - powtarzał to w kółko, a Słońce opadało coraz niżej i niżej. Nie wiadomo jak długo trwali tak, przytuleni, cieszący się swoją obecnością. Oni po prostu byli, a wszystkiego innego nie było. W tamtej chwili Kai złożył przysięgę, że cokolwiek by się nie wydarzyło, będzie chronił Amę, choćby miał przypłacić to życiem.
A ponieważ nie miał w zwyczaju łamać obietnic, w ten sposób na zawsze związał jej los za swoim.
*
Tym razem w nocy nie przeżywał na nowo koszmaru sprzed lat. Zamiast tego objawiła mu się Aluma. Znów miał wrażenie, że jej nienaturalnie niebieskie oczy przewiercają go na wylot. Zapomniał już jakie to okropne uczucie. Zupełnie takie, jakby kobieta znała wszystkie jego myśli.
- Wiesz, co musisz zrobić - powiedziała. - Jest tylko jeden sposób, żeby ją ocalić, a ty dobrze o tym wiesz.
- Nie próbuj na mnie swoich sztuczek, Alumo - warknął. - Nigdy więcej ci się to nie uda.
- Ależ ja nie stosuję żadnych sztuczek. Przedstawiam ci tylko jedyne możliwe rozwiązanie. Po Przejściu zabierzesz ją do mnie, a ja wydłużę jej życie nawet do dwóch lat.
- Kosztem czego? Wolności? Ama nie jest typem osoby, którą można zamknąć w złotej klatce i kusić długim życiem. Ona woli dwa tygodnie na świeżym powietrzu od dwóch lat w zamknięciu. U ciebie uschłaby z tęsknoty za otwartą przestrzenią.
- Wzdragasz się przed moimi metodami, a co powiesz o własnych? Ja chcę jej dać długie, szczęśliwe życie, a ty dla marnych dwóch tygodni zmusiłeś ją do...
- Wiesz co, Alumo? - przerwał jej tonem, który aż ociekał jadem. - Wypierdalaj.
- Jak sobie chcesz - parsknęła gniewnie. - Ale zapewniam cię, że jeszcze przyjdziesz do mnie z podkulonym ogonem, b r a c i e.
- Wynoś się z mojej głowy! - wrzasnął. Tym razem błękitnooka kobieta posłusznie odeszła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro