Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog: do chwili ostatniej

Dla J.
Bo to był w końcu twój pomysł, czyż nie?

Uwaga! Ta piosenka, którą zaraz przeczytacie istnieje naprawdę i wcale nie jest taka stara, ale na potrzeby opowieści załóżmy, że ma wiele, wiele lat, a jej koniec zaginął w pomroce dziejów... (i nie wyszukujcie tego końca, taka dobra rada)

Zapach róży

Wiem dobrze, co czujesz, te moje nastroje
Szybka zmiana zdania, zamknięte pokoje
Może to zabawne, lecz ja nie żartuję
Chcę być sprawiedliwym, przecież ja też czuję

Ref.: Też jestem człowiekiem, też serce posiadam
Także innych kocham, także innych zdradzam
Też mnie nienawidzą, kochają niektórzy
Też prawie jak każdy lubię zapach róży

Też jestem samotny, czuję zapomnienie
Dobrze wiesz, że miłość to moje zbawienie
Niszczy mnie samotność, tak bardzo powoli
Choć już zrozumiałem, że...

*

Dawno temu istniały miasta. Duże i małe, ze ślicznymi ryneczkami i ratuszami przy rynkach. Z labiryntem wąskich uliczek i biegającymi po nich radośnie dziećmi, z dorosłymi śpieszącymi do pracy, do sklepu lub nie śpieszącymi się wcale. Z pięknymi domami z czerwonej cegły.
Teraz już ich nie ma.
Dawno temu istniały wioski. Niewielkie, otoczone kraciastą narzutą pól i lasów. Ze schludnymi chałupami, ogródkami i kwiatami w ogródkach. Pełne ludzi, zwierząt i życia.
Teraz już ich nie ma.
Dawno temu istniały drogi. Ogromne trakty i nieduże leśne ścieżynki, wiecznie zatłoczone przez kupców, podróżników i całą rzeszę bezimiennych, podążających dokądś ludzi. Zawsze słyszało się tam pokrzykiwania, śmiech i stukot końskich kopyt.
Teraz już ich nie ma.
Dawno temu istnieli ludzie. Towarzyscy, weseli, przyjacielscy, zawsze gotowi do niesienia innym pomocy. Nieważne kim byli, zawsze znajdowali czas dla swojej rodziny i potrzebujących. Wiecznie uśmiechnięci, szli dziarskim krokiem przez życie.
Teraz już ich nie ma.

Teraz zamiast miast są żelazne Twierdze, otoczone wysokimi murami i zabezpieczone najnowocześniejszym systemem alarmowym.
Teraz zamiast wiosek są ruiny i mgliste wspomnienia.
Teraz zamiast dróg są chaszcze i nieprzebyte puszcze.
Teraz zamiast ludzi są ich żałosne parodie, z których każda dba tylko o siebie.

*

- Sprzeciw! Zgłaszam sprzeciw! - wykrzyknął Radny Henrick. - Nie możemy otwierać bram choćby na chwilę ze względu na jakieś mrzonki. To zbyt niebezpieczne! Misja nie może się odbyć.

- Opanuj się, Henrick - uspokajała go Radna Laya. - Poszukiwanie Róży to nasza jedyna nadzieja!

- Nadzieja na co? - zapytał drwiąco Radny Gordon. - Na zakończenie tego wszystkiego? Wiesz równie dobrze jak ja, Laya, że na to nie ma sposobu.

- Właśnie podtykam go wam pod nos, durnie - warknęła zirytowana Radna.

- Nie unoś się, Layo! - wykrzyknął Radny Lunar. - Róża to legenda, a zaraza to fakt! Fakt, który może nas wszystkich zabić!

Laya prychnęła i otworzyła usta by coś powiedzieć, ale nikt nigdy nie dowiedział się, co to miało być. Bowiem w tej samej chwili alarm zaczął wyć. Radni jak jeden mąż rzucili się w kierunku tarasu, jednak stamtąd nie było nic widać. Pognali więc wąską galeryjką na mur, aby sprawdzić co aktywowało alarm.

Był to niewysoki mężczyzna w średnim wieku, odziany w podarte łachmany. Co jakiś czas wstrząsały nim dreszcze, a piana płynęła mu z ust gęstym strumieniem. Ledwo szedł, wciąż się potykał, ale uporczywie dążył do celu. Zmierzał w kierunku Twierdzy.

- Ot-ot-otwórz-rz-rz-rzcie-e-e br-r-ramę-ę - wybełkotał.

Radni nie ruszyli się z miejsca, tylko mierzyli przybysza zimnym, bezlitosnym spojrzeniem. Wcale nie wydali wyroku, o nie. Ten wyrok zapadł już dawno temu, kiedy nieszczęśnik został zarażony.

Mężczyzną wstrząsnęła kolejna fala dreszczy, która tym razem nie ustała. Przybysz upadł na ziemię, jednak wciąż nie przestawał się trząść. Nadszedł jego koniec, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Piana płynęła coraz obficiej, drgawki się nasilały, aż w końcu wszystko raptownie się urwało. Ciało legło bez ruchu w trawie.

Nagle z pobliskiego lasu wysunęło się stado owiec. Było ich może ze trzydzieści sztuk. Szły sztywno, wpatrzone płonącymi szaleństwem oczami w trupa. Gdy znalazły się kilka metrów od niego puściły im wszelkie hamulce. Rzuciły się na ciało i zaczęły rozrywać je na strzępy. Następnie przystąpiły do uczty. Gdy po jakichś dziesięciu minutach przestały jeść, po trupie nie było już ani śladu.

Nagle wszystkie owce uniosły łby w górę. Zrobiły to idealnie równo, tak jakby ktoś dał im jakiś znak. Potem idealnie równo zwróciły łby w kierunku Twierdzy i idealnie równo rozpoczęły szarżę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro