Rozdział 1.
CHRISTIAN
Spojrzałem na Omegę na swoim nadgarstku, powstrzymując się od zirytowanego westchnienia. Niewiele było rzeczy czy osób, które doprowadzały mnie do białej gorączki, ale zdecydowanie do tego grona zaliczał się Howard z biura prokuratury okręgowej. Nie dość, że miał facjatę tak nieprzyjazną i tak drażniącą, że wpisywał się idealnie w kanon prokuratorski, to miał równie potworny głos. I nosił w sobie jawną urazę do prawników przez swoją byłą żonę, która doprawiła mu rogi z jednym z tych po mojej stronie. Głośny skandal sprzed kilku lat w prawno - karnym półświatku.
— Powiedz mi, Howard, jak ty to sobie wyobrażasz? Mam przedstawić takie warunki mojemu klientowi i co? Czekać na łaskę z nieba? Czy apokalipsę? — Przerwałem mu w końcu, mając serdecznie dość, bo wolałem zachować energię na starcie z nim w sądzie.
— Nie musisz na nic czekać, ale akurat obydwaj wiemy, że musisz przedstawić je swojemu klientowi, Vaden — Howard uśmiechnął się zwycięsko, zamykając teczkę i przesunął ją w moją stronę po szklanej powierzchni stołu sali konferencyjnej. Miał szczęście, że opanowałem autorefleksję do perfekcji, bo inaczej wyrzuciłbym go przez szybę na ulicę, a potem patrzył jak zeskrobują go łyżeczkami. Kusząca opcja, ale tym razem nie miałem zamiaru skłaniać się ku swojej mroczniejszej stronie.
— Owszem, ale najpierw znajdę jakiegoś dobrego tłumacza, żeby mi to przełożył. Nie jestem tylko pewien czy istnieją tacy, którzy specjalizują się w języku nadętych buców — rzuciłem, wstając.
Spojrzałem na niego z góry, żałując, że kiedykolwiek byłem w stanie pomyśleć o tym, aby zostać prokuratorem i że musiałem współpracować z taką gnidą. Za każdym razem, kiedy stawiał swoje stopy na piętrze mojej kancelarii, miałem ochotę rozszarpać go na strzępy. A ten nadęty chuj dobrze o tym wiedział i robił wszystko, abym się przełamał. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru. Tak jak nie miałem zamiaru z nim przegrać. Do tej pory tak było i wolałem, aby ten fakt nigdy się nie zmienił. To byłaby druga porażka w moim życiu. Zaraz po Gówniarzu.
W końcu opuściłem salę, zapinając marynarkę stalowego garnituru i przewróciłem oczami, udając się wprost do swojego gabinetu. Wokół mnie jak zwykle panował rozgardiasz, bo prawnicy załatwiali swoje obowiązki, stażyści biegali tu i tam, a do tego pojawiali się klienci, którzy nie do końca wiedzieli jak się w tym wszystkim odnaleźć.
Na szczęście opanowałem sztukę poruszania się po tym kociokwiku już bardzo dawno temu i bez trudu dotarłem do biurka, które okupowane było przez Ginę, moją asystentkę.
— Przypomnij mi, żebym już nigdy więcej nie wybrał się na spotkanie z tą gnidą — powiedziałem, przystając i oparłem dłonie o blat biurka. Moje palce wbrew woli zaczęły o nie bębnić.
— Mówiłam ci, że mogłeś wysłać tam jakiegoś stażystę — oznajmiła mi z nieukrywaną satysfakcją, porządkując swoje miejsce pracy, tak jak to miała w zwyczaju.
W kancelarii wiele się już zmieniło, ale Gina pozostawała niezmienna. Pomogła zbudować mi moje Imperium i była przy mnie we wszystkich najważniejszych chwilach. Wynajęcie tego piętra, następnie wykupienie go, otwieranie każdej kolejnej gałęzi, najpierw w okolicznych miastach i stanach, potem na terenie całej Ameryki. Nawet w Europie. Zadziwiała mnie jej intuicja oraz to, z jaką łatwością szło jej odczytywanie intencji w ludziach, którzy się zjawiali. Dzięki temu nie musiałem się martwić o sortowanie klientów i trafiali mi się tacy, którzy stanowili wyzwanie. Albo nie marnowali mojego czasu. Resztę odsyłałem do kogoś niższego szczeblem lub aplikantów. Na czymś w końcu musieli się uczyć.
Gina była więc bezcenna. Była też jedną z nielicznych osób, które zasłużyły sobie na to, aby zwracać się do mnie po imieniu.
— Mówiłaś. Powinienem był słuchać — westchnąłem, przeczesując palcami włosy i potem pokręciłem głową. — Coś godnego mojej uwagi, gdy mnie nie było?
— Wygraliśmy proces przeciwko Litt Oils, fuzja tych dwóch firm marketingowych od jutra wchodzi w życie, a od następnego tygodnia przychodzi dwóch nowych stażystów — oznajmiła jak gdyby nigdy nic. — A, byłabym zapomniała. Detektyw Taylor się do ciebie dobijał, kazał ci oddzwonić. Podobno to ważne. Nie chciał się dzielić odnośnie tego, co było takie ważne — dodała, mierząc mnie wzrokiem, oczekując w ten sposób, że jednak ją wtajemniczę.
Przykro mi Gino, nie tym razem.
— Nie patrz tak na mnie, nie powiem ci.
— Powiesz. Tylko w swoim czasie — powiedziała, odsuwając się od biurka i westchnęła, na co miałem ochotę zakląć, bo niestety taka była prawda. Choćbym się zawziął, ona miała na mnie swoje sposoby. Ta kobieta wyciągała ze mnie po prostu wszystko i robiła to w tak nieoczywisty sposób, że nawet nie wiedziałem, kiedy odkrywałem wszystkie swoje karty. A te z reguły trzymałem blisko siebie.
I temat działalności Taylora, którą dla mnie prowadził był akurat wyjątkowo niewygodny.
— Nie strasz, nie strasz — przyznałem, po czym odchrząknąłem, bo ta wiadomość wprawiła w ruch trybiki w mojej głowie, które do tej pory były uśpione. Musiałem dowiedzieć się, co takiego zaszło. — Idę do siebie, nie ma mnie dla świata.
— Mhm, a kawę chcesz?
— Jakbyś była tak miła...
— Ja zawsze jestem miła, po prostu czasami za mało mi płacisz, żebym miała ochotę się starać.
— Płacę ci prawie tyle ile płacę swoim najlepszym prawnikom — zauważyłem, aby nie przeginała tej struny, choć obydwoje dobrze wiedzieliśmy, że to był tylko żart i nic więcej. Ceniłem sobie jej pracę i wszystko to, co robiła, więc zasługiwała na czeki, które opiewały na wysokie sumy. Kiedy zaczynaliśmy, wszystkie jej bonusy pokrywałem z własnej kieszeni, aby nie kusiła ją praca u konkurencji.
— Naprawdę? Nie wydaje mi się — zażartowała, biorąc w dłonie jakieś dokumenty, aby je pozanosić do odpowiednich osób. Była trybikiem napędowym całej tej machiny, jaką było Vaden Law Corporation. — Kawa zaraz będzie gotowa, panie Vaden — dodała wyjątkowo oficjalnie, gdy zamykałem już szklane drzwi od swojego gabinetu i usiadłem za biurkiem, od razu łącząc się z detektywem.
Jeśli dobijał się do mnie w godzinach swojej pracy, to naprawdę musiało to być ważne.
Kiedy tak słyszałem w słuchawce kolejne sygnały, zdałem sobie sprawę, że wszystko rozpoczęło się od tak niepozornej rzeczy i gdyby nie łańcuch zdarzeń jaki poszedł w ruch lata temu, możliwe, że nawet nie byłoby mnie teraz na świecie.
Bo nie zawsze byłem synem Vadenów.
Nie zawsze nosiłem to nazwisko. Dopiero oni dali mi szansę na normalne życie i później na start kancelarii. Nigdy nie chciałem wchodzić w rodzinny biznes, a kiedy zdałem sobie sprawę, że ciągnie mnie do prawa, Max zrobił wszystko, żeby tylko mi się udało.
I oto byłem. Siedząc na miejscu człowieka zarządzającego całą kancelarią. Bez partnerów, bez oddanych komukolwiek udziałów. Sam na to wszystko zaharowałem. W pocie czoła. I w mękach.
— Strasznie pan dzisiaj zajęty, panie Vaden — usłyszałem w końcu po drugiej stronie, mając ochotę przewrócić oczami. Tak, byłem zajęty, bo ktoś musiał być. To stwierdzenie było tak durne, że aż irytujące. Jak mogłem nie być zajęty, kiedy miałem na głowie taką odpowiedzialność?
— Gdybym nie był zajęty, nie miałbym ci z czego zapłacić tych horrendalnych sum za te twoje usługi, Taylor — przyznałem wymownie, poprawiając się nieco na krześle z drogiej, czarnej skóry.
Mogłem sobie pozwolić na to, aby mój gabinet ociekał luksusem, jednocześnie unikając ekstrawagancji. Tu nie przychodziło się aby posiedzieć i wylać całe swoje bolączki. Tu klienci przychodzili, aby podzielić się tym, co trzeba było dla nich zrobić i podpisywali cyrograf, jak lubiłem zwać pełnomocnictwo. A wychodzili, zostawiając często swój los w moich rękach. Na swój sposób odnajdywałem w tym siebie. Ludzie z mroczną przeszłością przychodzili do mrocznego mecenasa. Ten mroczny mecenas ciągnął ich za sobą do sądowniczego piekła, a potem każde poszło w swoją stronę. Ja byłem bogatszy o kolejną wygraną sprawę oraz honorarium, a klienci byli wolni i zadowoleni z moich usług. A potem polecali mnie pośród swoich znajomych. Lub przede mną ostrzegali. Układ wprost idealny.
— Cena zobowiązuje do poziomu i jakości usług, proszę pana. A nieskromnie rzecz ujmując są najlepsze w całym mieście.
— Na twoje nieszczęście — powiedziałem, raczej do siebie niż do niego i zacząłem obracać w dłoniach wieczne pióro. — Przejdźmy do rzeczy.
— Oczywiście, proszę pana — od razu zmienił swój ton na profesjonalny i usłyszałem jeszcze jak chrząka, oczyszczając swoje gardło. — Udało mi się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Folder jest już gotowy, włącznie z planem zajęć i generalnym rozkładem całego tygodnia. Powtarza się co do joty, nie ma żadnych niespodziewanych sytuacji. Wszystko przesłałem na pańskiego maila — oznajmił, a ja nie mogłem poradzić nic na to, że usta wygięły mi się w złośliwym uśmiechu.
— Dobrze, dziękuje, Taylorze.
— Cieszę się, że jest pan zadowolony, panie Vaden. Proszę się odezwać, gdyby coś nastręczało panu kłopotów, mam kilka znajomości i ze wszystkim powinienem sobie poradzić.
— Tak zrobię — uznałem, przytrzymując telefon ramieniem, kiedy palce wpisywały na klawiaturze komputera hasło do poczty.
— W takim razie z mojej strony to wszystko — oznajmił mi. — Ach, Jeszcze jedno. Mój dobry znajomy dał mi znać, że pański brat znowu się awanturował i siedzi teraz w areszcie — dodał, na co na moment zamarłem, a potem osunąłem się bezsilnie na fotel z jękiem niezadowolenia.
Kurwa. Jego. Mać.
Traciłem jakiekolwiek siły do tego Gówniarza. Jakiekolwiek.
— Wybiorę się tam po pracy — powiedziałem, mając jednak ochotę zostawić Aarona w tamtym miejscu, bo była to chyba jedyna chwila, kiedy nie musiałem się martwić o to czy przypadkiem czegoś nie spierdolił. Wizja pozostawienia go na noc w celi w areszcie w ogóle była bardzo kusząca, ale potem nie dałby mi w ogóle żyć, dlatego dla świętego spokoju wiedziałem już, że odwiedzę posterunek policji po drodze do domu.
Nie był to pierwszy raz. Z pewnością też nie był to ostatni raz.
Przetarłem tylko swoją twarz, mając ochotę kląć pod nosem. Bo dobrze wiedziałem, że to się nigdy nie skończy. Albo skończy. Kiedy ten Gówniarz w końcu wpędzi mnie do zasranego grobu.
— Teraz to już będzie wszystko — potwierdził Taylor i po krótkich uprzejmościach, pożegnał się, a ja usłyszałem w końcu ciszę po drugiej stronie i odłożyłem słuchawkę na miejsce.
— Zasrany Gówniarz — powiedziałem do siebie, uderzając palcami o czubek swojego nosa i wziąłem głęboki oddech. Mimo wszystko mogłem zająć się swoimi sprawami, skoro i tak był na oku mundurowych i nie zanosiło się na to, że miałby rozsadzić połowę lub całe miasto. A to było bardzo możliwe w jego wykonaniu. Był chodzącą bombą zegarową.
— A ty co taki zachmurzony? Vivien znowu próbuje cię swatać? — Z amoku wyciągnęła mnie Gina, która zjawiła się w gabinecie bezszelestnie, stawiając przede mną porcelanową filiżankę z dobrą kawą, sprowadzaną wprost z Brazylii. Jako, że kancelaria działała jak dobrze naoliwiona maszyna i wszystko odbywało się tak jak miało się odbywać, mogliśmy sobie pozwolić na takie rzeczy. Drogie wystroje, stażyści z tylko najlepszych uczelni w stanie i kraju. Klasa połączona z luksusem. Lubiłem to. Wyniosłem to z domu.
— Dzięki Bogu w tym tygodniu jeszcze nie, ale przeczuwam, że czeka mnie jakiś lunch w najbliższej przyszłości. Kolejny — powiedziałem, przewracając oczami. Vivien Vaden wzięła sobie za punkt honoru wyswatanie swoich dzieci możliwie jak najlepiej. Jak na razie zanosiło się tylko na to, że to przedostatni się ożeni. I to nie z własnej woli, więc nie byłem taki pewny tego, że o taki efekt chodziło. — Dziękuje, Gino.
— Proszę. Znaj moją łaskę — powiedziała, patrząc na mnie z góry i zaśmiała się. — Dzisiaj wychodzę szybciej, mam randkę. Nie siedź za długo, bo znowu powiedzą, że z ciebie pracoholik.
— A czy to nie jest prawda?
— Oczywiście, że prawda. Ale wyobraź sobie, że świat się nie zawali jak nie zrobisz wszystkiego na już — zauważyła, przybierając już poważniejszy wyraz twarzy. — Mówię serio, Christian. Miej jakieś życie poza kancelarią — dodała, taksując wzrokiem zarówno mnie jak i cały mój gabinet. Stara śpiewka, ja pracowałem, ona szukała swojego szczęścia w miłości. Ja dalej pracowałem, a ona mówiła mi, żebym wziął się za życie.
Gdyby to tylko było takie proste, Gino. Gdyby tylko to było takie proste.
Miałem swoje powody, dla których byłem takim, a nie innym człowiekiem. Stroniłem od ludzi w życiu prywatnym, jako że miałem ich na pęczki w tym zawodowym. Matka próbowała mnie swatać, najmłodszy brat doprowadzał do szewskiej pasji i na domiar złego miałem swoje demony. Jak każdy z nas. Nie było to pod żadnym pozorem coś wyjątkowego, bo nawet nie miałem ochoty nazywać się wyjątkowym. Było wręcz przeciwnie.
Problem zaczął się wtedy, gdy urosły w siłę na tyle, że nie dawały mi już spokoju i budziły po nocach, podsuwając mi najmroczniejsze koszmary. A wszystko przez tę pieprzoną przeszłość. Nie raz już słyszałem, że nieważne jak głęboko się ją pogrzebie, ta zawsze znajdzie sposób na to, aby odbić się echem w teraźniejszości. To była cholerna prawda.
— Mam życie, Gino. Nie zamieniaj się w matkę kwokę.
— No wiesz co? — Przekrzywiła głowę, na co zaśmiałem się unosząc swoje dłonie.
— Żartuje. I nie martw się. Zacznę żyć, spokojnie. Ale najpierw muszę wyciągnąć Aarona z pierdla. — oznajmiłem, przewracając oczami. Czasami miałem ochotę rozszarpać go na strzępy, ale wiedziałem, że moje życie byłoby w jeszcze gorszym stanie gdyby nie on. Nie wiedział tego, ale tak właśnie było.
— Wow, ten to jest oddany. Nie próbowaliście go wsadzić w mundur, skoro tak go ciągnie?
— Chyba nie wiesz, o czym mówisz — przyznałem otwarcie, kiedy tak usłyszałem jej słowa. — Aaron stróżem prawa? Miasto spłynęłoby tym pieprzonym jabłkowym Jimem Beanem. A prostytutki i koks byłyby legalne na każdym rogu. Ten frajer najpewniej odstrzeliłby sobie palce przy pierwszej lepszej okazji, bo akurat odznaką podcierałby swoją dupę — dodałem, prychając.
— Jest młody. Musi się wyszaleć. To, że ty byłeś grzecznym i ułożonym dzieckiem nie oznacza, że wszyscy tacy jesteśmy, Vaden — zaśmiała się i pokręciła głową, robiąc mi przytyk, bo obydwoje wiedzieliśmy, że wcale nie byłem taki ułożony, za jakiego uchodziłem. Ktoś jednak musiał zgrywać pozory, czyż nie?
— I chwała za to wszechświatowi, bo gdyby Viven i Max mieli taką czwórkę kurwibąków na głowie, to najpewniej osiwieliby już dawno, dawno temu. I bylibyśmy jeszcze większą bandą pojebów, niż już jesteśmy.
— W rodzinie nic nie ginie, jak to się mówi. — Gina wzruszyła ramionami, chichocząc pod nosem i zostawiając mnie już potem samego, a ja w końcu mogłem dobrać się do załączników, które wysłał mi Taylor. I mogłem je w spokoju przejrzeć, upewniając się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. A potem pojechać po tego Gówniarza do aresztu.
:::
hej, kochani! bardzo się cieszę, że widzimy się w pierwszym rozdziale, muszę przyznać, że pisało mi się go bardzo przyjemnie:")
jestem bardzo podekscytowana tą historią i tym, gdzie nas ze sobą zabierze, naprawdę. christian i red przyszli do mnie niespodziewanie, ale od razu ich pokochałam. mam nadzieje, że z wami będzie tak samo! x
czekam na wasze opinie czy sugestie, będzie mi bardzo miło, jeśli zostawicie po sobie jakiś ślad w postaci gwiazdki czy komentarza i widzimy się przy następnym:)
możecie znaleźć mnie na ig czy tiktoku, zapraszam, tam jest całe mnóstwo treści!
ig: cleopisze_
tiktok: dvdevil7
buziaki, cleo!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro