Rozdział 6.
CHRISTIAN
W moim życiu niewiele było rzeczy powtarzalnych, ale zaliczały się do nich moja obecność w kancelarii, trening boksu, a także niedzielne obiadki w domu rodziców, których matka nigdy mi jeszcze nie podarowała. Choćby świat się walił, wszystko szło nie tak jak trzeba, Vivien Vaden zawsze, ale to zawsze musiała wyprawić uroczysty obiad w niedzielne popołudnie. Tego dnia nie było inaczej.
Kiedy parkowałem swój samochód na okazałym podjeździe, w rezydencji pod miastem, widziałem już jak najmłodszy z moich braci, Aaron, cały brudny od smaru, grzebał coś w swoim motocyklu.
Jeśli zapytano by mnie który z naszej czwórki, bo Vivien i Max doczekali się po mnie jeszcze trzech snów i ani jednej córki, przyprawi ich o zawał, to postawiłbym wszystkie swoje pieniądze na najmłodszego Vadena. Już nie raz dokuczaliśmy mu, że wyrosła z niego czarna owca tej rodziny, a on jakby tylko się tym szczycił. Nie pomogły szkoły czy studia z internatem. Aaron był zbuntowany praktycznie od samego początku i o ile każdy z nas miał swój wybrany sport czy instrument, na którym nauczono go grać, tak on, najmłodszy z nas, który powinien być wręcz perełką, był tak naprawdę największą zmorą tego nazwiska. A mimo to Vivien wciąż go kochała. Mieli ze sobą taką więź, której w dzieciństwie potwornie im zazdrościłem.
— Hej, dzieciaku — przywitałem z nim, po wyjściu z samochodu. Garaż wręcz trząsł się od gitarowych riffów jakiejś piosenki Iron Maiden. Oczywiście Aaron tego nie słyszał i wszystko przycichło dopiero wtedy, gdy tak podskoczył ze strachu, po tym jak stanąłem mu za plecami.
— Cholera, następnym razem mów, że już jesteś, a nie przyprawiaj o zawał! — oburzył się niewyraźnie, bo z papierosem w zębach. Zaraz po tym poczułem jak mierzy mnie wzrokiem i wytarł brudne dłonie o kawałek jakiejś znoszonej koszulki.
— Powiedziałem, po prostu tak głośno słuchasz swojego jazgotu — uniosłem brwi, przesuwając wzrokiem po garażu. To było jego małe królestwo. — Myślałem, że pozbyłeś się już tego dezela. To w ogóle jeździ? — dokuczyłem mu, bo dobrze wiem jak bardzo jest wrażliwy na punkcie tych swoich dwóch kółek. Pamiętam jeszcze jaką awanturę zrobił mu ojciec, kiedy przyprowadził do garażu tego złoma, twierdząc, że sam go wyremontuje i potem rzuci wszystko, aby objechać całe USA na tym motocyklu. Remont szedł do przodu, ale nie zanosiło się na to, aby mały Aaron wyfrunął z domowego gniazdka.
Uroki bycia ulubionym dzieckiem rodziców.
— Ha, ha. Bardzo zabawne — stwierdził głosem ociekającym ironią, zaciągając się dymem. Próbował mnie poczęstować, ale odmówiłem. Jeśli już miałem coś palić, to kubańskie cygaro do whisky, a nie byle jakiego skręta z tytoniem niewiadomego pochodzenia. A z Aaronem akurat nigdy nic nie było wiadomo. — Mama już na ciebie czeka. Uważaj, bo znalazła ci jakąś dziewczynę. Świergota o tym cały dzień — dodał, powodująć z mojej strony jęk dezaprobaty.
Chyba żadna inna matka nie wzięła sobie bardziej do serca tego, aby dobrze wyswatać swoje dzieci jak Vivien. Nie potrafiłem już zliczyć ile razy proponowała mi jakieś wyjścia tylko po to, aby poznać mnie z jakąś dziewczyną, która rzekomo byłaby wspaniałą dla mnie żoną. Nigdy nie wychodziło, a ja zawsze wracałem do siebie zmęczony i wręcz zmordowany słuchaniem o byle czym. Nie chodziło o to, że uważałem kobiety za takie, które nie miały nic do powiedzenia, bo uwielbiam słuchać kobiet, ale po całym dniu batalii sądowej i rzucania prokuratorowi kłód pod nogi, potrzebowałem ciszy i spokoju, a nie świergotania o paznokciach czy nawet o tym, że pogoda dopisywała. Nawet nie byliśmy w Anglii, żeby gadać o pogodzie, do cholery.
— Świetnie. Ciekawe kogo tym razem. Córka prezydenta? Może sama księżniczka Charlotte? — Przewróciłem oczami i po dokuczeniu bratu ostatni raz, ruszyłem już w stronę drzwi wejściowych.
Po przekroczeniu progu od razu dotarł do mnie zapach wydobywający się z kuchni, a sekundę później w moją stronę biegło już kilka par psich łap. Rodzice uwielbiali zwierzęta, dlatego mieliśmy już kilkanaście chomików, Aaron kiedyś hodował papużki nierozłączki, teraz kota, a psy stanowiły prawdziwych przyjaciół.
Mój ojciec, Max, po jednym z wyjazdów w delegację do Zjednoczonego Królestwa, zakochał się w Wyżłach, dlatego właśnie te czworonogi prawie że powaliły mnie na podłogę, chcąc się ze mną przywitać czy polizać mnie po twarzy.
— No, już, już. Was też miło widzieć — burknąłem, poprawiając sweter po tym jak odzyskałem równowagę i razem ze tą psią obstawą wszedłem w głąb domu.
Mama jak zwykle przeszła samą siebie. Zastawa wyglądała perfekcyjnie i wypolerowana błyszczała na wszystkie strony. Centrum stołu stanowił ogromny bukiet róż, a serwetki były poukładane w jakieś fikuśne kształty.
Wiele ludzi pytało już ją o to, jak była w stanie łączyć pracę na stanowisku dyrektorskim w wydawnictwie z prowadzeniem domu i tak licznej rodziny, ale najwidoczniej to była po prostu magia kobiet. Wszystkiego czego dotykały, zamieniało się w złoto. Nie raz już się o tym przekonałem dzięki Vivien.
— Hej, mamo. Cześć wam — przywitałem się z brunetką, pochylając się, aby mogła mnie wycałować. Już nauczyłem się, że inaczej się nie dało. Poza tym widywała mnie chyba najrzadziej z całego rodzeństwa, choć paradoksalnie to biznesowo byliśmy sobie najbliżsi. Nie raz i nie dwa reprezentowałem już jej interesy w sądzie, wygrywając każdą jedną sprawę.
— Christian! Jak dobrze, że jesteś! — Uśmiechnęła się szeroko na mój widok, na co zaśmiałem się, przytulając ją do siebie. Nie przepadałem za tym, ale to właśnie Vivien nauczyła mnie jako takiej bliskości. Vivien nauczyła mnie bycia człowiekiem, kiedy myślałem, że już nikomu się to nie uda. Wiele jej zawdzięczałem, ale ona nie miała o tym pojęcia. Lub udawała, że nie ma. — Nie słyszałam jak przyjechałeś.
— To przez ten jazgot gówniarza. Niczego w domu nie słychać, jeśli leci Bruce Dickinson i spółka — rzuciłem, na co kobieta skarciła mnie, uderzając mnie w ramię. — Przepraszam, mamo. Ale taka prawda.
— Wyrażaj się jak na mecenasa przystało — Poprawiła swój fartuszek, który skrywał idealnie wyprasowaną oraz dopasowaną sukienkę.
Och, mamo. Gdybyś tylko mnie słyszała wszędzie indziej niż w domu czy na sali sądowej.
— Dobrze, dobrze. Co dzisiaj na obiad?
— Łosoś, skarbie. Na przystawkę przegrzebki. A na deser twoja ulubiona tarta wiśniowa.
— Pyszności — Uśmiechnąłem się, ale to oznaczało tylko jedno: Vivien naprawdę zawzięła się na to, aby znaleźć mi żonę. Tarta oznaczała to, że będzie próbowała mnie udobruchać przedwcześnie, bo wpadła na jakiś swój genialny pomysł, o którym najpewniej za niedługo się dowiem. Nie wiem tylko czy mam już za wczasu bać się o to czy śmiać do rozpuku.
— Choć jeden mnie pochwali, bo na twojego ojca i braci nie mogę liczyć — westchnęła specjalnie głośno, aby te słowa przedostały się do salonu połączonego z jadalnią i kuchnią. Z zewnątrz dom stanowił niemalże ucieleśnienie wiktoriańskiej epoki w Anglii, ale w środku panował ład i monochromatyczny wystrój.
— Czyżby mama już na nas narzekała? — Obok mnie pojawił się Anthony, drugi w kolejce całego klanu Vadenów. Jako jedyny z naszej czwórki postawił na karierę naukową i realizował się zawzięcie na uniwersytecie. Nie raz już śmiałem się z niego, że zostanie wiecznym studentem, ale po obronie doktoratu został chyba najmłodszym możliwym profesorem na uniwersytecie. Vivien wprost pękała z dumy, gdy okazało się, że choć jeden z nas poszedł w jej ślady.
— Ja wcale nie narzekam. Stwierdzam fakty — Vivien roześmiała się tylko, wręczając młodszemu ode mnie brunetowi misę z puree ziemniaczanym, aby odstawił ją już na stół. — Usiądź sobie już, Christianie. Zaraz wszystko będzie gotowe.
— Jasne. Ale gdybyś czegoś potrzebowała to powiedz — skinąłem głową, wymieniając się z nią jeszcze pocałunkiem w policzek i oddaliłem się do jadalni.
Tak naprawdę Vivien i Max to byli moi adopcyjni rodzice. Zanim do nich trafiłem, tułałem się po śmierci mojej matki bez celu. Dopiero, kiedy natknąłem się na wysoką brunetkę, jaką okazała się być Vivien, moje życie się zmieniło. O sto osiemdziesiąt stopni. Nie mieli wtedy dzieci, a ich małżeństwo było jeszcze świeżą sprawą. Do tej pory tak naprawdę zastanawiałem się, co w ogóle skłoniło ich do tego, aby wziąć pod swój dach zupełnie obce dziecko, bez jakiejkolwiek gwarancji, że to się uda i nie będzie sprawiało kłopotów. Długo nie mogłem się przed nimi otworzyć, a gdy już to zrobiłem, okazało się, że będą mieli swoje pierwsze prawdziwe dziecko. Na świat przyszedł Anthony, potem kolejno Benjamin i Aaron. Z tym wyjątkiem, że najmłodszy z nas miał być wyczekaną i wymarzoną córką. Zdjęcie ze szpitala było tego idealną kwintesencją, kiedy tak wystrojony w różowe ciuszki, leżał u Maxa w ramionach, zdzierając swoje płuca.
Vivien i Max nigdy jednak nie dała mi odczuć, że już nie byłem dla nich ważny. Vivien kochała mnie jak swojego, Max pokazał mi cały dorosły świat i to tak naprawdę on popchnął mnie w prawo. Nigdy nie przestałem być im za to wdzięczny. Dali mi dom, swoje nazwisko i szansę na życie i coś lepszego niż łóżko w przytułku i wejście do świata z pracą za psie pieniądze nie wiadomo gdzie i z kim. Dzięki nim stałem się kimś, a nazwisko Vaden dało mi miejsce w świecie i byłem z tego dumny. Zrobiłem to nie tylko przez wzgląd na siebie i ochotę wydarcia się z objęć przeszłości czy spieprzonego dzieciństwa, ale też po to, aby dać im powód do tego, że ich decyzja była słuszna. I że te wszystkie lata nie poszły na marne.
Niedługo później zjawił się Aaron i o dziwo nie był już cały w smarze, a Max wrócił z piwniczki, trzymając w dłoni dobry rocznik jakiegoś wina, który będzie szedł w parze z łososiem i resztą obiadu. To prawdziwy koneser, chyba jeszcze większy niż Vivien. Ale to już było rodzinne.
— Jak sprawy w kancelarii? — zapytał mnie, kiedy wszyscy usiedliśmy już przy stole. Aaron i Benjamin dokuczali sobie jak zwykle, Anthony jeszcze przez moment siedział z nosem w telefonie, a mama poprawiała ostatnie detale tu i tam, choć i tak było idealnie.
— Dobrze. Otwarcie następnej filii w toku. Poza tym wygrane sprawy. Ostatnio przegrzebywałem się przez całą masę starych akt, ale opłaciło się, bo doprowadziłem do zmiany kwalifikacji czynu — stwierdziłem ogólnikowo, bo wiedziałem,, że zaraz któryś z braci zacząłby, że zanudzam ich prawniczymi formułkami.
Max natomiast skinął z uznaniem głową i poklepał mnie po ramieniu. Było to najwięcej na co mógł się zdobyć. Kiedy tak ukończyłem prawo na Harvardzie z wyróżnieniem, otrzymałem zaledwie cień uśmiechu na jego twarzy. Ojciec swoje zadowolenie raczej wyrażał czynami, a nie potokiem słów, ale i z tym bywało różnie. Powiedzmy, że dobrym rodzicem był tylko do czasu. Kiedy zaczęliśmy dorastać, było już różnie, a Benjamin, którego los przesądzono w momencie powrotu ze szpitala wszedł z nim na wojenną ścieżkę.
— A kiedy w końcu nam kogoś przedstawisz, co, Christianie? — Vivien zagadnęła mnie, wywołując śmiech u Aarona. Kopnąłem go za to pod stołem w kostkę na co skrzywił się i przewrócił oczami.
— Jeśli spotkam kogoś odpowiedniego, to możesz być pewna, że pierwsza tego się dowiesz, mamo — odpowiedziałem po chwili, posilając się swoją standardową formułką. Powtarzałem to niezmiennie, praktycznie co obiad, dlatego najmłodszy zaraz znowu zaczął mnie przedrzeźniać. — A ty się dobrze czujesz? Czy załatwić ci badania na poczytalność?
— A może miałbyś ochotę na lunch ze mną w tym tygodniu? Spotykam się z Maureen. Pamiętasz ja? Ma córkę niewiele młodszą od ciebie — Vivien zachęciła mnie, wywołując pomruki rozbawienia przy stole. To był już nasz żart, a za każdym razem ten z braci, który padał ofiarą naszej matki, stawiał piwa przy kolejnym spotkaniu. Naszym, bez rodziców.
Czyli znów byłem to ja. Szlag by to.
— Chciałbym, mamo, ale mam już kalendarz wypchany po brzegi. Jeśli nie jestem w kancelarii, to w sądzie i na odwrót. Poza tym mam całą masę spotkań. I jeszcze jakiś wywiad do gazetki studenckiej — westchnąłem, próbując się wymigać od jakiegoś lunchu i próby zeswatania, ale Aaron i Ben już zbili sobie żółwika, nastawieni na darmowe piwa.
— Po prostu... Zasługujesz na to, aby kogoś mieć, skarbie — Vivien przyjrzała mi się troskliwie i posłała taki sam uśmiech. Wiedziałem, że się martwi, ale naprawdę nie musiała. Zapewniałem ją o tym już wiele razy. Umiałem o siebie zadbać i tak się składało, że był już ktoś. Ktoś, o kim ona nie wiedziała. Bo nie miała jeszcze pojęcia, że jej przybrany syn już miał na czym skupić uwagę. Nie na czymś. Na kimś. Na niej. Z pewnością tańczyła teraz na deskach miejskiego teatru, ćwicząc wytrwale do przedstawienia. Jezioro Łabędzie Czajkowskiego.
Moja mała baletnica.
— Studencka gazetka? — Anthony ożywił się, ciągnąc temat i zerknął na mnie, zajadając się łososiem. Nasze rozmowy przerywał tylko brzdęk sztućców o talerze czy wymienianie się następnymi półmiskami. Kuchnia Vivien jak zwykle była wspaniała i ryba wręcz rozpływała się w ustach.
— To wszystko twoja wina — wystawiłem widelec w jego stronę z uniesioną brwią. — Dałem się namówić, bodajże przez twoją studentkę, braciszku. Mają mi zrobić kilka zdjęć, odpowiem na kilka pytań. Nie martw się, nie zabiorę z ciebie światła reflektorów — dodałem dość zgryźliwie, choć nie umknęło mi to, że jego twarz wyraźnie stężała, jakby coś było na rzeczy. Mogłem się mylić i mogło mi się przywidzieć, ale wyglądał zupełnie tak, jakby ktoś wylał mu kubeł wody na głowę. — Dopadła mnie po tym jak wstąpiłem po kawę po spotkaniu z rektorem. Byłem przejrzeć umowę przed tym jak wejdzie w życie. To sfinansowanie wydziału — dodałem, wzruszając ramionami i wtajemniczając resztę w rozmowę.
— Geniusz. Miliarder. Playboy. Filantrop — skomentował Benjamin, cytując tym samym klasyk Marvela i kultowego już Iron Mana, na co przewróciłem oczami. — Jak niby mamy mieć z nim szansę, mamo? — dodał, utrzymująć to wszystko w żartach, ale przecież nie byłby sobą gdyby mi nie dokuczył. Taka była już rola najstarszego brata, czyż nie?
— Och, skarbie, ja nie każe wam się licytować w tym, kto jest lepszy. I tak jestem dumna z was wszystkich — Vivien wzruszyła ramionami, zerkając na Maxa. Gołym okiem zobaczyłem wtedy, jak w jej oczach błyszczał się zachwyt swoimi dziećmi, ale też i miłość do męża.
Jeśli tylko miałbym komukolwiek coś życzyć, to postawiłbym na życzenie tak udanego i długiego małżeństwa jak małżeństwo tej dwójki. Nie wiedziałem w czym tkwił ich sekret ani też nie chciałem o to pytać, ale jeszcze chyba nigdy, przez całe moje ponad już trzydziestoletnie życie, nie widziałem ich skłóconych.
— Poza tym — kontynuowała, sięgając po wino. — Christian wiele dla was zrobił. To normalne, że należy mu się uznanie — dodała wymownie, a ja uśmiechnąłem się pod nosem.
Mówiłem.
— Mhm, jasne, a potem wychodzi coś takiego jak Aaron i jego głupie pomysły — Anthony dociął najmłodszemu, na co brunet przewrócił oczami. Takie docinki przy obiedzie były na porządku. Nie było już dawno takiego popołudnia, aby któreś z nich się nie posprzeczało z drugim, tylko po to, aby po jakimś czasie pić już razem piwo w ogrodzie. Lub whisky w bibliotece razem z Maxem.
— Pocałuj mnie w dupę, Tony.
— Aaronie Malachi Vaden!
— Uuu... Ktoś tu sobie przesrał — Benjamin odchylił się na krześle, kiedy tak śmiał się pod nosem. Wszyscy wiedzieliśmy, że mieliśmy przesrane, gdy z ust Vivien padło nasze pełne imię i nazwisko. To był jednak Aaron. Jemu wiele rzeczy uchodziło na sucho. Te wszystkie skandale, ucieczki ze szkół, porzucenie studiów.
Ja byłem najstarszym bratem i zbierałem wszystkie baty. On był najmłodszym i stał się swoistym złotym dzieckiem, nawet jeśli był kimś, kto spędzał rodzicom sen z powiek.
Przewróciłem w końcu na to oczami i kiedy tak pozostała trójka razem z mamą wdała się w dyskusję na temat słownictwa przy stole, Max zagadnął mnie o kolejne szczegóły z kancelarii. Jako broker medialny nie do końca czasami wiedział, o czym mówiłem, ale moja kancelaria reprezentowała rodzinny biznes. Zawsze wysyłałem mu swoich najlepszych prawników, aby nikt go nigdy nie próbował na niczym oszukaća on czasami pozyskiwał mi kury znoszące złote jajka w postaci kolejnych klientów. Wszystko wydawało się dobrze działać i funkcjonować. Była to swoista symbioza, której żaden z nas nie miał zamiaru przerywać.
:::
Pod koniec nowego tygodnia przyszedł czas na wywiad. Panna Garver najwidoczniej nie zmarnowała ani sekundy na to, aby wszystko ustalić, bo już w poniedziałek, w porze lunchu Gina zajrzała do mojego gabinetu, informując, że otrzymała telefon od pewnej studentki i udało jej się wcisnąć wywiad w mój grafik. Nadal nie byłem i nie jestem co do tego przekonany, ale jednocześnie nie potrafiłem sobie tego wszystkiego odmówić.
W życiu nie przypuszczałem, że dopadnie mnie coś takiego jak to, co czułem, kiedy widziałem ją, nie byłem sobą. Ten prawnik, który potrafił pozbawić prokuratora jakichkolwiek możliwości na sali sądowej stawał się bezbronnym mężczyzną, którego we władaniu miała baletnica zakochana w literaturze brytyjskiej. Jeszcze nie miała pojęcia o tym, że moje pojawienie się w jej życiu nie było przypadkowe i właśnie tak miało pozostać. Przynajmniej na jakiś czas. Bo zamierzałem to pozwoli zmieniać. Chciałem, żeby poczuła to samo, co czułem ja. A to nie było byle co i jakieś szczeniackie miłostki czy uniesienia.
Zdecydowanie nie.
Z tego, co było mi wiadomo od Giny, pytania miały być niewymagające, dosyć typowe i idące jednotorowo. Nic bardziej banalnego. Na to też się nastawiłem. Poza tym ta cała panna Garver wspomniała jeszcze o kilku zdjęciach do artykułu. Nie sprzeciwiłem się
i ubrany w jeden ze swoich ulubionych garniturów, pojawiłem się w umówionym miejscu.
Nigdy nie potrafiłem ścierpieć spóźnień, dlatego na swój sposób była to żelazna zasada, której wymagałem w firmie. Byłem typem człowieka, który jeśli miał przyjść o minutę za późno, potrafił zjawić się całe trzydzieści przed określonym czasem.
W ten sposób sprawą mojego brata, który szepnął to i owo władzom, trafiliśmy we czwórkę jak się okazuje, do niewielkiej sali, która już została przygotowana pod cały ten wywiad.
— Dzień dobry, panie Vaden. Cieszę się, że już pan dotarł — powitał mnie głos blondynki, na co przyznaje, że zrobiłem się rozczarowany. Liczyłem na to, że najpierw zobaczę Red, a później będę musiał męczyć się z jej przyjaciółką, ale wymusiłem u siebie namiastkę uśmiechu. Zatrważające było to, co ta brunetka ze mną zrobiła. Niegdyś z łatwością przewróciłbym do góry nogami świat takiej studencki, wykorzystując fascynację moją osobą, ale od lat nie mogłem znieść wzroku kobiet na sobie. Żadna nawet nie dorastała jej do pięt i nie miałem najmniejszej potrzeby szukania szczęścia w przelotnych przygodach.
Raczej unikałem tego typu rzeczy, jak uśmiechy, bo uśmiechy potrafią osłabić człowieka niesamowicie szybko i narazić go na stawanie się słabym. A ja już wystarczająco długo byłem osłabiony, co jednocześnie było dla mnie wybawieniem i zgubą. Z naciskiem na to drugie.
Potem jednak mój wzrok powędrował dalej i w miarę tego jak się rozglądałem, czułem jak krew zaczynała przepływać szybciej przez moje serce, bo napotykałem Ją wzrokiem. Siedziała zaczytana, jak zwykle pewnie w Dumie i Uprzedzeniu. Unosiła wzrok dopiero wtedy, gdy usłyszała mój głos, a potem speszyła się, co było reakcją jakiej oczekiwałem.
I Bóg był mi wtedy świadkiem, że jeśliby tak była by tam ze mną sama, to zdecydowanie zrobiłbym coś z czego nie byłbym ani trochę zadowolony.
— Dzień dobry, panno Garver. Panno Davenport — powiedziałem jednak, trzymając siebie i swoje myśli na wodzy. Musiałem zachowywać się jak profesjonalista, a nie pies spuszczony ze smyczy, który myślał wszystkim tylko nie głową. Zerknąłem tylko na brunetkę, która odkłada już książkę do torebki, a potem zbliżyła się do nas niepewnie. — Cieszę się, że cię widzę, Niezdaro — dodałem mniej oficjalnie. Jej policzki nabrały na moje słowa jeszcze większej ilości kolorów, co przyznaje, było potwornie urocze. Otwierała już usta, aby jakoś mi odpowiedzieć, ale posłałem jej wymowne spojrzenie i finalnie nic takiego się nie miało miejsca. Dobrze wiedzieć, że będę potrafił tak nad nią zapanować. Podziałało to na mnie w znaczący sposób, dość pobudzająco i musiałem się skupić na jakiś durnych aktach prawnych, aby nie myśleć o tym, że miałem ochotę przełożyć ją przez kolano. Pokazała mi już to, że na swój sposób miała niewyparzony jęzek, a ja cóż. Miałem słabość do tej małej gaduły. Cholerną słabość.
— Od czego właściwie zaczynamy?
— Może najpierw kilka zdjęć? Myślę, że rozluźni to atmosferę, a później już przejdziemy do pytań. Odpowiada to panu?
— Może być — skinąłem głową, obracająć w palcach spinkę od mankietów.. Szczerze mówiąc w ogóle mnie to nie obchodziło,, ale dzięki temu mogłem znaleźć się blisko niej i nie ukrywać, że ją obserwuje. — Gdzie mam stanąć? I kto będzie robił te zdjęcia?
— To mój dobry znajomy, zna się na tym co robi, proszę się o nic nie martwić — Garver uśmiechnęła się do mnie potulnie, na co tylko ponowiłem skinięcie głową w niedbały sposób. Nie trzeba było czekać na to, aż moje brwi powędrowały w górę na widok tego całego fotografa. Wyglądał jakby urwał się z lat sześćdziesiątych i palił trawkę przez cały ten czas. Postanowiłem tego nie skomentować, choć pokusa była ogromna. Przekrzywiłem natomiast głowę, gdy usłyszałem jak brunetka zdusiła w sobie chichot, najpewniej spowodowany moją miną.
.— No dobrze, skoro tak — rzuciłem w końcu, zajmując miejsce na rozciągniętej ściance. Podrabiany fotograf rozglądał się wokół, ewidentnie flirtując przy okazji z blondynką, co wprawiło Red w zakłopotanie. Nie musiałem dobrze jej znać - choć przecież tak było - aby wiedzieć, że poczuła się niezręcznie. Odchrząknąłem, przerywając te miłosne podchody, bo sam nie miałem ochoty dłużej tegi widzieć. — Portret? Profil? Cała sylwetka? Czego potrzebujecie?
— Portret byłby idealny, proszę pana — Garver skupiła na nowo swoją uwagę na wywiadzie, oddalając się już do przyjaciółki, aby zrobić miejsce fotografowi. — A może jednak od razu przejdziemy do pytań? Będzie panu przeszkadzało? W końcu kto jak kto, ale pan powinien wiedzieć, że czas to pieniądz.
— Skądże. Proszę — wziąłem głębszy oddech, poprawiając jeszcze raz grawerowane spinki w mankiecie, a potem krawat. Przez głowę przemknęło mi to, że wyglądałby lepiej w innym miejscu, niż na mojej szyi, ale zachowałem to dla siebie. Obiecałem sobie jednak, żeby wkrótce przekuć te wyobrażenia w prawdziwy widok. Najlepiej pode mną.
— Dobrze, w takim razie zacznijmy — stwierdziła, oczyszczając swój głos i włączając dyktafon. Nie zapytała czy może go użyć, ale to tylko głupia gazetka, więc tego także nie zamierzałem skomentować. Przedstawiła siebie i mnie, określiła w skrócie plan wywiadu, a później już rozsiadła się na jednym z krzeseł z kartką i ołówkiem. — Czemu zawdzięcza pan swój sukces, panie Vaden?
— Ciężkiej pracy. Niczemu innemu, panno Garver. Nikt nie osiąga wymarzonych rzeczy przez bierne czekanie i pozwalanie na to, aby życie uciekało mu przez palce. Ja dostrzegłem okazję, więc wykorzystałem ją do cna. Stąd prawo. Stąd Vaden Law Firm.
— Więc według pana warto dążyć do celu bez względu na wszystko? Nawet po trupach?
— Nie mnie oceniać, kto jak osiąga swoje cele. Każdy jest kowalem własnego losu. Tego się trzymam. Tego nauczyło mnie życie. Nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej, bo wtedy oszukiwałbym samego siebie — odpowiedziałem rzeczowo, od czasu do czasu mrużąc oczy. Ten fotograf albo nie przykładał się do swojej pracy, albo miał wyjątkowo badziewny sprzęt. Obstawiam jednak, że chodzi o jedno i drugie a do tego wypalony przed tym wszystkim skręt. Cholernie mnie to rozdrażniło, bo jeśli było coś, czego nienawidziłem bardziej od spóźnień, to była to niekompetencja.
— No właśnie. Bo z tego co mi wiadomo nie miał pan łatwo, prawda? Pańscy rodzice nie są tymi biologicznymi, ale tymi adopcyjnymi.
— Widzę, że ktoś tutaj odrobił zadanie domowe — roześmiałem się gorzko. Nigdy nie ukrywałem tego, że byłem adoptowany. Co w tym było złego? Wyszedłem na ludzi i napisałem swoje życie dokładnie tak jak chciałem. Prawie. Bo to czego obecnie chciałem najbardziej w swoim życiu siedziało teraz nieopodal w cholernie krótkiej spódniczce i potwornie mnie rozpraszało. — Nie, nie miałem łatwo, to prawda. Ale takich dzieciaków jak ja jest obecnie tysiące jeśli nie setki tysięcy w całym kraju. Pod żadnym względem nie czyniło mnie to wyjątkowym. Nie mam pojęcia co takiego moja matka, Vivien, we mnie zobaczyła, ale gdy podjęła decyzję o adopcji, odmieniła wszystko. Nawet mnie samego.
— W takim razie co czyni pana wyjątkowym, panie Vaden? Skoro to nie pańska historia? Może to fakt, że jeszcze nie przegrał pan żadnej sprawy w swojej karierze? A może jest ktoś, kto pomaga panu w tym wszystkim? Ktoś szczególny dla pana? — Garver dalej drążyła, zmuszając mnie do tego, abym zdusił w sobie prychnięcie. Wiedziałem, że z pewnością będzie chciała dowiedzieć się czy z kimś się spotykam. Oni wszyscy do tego dążyli.
— Zapewniam cię, Daphne, że nie ma we mnie nic wyjątkowego. Wygrywam tylko dlatego, że przewiduje każdy możliwy scenariusz. I wszystko to osiągnąłem sam. Bez niczyjej pomocy. Dawno temu obiecałem sobie, że nie spocznę na laurach i dalej będę starał się dążyć do tego, aby na tym świecie było lepiej. A ludzie źli i podli, którzy dopuszczają się zbrodni trafili tam, gdzie ich miejsce. Za kratki.
— To bardzo szlachetne — Blondynka zapisała coś na kartce papieru i uśmiechnęła się delikatnie — Nie tylko finansuje pan wydział na naszej uczelni, ale udziela się społeczne. Fundacja na rzecz rozbitych rodzin? I domy samotnej matki? Dobrze sobie przypominam? To całe mnóstwo rzeczy, o których warto powiedzieć.
— Chciałbym, aby dzieciaki nie musiały przechodzić przez to, przez co ja przeszedłem, więc pomagam jak mogę. A mogę sobie na sporo pozwolić, więc to wykorzystuje — odparłem, oddychając z ulgą, kiedy ten amator w końcu przestał robić zdjęcia.
Zerknąłem wtedy na Red, która wydawała się słuchać mnie z zainteresowaniem. A także z niewinnością wymalowaną na twarzy, którą chciałem wtedy z niej zetrzeć. Nie pomagał mi jej fakt, że zagryzła wargę, bo zacisnąłem pięść za plecami, wbijając przy okazji paznokcie w jej wnętrze, żeby trzymać się w ryzach. — Niekażdy z nich spotka kogoś takiego jak Vivien. Niektóre wpadną w nałogi, z których prawdopodobnie nie wyjdą do końca swojego życia. A tego nikomu nie życzę. Jeśli by to zależało ode mnie, to chciałbym, aby znalazł je ktoś, kto pokocha je bezwarunkową miłością i będzie traktował jak swoje własne dziecko.
— To naprawdę niesamowite, panie Vaden. Zważając chociaby na fakt, że nie zatracił pan się w tym, co zostało panu ofiarowane, ale działa pan w kierunku tego, żeby świat faktycznie był lepszym miejscem. A skoro jesteśmy już około tego tematu, to pozwoli, że zapytam o pańśką rodzinę. Jest pan adoptowanym dzieckiem, ale ma pan poza tym jeszcze jakieś rodzeństwo, prawda?
— Mam jeszcze trzech braci, panno Garver. Anthony wykłada na uczelni, Benjamin ma w przyszłości przejąć firmę po naszym ojcu, a Aaron, cóż ten gówniarz wciąż szuka jeszcze sensu w swoim życiu. Miejmy nadzieje, że kiedyś go odnajdzie, a wcześniej nie przyprawi ojca o zawał — opisałem w skrócie swoje rodzeństwo, nie roztrząsając się nad szczegółami. Skoro tak dobrze mnie prześwietliła, z pewnośością i do tego dotarła. A ja jakoś nie mam zamiaru podawać jej wszystkiego na tacy. Zdążyłem natomiast na własnej skórze poczuć to, że będzie z niej kiedyś piekielnie dobra dziennikarka. Zajdzie wysoko, to mogłem już wtedy stwierdzić z łatwością. Idealnie obrała sobie karierę. — Jestem pewien, że za każdym razem liczyli na dziewczynkę, ale dostali czterech synów. Szczególnie, kiedy to Aaron się pojawił — dodałem, wykrzywiając usta w rozbawieniu. To był nasz wewnętrzny żart.
— Ma pan dobre stosunki z rodzeństwem?
— Są dobre. Takie jakie powinny być. Każdy z nas ma swoje życie i swoje sprawy, więc nie mogę powiedzieć, że spędzamy ze sobą każdą wolną chwilę, ale jest w porządku. Vivien dba o to, abyśmy o sobie nie zapominali. — przyznałem, gestykulując przy tym nieco niedbale swoją dłonią, podczas, gdy druga spoczywała w kieszeni spodni. Te pytania nudziły mnie potwornie, bo nie zaskakiwały absolutnie niczym, ale podejrzewałem, że tak właśnie będzie, więc brnąłem tylko w ten wywiad dalej, aż do końca. Który miałem nadzieje, że był już bliski. Nie miałem całego dnia na siedzenie w jakiejś salce na wydziale Uniwersytetu Waszyngtonu.
— Jest pan idealnym przykładem na to, że ciężka praca popłca, więc może jakaś rada dla studentów, którzy dopiero co wchodzą w dorosłe życie na sam koniec?
— Nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo, ale obiecał, że będzie warto. Więc trzeba robić to wszystko, co się robi, choć czasem ma się ochotę płakać i poddać. W końcu, może za tydzień, miesiąc czy rok to się opłaci. Może opłaci się za kilka lat. W każdym razie kiedyś na pewno. I ta myśl powinna być kotwicą, która pozwoli nam przetrwać wszystkie zawirowania życiowie — stwierdziłem po krótkiej chwili, sięgając po wysoką szklankę z wodą, która jakby na to czekała i upiłem z niej kilka łyków. — Zakładam, że to wszystko?
— Tak, badzo dziękuje za tę możliwość. To wiele dla mnie znaczy. Dla całej uczelni — wstała, aby podać mi swoją dłoń, a ja ją ścisnąłem Jej chwyt był pewny i zdecydowany. Widać było od razu, że była ogromnym przeciwieństwem Red. Wiedziała czego chciała i po to sięgała.
Podczas gdy jej przyjaciółka ostrożnie obserwała, badając swoje możliwości. Dopiero później podejmowała jakąkolwiek decyzję. Na swój sposób byliśmy tacy sami pod tym względem z tą Niezdarą.
— Domyślam się. Mam nadzieje, że jesteście świadome tego, że brat będzie mi tym wywiadem suszył głowę przez najbliższy miesiąc — roześmiałem gardłowo, gdy blondynka pakowała swoje rzeczy, odpreżając się w końcu. Mogłem sobie pozwolić na żart czy dwa i zawsze lubiłem to robić.
— Na pewno pan sobie poradzi — Daphne schowała dyktafon do torebki, a później przeprosiła naszą dwójkę, aby udać się do fotografa, żeby zamienić z nim kilka słów. Dla mnie była to idealna okazja, więc ją wykorzystałem, zbliżając się do brunetki. Red wydawała się cała stężeć przez fakt, że zjawiłem się blisko.
Och, mała, zdecydowanie mi się to podobało. Ledwo mnie znałaś, a już tak na mnie reagowałaś.
— Jak wypadłem? — zagadnąłem, poprawiając spinki od mankietów i koszulę, aby dobrze wyglądać. Chciałem, żeby znała mnie z tej najlepszej strony.
Ona założyła nerwowo ten jeden kosmyk włosów za ucho, nawet jeśli tego nie potrzebowała, co stało się już dawno jej nawykiem. Wiedziałem to. Nawet bardzo dobrze. I miałem ochotę się przez to uśmiechnąć, bo to był jeden z nielicznych szczegółów jakie zauważyłem.
— Świetnie. Jakby się pan urodził w blasku fleszy — odpowiedziała, ważąć swoje słowa. Cholernie podobało mi się to, że czuła do mnie respekt i traktowała mnie w ten sam sposób. Na swój sposób było to bardzo podniecające. — Daphs bardzo na tym zależało, więc dziękuje, że się pan zgodził. Trochę narzekała, że nie udało jej się pana złapać po wykładzie, a teraz proszę — dodała, śmiejąc się nerwowo.
— Zrobiłem to tylko przez wzgląd na ciebie, bo miałem nadzieje, że jeszcze się spotkamy — powiedziałem wprost, wbijając wzrok w jej twarz, aby dostrzeć reakcję brunetki. Być może te słowa były ryzykowne, ale wcale nie mijały się z prawdą.
Jej reakcja była taka jakiej się spodziewałem, bo zawstydziła się, nie wiedząc, co powiedzieć. Przekułem to od razu na swoją korzyść, zbliżając się jeszcze bardziej. Z pewnością moje ciało i wzrost zasłoniły jej o wiele mniejsze i drobniejsze, przez co nie była widoczna dla przyjaciółki, ale nie obchodziło mnie to. Z trudem przyszło mi powstrzymywanie się. Szczególnie przy niej. I udawanie, że wcale nie chciałem mieć jej całej dla siebie. W końcu. I nie tylko na chwilę. Nie przypadkowo. — Masz ochotę się czegoś napić, Red? Kawy, herbaty?
— Um...
— Nie przyjmuje odmowy, panno Davenport. Zapamiętaj to sobie — odzezwałem się, z premedytacją używając właśnie takiej formy. Choć musiałem przyznać, że spodobało mi się jej nazwisko w moich ustach. Podobnie było z imieniem. — Kawa lub herbata ze mną. Zaraz. Myślę, że twoja przyjaciółka nie obrazi się, jeśli cię jej ukradnę.
— No dobrze. Skoro tak stawia pan sprawę... — wciąż się wahała, ale widziałem, że chyba nie zamierzała zbyt długo mi oponować. Wyglądała na skołowaną takim poleceniem, ale finalnie postanowiła je wypełnić. Na to już naprawdę uśmiechnąłem się znacząco, może nawet nieco złośliwie, ale nie mogłem nic na to poradzić. Lubiłem posłuszeństwo. — Wezmę tylko swoją torebkę.
— Poczekam — odparłem, zerkając przez ramię na pozostałą dwójkę, ale wydawali się być na tyle zajęci sobą, że nawet nie zwrócili uwagi na to, co działo się z Red czy ze mną. Dobrze. Właśnie o to mi chodzi.
Po chwili brunetka była już przy mnie, a ja zapiąłem guzik w marynarce, żebyśmy mogli już stamtąd wyjść. Nakryłem dół jej pleców swoją dłonią w tym strategicznym miejscu, aby jednocześnie wiedziała, że może czuć się przy mnie bezpiecznie, ale że nie mam zamiaru dać jej uciec ode mnie. Już nigdy.
A potem ruszyliśmy przed siebie.
Czułem się wtedy zupełnie tak jak Hades, który porwał Persefonę do Tartaru.
:::
mały poślizg z szóstką, ale już jest i mam nadzieję, że się podoba!<3
magisterka nie bierze jeńców, także musicie mi wybaczyć na przyszłość jakieś takie obsuwy, bo oprócz Christiana i Red mam jeszcze na głowie pracę do napisania, także trzymajcie kciuki
ściskam mocno, czekam na komentarze i zapraszam na social media!<3
ig: /cleopisze_
tiktok: dvdevil7
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro