zapach ozonu
Gdy ja tonąłem w oceanie łez kwaśnego deszczu, ty upijałeś się zapachem ozonu.
Poznaliśmy się całkiem niespodziewanie, ciężko w tej kwestii się spierać.
Staliśmy na tym samym przystanku, nie wiedząc o sobie kompletnie nic. Słońce sprawiało, że ulica bliska była przemieniania się w rzekę wrzącego betonu, autobus się spóźniał, a jakieś lokalne dzieciaki darły gęby obrzydliwie głośno i wulgarnie. Beznadzieja. Kompletna beznadzieja. Do budki, pod którą się kryliśmy, bo miała daszek w teorii chroniący przed złośliwościami matki natury, dotoczył się pijak, zaklął głośniej i gorzej niż rozwyta dzieciarnia i nim zdążyliśmy się odsunąć, zrzygał się nam dosłownie pod nogi. Jęknąłem obrzydzony obrazkiem malującym się w zdecydowanie zbyt bliskim mi otoczeniu, a nasze usta w jednym momencie opuściła ta sama załamana beznadziejnością świata, niezwykle zgodna "kurwa" i choć jeszcze tego wtedy nie wiedzieliśmy, to był początek naszej wielkiej, tragicznej przyjaźni.
Jak się później okazało, byliśmy kompletnie nie do pary. Jak te dwie skarpetki, co się z jednej z tych słynnych batalii z pralką ostały. Mimo naszych licznych różnic chyba nic innego nie dało się w tej sytuacji począć. Bo jak to tak boso latać, buty na nagie stopiszcza wkładać? O nie, nie. Trzeba było brnąć dalej przez życie jako para kompanów na dwóch różnych nogach jednego człowieka. Wariacki, barwny duet.
Dogadywaliśmy się, mimo wszystko, od początku całkiem dobrze, muszę przyznać. W końcu nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólny wróg, prawda? Minęliśmy żula jak jeden mąż, mając przy tym uniesione z wyższością podbródki i nie przejęliśmy się w najmniejszym stopniu, gdy upadł na chodnik prosto w to, co przed momentem prawie wylądowało na naszym obuwiu. Odrzuciłeś przy tym te swoje soczyście marchewkowe kudły, wyglądając jak rasowy debil, ale za to jaki godny. Nasza wspólna pogarda to było to, czym wykłada się fundamenty najcudowniejszych świątyń.
Z nie wiadomo jakiej racji postanowiliśmy oboje w jednym momencie udać się pod tę starą gruszę, która rosła jakieś dwadzieścia metrów od nieszczęsnego przystanku. Chyba to była grusza, pewności nie mam, w końcu botanik ze mnie żaden. Rozróżniam tylko kasztany i dęby, bo jako mały szczyl namiętnie formowałem swoją własną armię żołędzioludzi, marząc o przeprowadzeniu pewnego dnia wielkiej inwazji na zamek z klocków lego mojego kuzyna. Koniec końców cały misterny plan szlag trafił, kiedy babcia Jadwiga wrzuciła całe moje genialnie uzbrojone wojsko na pożarcie kominkowym płomieniom, tym samym ostatecznie zapewniając bezpieczeństwo plastikowym włościom Kacperka. Zawsze faworyzowała tego bezmózgiego dupka, nawet gdy byliśmy dziećmi i choć to bardzo smutne, większego wpływu na naszą wspólną historię nie ma, więc na tym zakończmy tę przykrą wspominkę.
Patrząc na to, jak często zdarzało nam podejmować te same działania bez konsultacji, stwierdzam, że może jednak nie byliśmy tak kompletnie niedopasowani. Fakt, może nie do pary, w inne kolorki, wzorki i takie tam, ale zdecydowanie ten sam model.
Mieszkaliśmy, jak się okazało, w tej samej podmiejskiej dziurze od urodzenia, jednak pewny byłem i jestem, że musieliśmy się wcześniej z niemożliwą wręcz precyzją omijać, bo tych twoich włosów w kolorze zszarzałych mandarynek naprawdę nie szło przeoczyć. A jednak jakimś cudem przypadek bądź przeznaczenie (jestem poetą, marnym, bo marnym, ale poetą, więc będę się upierał, że przeznaczenie) pchnęło nas w swoim kierunku dopiero wtedy. Pierwsza klasa liceum. Piękny wiek, tak najpewniej określiliby to dorośli. Dorośli albo faktycznie mają tę całą sklerozę (w którą ja osobiście nie wierzę, bo to przecież niemożliwe, że babcia Jadwiga myli moje krótkie, dwusylabowe imię z tym należącym do jej świętej pamięci burka, ogólnie znanego jako Maks, z innego powodu niż czystej złośliwości), albo zwyczajnie kłamią. Dorośli. Przecież my też jesteśmy już dorośli, do cholery.
Spędzaliśmy wiele czasu wspólnie na samej rozmowie. Po szkole zwykle tłukliśmy się busem z miasta do tej naszej znienawidzonej wiochy, by doczołgać się na skraju fizyczno-psychicznego wyczerpania do stodoły, której właścicielką była moja babcia. Wdrapywaliśmy się po drabinie na prowizoryczne pięterko, gdzie suszone po jednej stronie było siano, a po drugiej słoma, i zalegaliśmy tam, aż nas obowiązek nauki do domów nie zaczynał ścigać. A gdy nie zaczynał, to czasami nawet zostawialiśmy w tej drewnianej szopie na noc. Zbudowaliśmy sobie prowizoryczne siedzenie z belek siana (za co później nieco mi się oberwało od babci) tuż przy otwieranych na rygiel drzwiach. Opieraliśmy się plecami o suszoną trawę, wdychając woń natury, koniczyny i czegoś, co chyba było naszą definicją wolności, wgapiając się w ciągnące się pola, pasące krowy i galopujące po padoku konie sąsiada. I dobrze nam było. Nie nazwałbym tego słodkim dzieciństwem, prędzej kwaśną młodością, co bardziej niż miód przypomina pszczołę pasiastą, najchętniej żądlącą właśnie wtedy, gdy się tego nie spodziewa.
Nie byłem szczęśliwy. Jestem przekonany, że nie byłem. W niektóre dni zdawało mi się, że duszę się w kompletnie innym świecie niż wszyscy, zaklęty w jakąś przeklętą czarną bańkę, z której nie idzie się wydostać. Ale wiedziałam, że czujesz się podobnie, więc nie jestem całkiem sam. Gardziliśmy tym wszystkim. Tą wsią, tym miastem, tymi wszystkimi ludźmi, tym naszym ograniczeniem, co nas wciąż trzymało w szponach małej miejscowości. Patrzyliśmy na te pędzące bez celu konie, współczując im, że choć biegną, nie zdobędą horyzontu, bo więzi je podpięty do elektryczności drut. Tak jak one chcieliśmy pognać tam, gdzie nas niepodkute kopyta zaniosą. A w tyle niosła się woń różowej koniczyny i coś w tym było z tej naszej upragnionej wolności.
— Potrzebuję deszczu — stwierdziłem, czując, jak jakieś nieznośnie kłujące źdźbło wbija mi się w kark. — Albo burzy. Burza byłaby genialna.
Odnalazłem złośliwą słomkę i przy okazji zrzuciłem mocno wytartą od tego naszego ciągłego przesiadywania na ziemi lub trawie kurtkę z ramion. Dzień chylił się ku końcowi. Niebo miało odcień jasnego grafitu, ale chmur zwiastujących ulewę jak nie było, tak nie było.
— Oj, tak — przytaknąłeś energicznie, jednocześnie próbując przełknąć kęs jabłka. Nie był to najprzyjemniejszy widok, ale przywykłem już do tego, że jesteś niereformowalny i nic cię nie oduczy gadania z pełną gębą.
Podrzuciłem w dłoni swój wciąż nienadgryziony owoc, przyglądając mu się z nieufnością. Był podejrzanie apetycznie czerwony, duży i błyszczący. W końcu w kwietniu ciężko o uwielbiane jesieniami zrywane prosto z drzew, kwaśne antonówki, więc zadowalać się trzeba ich zmutowanymi kuzynami ze stojącego koło twojego przystanku Lidla.
Wow, te głupie jabłka tak dobrze można by przyrównać do mnie i Kacpra – on też jest moim zmutowanym kuzynem i w podobnym stopniu mnie gorszy.
Spojrzałem jeszcze raz na owoc jabłoni. Pachniał niby zachęcająco, ale jakże chemicznie, a jeśli istnieje jakaś zasada, której się faktycznie w życiu przestrzegam, to zdecydowanie jest nią sumienne unikanie chemii w jakiejkolwiek postaci. Bolała mnie głowa. Zdawało mi się, że na obu skroniach zamontowane mam talerze perkusyjne, w które jakiś przeklęty amator wali bez ustanku. Z obrzydzeniem odrzuciłem jabłko na zeszłoroczne siano.
— Jest takie uczucie, gdy długo nie ma burzy, ani nawet deszczu. Takie napięcie.
Wziąłeś zamach, by cisnąć swoim ogryzkiem przez otwarte drzwi w kierunku padoku dla koni naszego chamskiego sąsiada. Nie były to, prawdę mówiąc, najpiękniejsze wierzchowce, prędzej zmarniałe, podstarzałe chabety, które ten facet odkupywał od poprzednich właścicieli za grosze, by dać im ostatnie lata spokoju na jednym ze swoich pastwisk. Mimo całej tej jego gburowatości był z niego całkiem porządny gość, tak myślę. Zresztą ciężko nie być opryskliwym, gdy się od pięćdziesięciu lat ma babcię Jadwigę za płotem. Ja na jego miejscu najpewniej zdążyłbym osiwieć, wyłysieć i wykitować z tego świata z jakieś pięć razy.
Westchnąłeś, opierając głowę na kolanach. Był piątek, a my byliśmy tak zmęczeni.
— Brakuje mi tego zapachu ozonu — oznajmiłeś z autentycznym żalem, a ja wewnętrznie przybiłem sobie piątkę z czołem.
Brakuje mi łez deszczu bijącego się z chodnikiem.
Siwych błyskawic Zeusa przecinających nieboskłon dziko i pierwotnie.
Szumu łez chmur, łez jak raz nie moich.
Nieba, które maluje się granatem wtedy, gdy się tego w ogóle nie oczekuje.
Brakuje mi obrazu życia malowanego dłonią matki natury. Nieba co jak codzienność niespodziewanie stawia przed nami ściany płaczu.
Ozonu, cholera. Brakuje ci ozonu.
— Zamilknij, biol-chamie.
Wewnętrznie załkałem, opierając policzek o kolano. Wszystko mnie bolało. Nogi, ręce, głowa, dusza. Jeszcze ty mnie dobiłeś (jak zwykle zresztą) swoim obrzydliwie naukowym podejściem do jednego z nielicznych cudów budzących we mnie prawdziwy zachwyt. Najchętniej zostałbym na tym poddaszu już na zawsze z tobą, bo czułem wtedy, że oddycham naprawdę, choć w powietrzu niestety nie unosił się zapach ozonu.
Jak teraz na to patrzę, to ta stodoła była naszym rajem, utopią, ucieczką, co było strasznym paradoksem, bo przecież gardziliśmy całą wsią, w której przyszło nam żyć, jak niczym innym. Nie zliczę, ile godzin spędziliśmy na snuciu planów o wyjeździe już na zawsze. Co innego wziąć śpiwór na plecy, wsiąść na rower, jechać nim cały dzień, by przespać się pod gwiazdami w najlepszym możliwym punkcie widokowym, a następnego dnia wrócić, a co innego wziąć manatki i wynieść się już na zawsze. Gdy się dobraliśmy w parę tak nie do pary, nawet nie przeszło nam przez myśl, że już niedługo stracimy nawet możliwość tych rowerowych wycieczek.
Gdy pierwszy raz wymówiłeś tę nazwę, brzmiała tak bełkotliwie, pseudomądrze, tak chamsko biologicznie, łacińsko i cholernie niepoetycko, że zrobiło mi się niedobrze.
— Co?
Powtórzyłeś wyraz, który na papierze najpewniej wyglądał jak zlepek przypadkowych sylab, tak bardzo przypadkowych, że nawet nie byłem w stanie ułożyć ich sobie w głowie we względnej kolejności. Nie miałem pojęcia, co oznacza ten bogato zdobiony akcydentalnymi głoskami termin. Jak się okazało, ty również, co było co najmniej niepokojące. W końcu byłeś prawdziwą skarbnicą wiedzy medycznej i nie dało się z tobą nawet oglądać pieprzonego dr. House'a, bo gdy tylko pacjent wykazywał jakieś objawy, ty wyskakiwałeś z całą talią możliwych schorzeń, które po chwili Cameron zapisywała markerem na szklanej tablicy. Żeby było zabawniej, lekarze też niezbyt wiedzieli, co może cię tak niszczyć. Przepisali ci pierwsze leki – nic. Przepisali drugie – nic. Przepisali trzecie, uwaga, obejdzie się bez zwrotów akcji – cholerne nic, żadnej poprawy. W końcu określili mniej więcej, co to może być. Przysłowiowy przypadek jeden na milion, ale czemu tu się dziwić, przecież my zawsze musieliśmy wpaść w jakieś bagno bez wyjścia.
Widziałem, jak stopniowo więdniesz, uginasz się niby ścięty, niegdyś złocisty tulipan. Słabły ci kończyny, ciągle chodziłeś owinięty w bandaże jak jakiś przeklęty Tutenchamon i w pewnym momencie też utknąłeś w swoim małym grobowcu codzienności, znienawidzonych czterech ścianach, zaginiony dla świata niby zmumifikowany faraon. Nie mogłeś już jeździć na rowerze, nie mogłeś nawet biegać. Czasami, gdy wspinałem się po drabinie do naszego osobistego, słomianego raju, zastanawiałem się, czy mimo swoich zapewnień, że dasz sobie radę, tym razem nie upadniesz.
Jednak nigdy nic nie mówiłem, a ty zawsze spełniałeś obietnicę i nie spadałeś.
Spędzaliśmy chyba jeszcze więcej czasu, wspólnie oglądając ciągnące się zielone pola przez wychodzące z piętra stodoły drzwi, a mimo tego czułem, jak bardzo oddaliliśmy się od siebie. Zaczęło się od jakiegoś małego niedopowiedzenia, nic wielkiego, ale do niego doszły kolejne. I kolejne. I nagle okazało się, że mamy dłonie przeładowane własnymi kłamstwami, a ty nie masz dość siły, by dłużej to wszystko trzymać we własnych ramionach.
Za dużo było tego wszystkiego. Zbyt wiele wciąż nawarstwiających się problemów. Momentami liczyłem, że w końcu naprawdę utonę w tej słomie, bo zważywszy na twój stan, trochę ciężko nam się snuło plany z kosmosu i raczej nie zapowiadało się, by udało się nam wyrwać z tego znienawidzonego wiejskiego padołu.
Jestem chyba igłą zaginioną w stogu siana i nie wiem, czy ktoś mnie szuka, ale raczej nikt nigdy nie znajdzie, tak myślę. Bo choć kiedyś wydało mi się, że to ty jesteś tym moim znalazcą, teraz już wiem na pewno, że byłeś po prostu igłą, która zgubiła się niedaleko. Ludzie to same igły, nie ma poszukujących, są sami zgubieni, co zalegają wśród suszonej trawy. Wszyscy jesteśmy samotni. Wszyscy, co do jednego.
Berlin
Berlin
Berlin
Marzec przyniósł Berlin, a wraz z nim nową wizję, nadzieję dla nas głupich. Berlin – ile ja wierszy napisałem o Berlinie?
Berlin wybawca, Berlin zbawiciel. Berlin podzielony na za i przeciw, jak niegdyś murem. Berlińskie wątpliwości na jednej z wielu zapomnianych przez wielkie historie, polskiej wsi.
Istniała możliwość, że w Berlinie cię wyleczą. Nie wiem, kto bardziej się ucieszył, po usłyszeniu tej wieści. Zaczęło się od tego, że wysiadłeś z samochodu swojego ojca przygaszony, co w ostatnich tygodniach nie było niczym nowym. Nie jeździłeś już do szkoły naszym busem, bo stanie między fotelami było zbyt męczące dla twoich słabnących kończyn. Były dni, gdy w ogóle nie wypełzałeś z pościeli. Czekałem na ciebie i razem poszliśmy w kierunku stodoły. To było nasze sacrum, miejsce kultu nienawiści do tej beznadziejnej rzeczywistości i chyba tylko śmierć mogłaby odebrać nam wspólne przesiadywanie tam. Tak przynajmniej wtedy mi się zdawało. Wdrapaliśmy się na górę, a tobie chyba coraz trudniej było opanować zalewający twoje oczy piekielny chichot.
I wybuchnąłeś w końcu tak obrzydliwie skrzekliwym śmiechem, że nie wiedziałem, czy się cieszysz, czy raczej próbujesz wypluć płuca, ale automatycznie również parsknąłem.
— Kamil, mają pomysł, jak mnie wyleczyć! — wydarłeś się w końcu, a ja naprawdę zwątpiłem.
W końcu wydałem z siebie jakiś chory odgłos, zacząłem podskakiwać jak zając w okresie godowym i rzucać sianem. W końcu opadłem na miękkie słomki, by wypytać cię o wszystko.
W tamtym tygodniu napisałem ze trzydzieści sonat, poematów, wierszydeł albo, mówiąc wprost, zwykłego gówna na temat Berlina i nawet nie byłem zdziwiony, skąd się we mnie nagle wzięła ta chorobliwa siła i chęć zdobycia tego, na czym mi zależało. A zależało mi na Berlinie. Na twoim zdrowiu i zdanej maturze. Ach, maturze. Jakby obudzony wieścią o Berlinie, rzuciłem się na zarzucone wcześniej podręczniki. Próbowałem wkuć sobie do łba wszystko, co mogło mi się przydać na egzaminie, jednocześnie zmuszając i ciebie do nauki. Naprawdę przedziwne było to, jak nasze role się zamieniły. Ja, uczeń całkiem dobry, ale leniwy, zawieszony wśród chmur i często nierealnych marzeń, zaczął kopać ciebie, gościa, który czytał z własnej woli o jakiś dziwnych niewidocznych dla oczu kropkach siedzących gdzieś tam, gdzie ani ja, ani poezja nie zagląda, próbującego od lat wyjaśnić mi, że piękno chemii nie kończy się na wzorze strukturalnym wody czy też dwutlenku węgla (jakby się to piękno w ogóle gdziekolwiek zaczynało). Ale się stało i koniec końców to ja zmuszałem cię do przygotowywania się do matury.
Dostaliśmy się na nasze wybrane uczelnie. Ja na filozofię na UJocie (moje ambicje nie znały granic, wiem, wiem), ty na biotechnologię w Berlinie. I chociaż nikt tego na głos nie powiedział, to był duży krok w przód dla nas obu, ale jednocześnie w dwie inne strony.
Nie składaliśmy durnych przysiąg wiecznej przyjaźni czy czegoś równie tandetnego. Nie przypieczętowaliśmy twojego wyjazdu ani krwią, ani śliną, ani nawet winem, bo byłeś na lekach. Po prostu odwiozłem cię na lotnisko. Uściskałem tak, jak gdybym ściskał brata, który leci na wymianę i wróci za parę tygodni. Poczekałem, aż przejdziesz przez bramki i znikniesz za rogiem. Odwróciłem się na pięcie, przeszedłem przez parking, nie czując zupełnie nic; zero żalu, zero smutku, zero przytłaczającego uczucia pustki, kompletnie robotyczne nic. Wsiadłem do starej toyoty i pojechałem z powrotem na wieś, w której się wychowaliśmy. Tam spędziłem najbliższe trzy tygodnie, ani razu nie kierując się do naszej stodoły, a później wyniosłem się na swoje do Krakowa. Mieszkałem najpierw w klitce w centrum, rzut beretem od uczelni, za współlokatorkę mając niejaką Jolę – dwa lata starszą studentkę japonistyki. Przez myśl mi nawet przeszło, że może gdybym wdał się z nią w jakiś mało pikantny romans, moje życie nabrało jakichkolwiek barw (nie żeby je kiedykolwiek szczególnie miało), jednak cała wizja rozwiała się wraz z wieścią, że Jolka woli kobiety. Zresztą niedługo później wyprowadziła się do swojej dziewczyny. I tak plątałem się między różnymi osobami, chwilowymi pracami, pasjami, ciągotami, chorymi wizjami i w ogóle tym wszystkim, co targa ludzkim życiem. Mało ze sobą pisaliśmy, chyba dlatego, że to nie było dla nas naturalne. Gdy mieszkaliśmy tak blisko siebie, nie wymienialiśmy praktycznie SMSów, zdarzyło się to może z dziesięć razy przez całe te trzy lata. Byliśmy jak skarpetki nie do pary, co wpełzły pod dwie zupełnie inne pralki.
Nie czułem specjalnie żalu ani do siebie, ani tym bardziej do ciebie. To się rozmyło. Czasami się rozmywa, tak myślę. Twój wyjazd nauczył mnie wiele, a przede wszystkim tego, że wieczność to tylko mrzonka. Dowiedziałem się jeszcze, żeby nigdy, przenigdy nie zakładać przeklętych pudełek wspomnień, bo później zamiast łagodnej nostalgii, czuję się, jak gdyby sam szatan deptał mi duszę. Mimo wszystko trzymam to jedno pudełko z głupimi pocztówkami, kapslami, nawet słomą, której czasem nie udało mi się wyplątać z włosów przed powrotem do domu. Ale tak to już chyba bywa. Wszystko płynie, wszystko odpływa, a ja wciąż jestem nieskończoną igłą w stogu siana życia i jestem samotny.
Szary Berlin migocze mi w oddali, a zapachu ozonu jak nie było, tak nie ma.
///
dedykowane zielonej waflicy, bo ona też jest głupim biol-chamem.
pisane z myślą o W i tym wszystkim, co nam się zdarzyło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro