Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zanim zaczął żyć

Mówi się, że życie zaczyna się w chwili przyjścia na świat. A co jeśli to nieprawda? Bo życie to nie tylko nabieranie do płuc kolejnych dawek powietrza i chodzenie po tym świecie. To, że ktoś nie żyje niekoniecznie oznacza to, że umarł, a wiele osób, pomimo że już wyszło z łona matki, nie zaczęło jeszcze żyć.

Evan w wieku dziesięciu lat chciał umrzeć. Ktoś by pomyślał: dziesięciolatek? A co on takiego przeżył?
Jednak dziesięcioletniemu Evanowi wydawało się, że stracił wszystko. 

Evanowi nigdy niczego nie brakowało, zdawałoby się, że nie mógłby narzekać.
A jednak spośród pięknych ubrań, drogich prezentów i wygodnego życia Evanowi szczególnie brakowało jednego - uwagi ojca. Zawsze go podziwiał, chciał naśladować. 
Widział jaki był zapracowany. Widział tych wszystkich ludzi, którzy do niego przychodzili. Widział mroczny znak na przedramieniu swojego ojca i pragnął mieć taki sam. 
Jako chłopiec, Evan chciał być taki jak swój ojciec. 

- Tato, nauczysz mnie niemieckiego? - Zapytał Evan wchodząc do salonu, gdzie jego ojciec czytał książkę. Było to kilka godzin po tym, jak usłyszał jego rozmowę z jakimś mężczyzną, w której bardzo biegle posługiwał się językiem niemieckim. I Evan też chciał tak umieć. 

- Kiedy będziesz starszy. Wtedy znajdziemy ci prywatnego nauczyciela. Kiedy będziesz starszy to się nauczysz. - Powiedział uniósłszy wzrok znad książki. 

- Dlaczego ty nie możesz mnie nauczyć? - Zapytał splatając ręce za plecami. 

- Nie mam czasu. - Usłyszał w odpowiedzi, a wzrok mężczyzny szybko przeniósł się z powrotem na książkę. Evan skinął głową i bez słowa wrócił do swojego pokoju.

Tylko, że on nie chciał czekać. 
Więc kiedy następnego dnia jego matka i siostra wybierały się na ulicę pokątną, poszedł z nimi. Była końcówka lata i mijał wielu uczniów, którzy szykowali się do Hogwartu. On też chciał. Bardzo chciał i zazdrościł im. Jego urodziny przypadały na grudzień co oznaczało, że już wtedy część jego rocznika zdąży pójść do szkoły, a on sam będzie musiał czekać jeszcze rok. 
Mocno ściskał pomiędzy palcami swoją koszulkę, rozglądając się dookoła. Aż w końcu się rozdzielili - jego matka i siostra poszły do sklepu z zabawkami, a on do księgarni. Nie trudził się chodzeniem po sklepie i szukaniem tego, czego potrzebował, od tego byli inni ludzie.

- Przepraszam? - Spytał uprzejmie, żeby zwrócić na siebie uwagę młodej kobiety stojącej za ladą, która akurat nie była zajęta obsługiwaniem żadnych klientów. Jednak został zaszczycony jedynie krótkim spojrzeniem, które szybko uciekło w inną stronę. Został zignorowany. Nie miał zamiaru pozwalać komukolwiek tak się traktować. - Zapomniała pani jak się słucha, czy jak się mówi? - Powiedział ze zdenerwowaniem i wtedy wzrok kobiety ponownie podążył ku niemu, zdenerwowany, jednocześnie zawstydzony wzrok. - Czy są tu może podręczniki do języków obcych? - Spytał słodkim głosem, jaki zwykły mieć dzieci. 

Kupił podręcznik, który tłumaczył język od podstaw. I później zamykał się na długie godziny w swoim pokoju, ucząc się z niego. 

Ale pewnego wrześniowego dnia wszystko legło w gruzach. W oczach Evana zawaliło się wszystko co do tamtej pory miał, wszystko o co się starał. 
Kiedy jego siostra wbiegła do jego pokoju i spytała, czy idzie razem z nią i z matką na spacer, odmówił zaszywając się w pokoju i ucząc. Aż w końcu był wystarczająco usatysfakcjonowany tym, czego już się nauczył, podniósł się, ścisnął podręcznik w obu dłoniach i zszedł po schodach do salonu spodziewając się znaleźć tam ojca, któremu chciał pokazać swoje postępy. No i znalazł. Wiszącego na przyczepionym do żyrandola grubym sznurze. Fala emocji uderzyła w niego w jednej chwili i przez kilka minut po prostu tak stał, aż w końcu na drżących nogach podszedł do niego. A nuż to żart, nie jego ojciec, zwykła schiza. Dopiero kiedy zobaczył twarz, pozbawioną życia, zmienioną i jednocześnie tak znajomą zaniósł się płaczem. 
Tamtego dnia Evan stracił swój jedyny autorytet. 

W następnych dniach starał się nie płakać. Nigdy nie widział, żeby jego ojciec płakał, więc uważał, że on też nie powinien. Ale kiedy przechodząc obok pokoju swojej siostry usłyszał jej cichy szloch bez pukania wszedł do środka i nie mówiąc nic usiadł na jej łóżku, a kiedy materac delikatnie ugiął się pod jego ciężarem, dziewczynka uniosła wzrok. A on dalej nic nie mówił, tylko wyjął z kieszeni szarą, bawełnianą chusteczkę, którą zawsze nosił przy sobie i otarł jej mokre policzki. Przytulił ją i zaczął głaskać po włosach w pocieszającym geście.

- Zostaniesz ze mną? - Spytała, kiedy mieli już kłaść się spać.

Został. Wsunął się pod kołdrę tuż obok niej i kiedy upewnił się, że zasnęła pozwolił, żeby kilka łez pociekło po jego policzkach. 

Popadł w depresję. Na początku mówiono, że to zwykła jesienna depresja, że to przejdzie. Ale jesień się skończyła, zima też. Nadeszła wiosna, później lato, a on z tego nie wyszedł. 
Poszedł do szkoły. Nic się nie zmieniło. Uśmiechał się, śmiał się z żartów, ale czuł się bardzo nieszczęśliwy. 
Nauczyciele z czasem to zauważyli i wzywali go do siebie. Pytali co się działo, a on zazwyczaj z uśmiechem odpowiadał, że nic. Czasami mówił im trochę więcej, ale nigdy wszystko. 

Nie było nikogo kto by go zrozumiał.

A w wieku dwunastu, prawie trzynastu lat nie wytrzymał. Zbyt wiele działo się w jego głowie, zbyt wiele przytłaczających myśli. 
To wszystko wydarzyło się podczas przerwy wiosennej. Nóż, rozcięta skóra, krew. Nie miał pojęcia po jakim czasie go znaleziono. Obudził się w szpitalu.
Na początku nie było mowy, żeby miał wrócić do szkoły, jego matka zbyt traciła nerwy, żeby go tam puszczać, ale w końcu się zgodziła. 
Robił wszystko, żeby zakryć bandaż oplatający jego nadgarstek. Unikał pytań o to. Chociaż ludzie i tak wiedzieli. Nauczyciele bardziej wokół niego biegali, częściej wzywali go na rozmowy.

Aż w końcu nadszedł trzeci rok.
Na trzecim roku pojawił się ktoś, kto go zrozumiał.

Siedział wtedy na barierce wieży astronomicznej, nogi zwisały mu po jej zewnętrznej stronie, a jego wzrok był skierowany w dół.

- Nie boisz się, że spadniesz? - Usłyszał za sobą głos. 

- Jeśli spadnę, to umrę tak szybko, że nie zdążę się nawet zorientować. - Wzruszył ramionami. Śmiech zdawałby się niestosowny w tej sytuacji, jednak śmiech tego chłopaka, który oparł się bokiem o barierkę i spojrzał na niego wydawał się zupełnie na miejscu. 

- Rudolf Lestrange. - Przedstawił się poprawiając sobie włosy. Evan spojrzał na niego. 

- Brat Rabastana? - Zabrzmiało to jak coś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem. 

- Wolałbym się do tego nie przyznawać.

Evan roześmiał się krótko. 

- Poważnie, nie boisz się, że spadniesz? - Spytał. Evan pokręcił głową. 

- Skąd wiesz, że mi zależy? 

Rudolf złapał go w pasie i zdjął z barierki stawiając na podłodze. 

- A może zamiast o tym myśleć wolisz pogadać? Jak umrzesz to cię nie będzie. Nie przez moment. Już na stałe. Niby logiczne, ale wyobraź sobie świat bez samego siebie. Dziwny, co?

Evan próbował to sobie wyobrazić. 

- Dziwny - powiedział w zamyśleniu. 

Od tego czasu rozmawiali ze sobą naprawdę dużo i często, chociaż mało kto o tym wiedział. Chodzili w ustronne miejsca, na korytarzu witali się tylko krótkimi spojrzeniami, ale żaden z  nich nie czuł się z tego powodu ignorowany. 
A życie w oczach Evana z każdym dniem powoli odzyskiwało barwy. On sam je odzyskiwał. Nie było to oczywiście tylko dzięki Rudolfowi. Leki też dużo się do tego przyczyniły. Rudolf jednak uświadomił mu coś ważnego i chociaż Evan nie potrafił tego nazwać to wiedział, że coś takiego było. Nie było łatwo, ale powoli wychodził z tego bagna, w które wpadł. I chciał walczyć, a pogłębiało się to w chwilach, w których życie pokazywało mu, że może być też dobrze. 

Evan nie potrafił określić ich relacji. Przyjaźń? Ukryta znajomość? Nigdy tak naprawdę nie byli w związku, ale mimo to to z nim przeżył swój pierwszy raz. To było podczas przerwy świątecznej, na czwartym roku, on jako jedyny ze swojego dormitorium został w szkole.
Na początku przeżył niemały szok, kiedy obudził się z głową na jego torsie i jego dłonią na swojej talii. Później przypomniało mu się co wydarzyło się w nocy, ale nie żałował. Przeciwnie.

Pod sam koniec czwartego roku miał wrażenie, że z tego wyszedł. Być może nie całkowicie, czuł, że to wszystko będzie do niego wracać, ale wierzył, że będzie lepiej. Zmienił się, bardzo się zmienił. Zmienił swoje podejście do życia. Po prostu zaczął żyć. Evan Rosier piętnaście, prawie szesnaście lat po swoich narodzinach w końcu powoli zaczynał żyć. 
Tak jakby dopiero zdał sobie sprawę, że wszystko przemija. Że tak naprawdę nie wie kiedy to wszystko dobiegnie końca, a kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, to ten koniec go przerażał. Bo wolał żałować, że coś zrobił niż, że czegoś nie zrobił. Bo nie chciał przejść przez życie jako osoba, która ostatecznie nie jest w stanie nic o sobie opowiedzieć. Która jest nijaka. Tak, jakby nigdy jej nie było.

Siedział na barierkach na wieży astronomicznej, a nogi zwisały mu po jej zewnętrznej stronie. Usłyszał kroki ale nie odwrócił się, żeby sprawdzić kto to. Wiedział.

- O czym myślisz? - Usłyszał głos Rudolfa. Odwrócił się przez ramię.

Nie odpowiedział od razu. Obrócił głowę i spojrzał w dół, zaciskając palce na rozgrzanej przez słońce barierce. 

- O tym, że jeszcze dwa lata temu byłbym skłonny skoczyć. A teraz trzymam się bardzo mocno, żeby nie spaść.

Spotykali się przez całe lato, kiedy nikogo poza nimi nie było w domu. Podejście Evana do życia jeszcze bardziej się zmieniło. To tak, jakby los powoli go okręcał. Najpierw patrzył w stronę szarych obrazów, dopóki jakieś ręce nie złapały go za ramiona co jakiś czas odrobinę przesuwając jego ciało i też spojrzenie w inną, coraz to bardziej ubarwioną stronę. 
Coraz rzadziej czuł się nieszczęśliwy. 

Pod koniec lata nadszedł dla niego dzień próby. 
Leżał w ramionach Rudolfa opowiadając mu o tym jak było, kiedy był we Włoszech. Popołudnie było ciepłe, okno otwarte na oścież, a i humor Evana był bardzo dobry. 

- Nie możemy się więcej spotykać. - Powiedział nagle Rudolf, kiedy Evan już skończył opowiadać. Chłopak podniósł się do siadu i spojrzał na niego.

- Co? Dlaczego? - Spytał. 

- W marcu biorę ślub. Już wszystko planują. Wiesz jak jest. 

Evan pokiwał głową. Rozumiał i wiedział jak jest. Serce mu pękło, tak to już jest, kiedy się kogoś traci, ale nie pokazał tego. I nie miał zamiaru się nad tym rozwodzić. To nie był koniec świata, jedynie koniec pewnego etapu. A Evan już doskonale wiedział, że to by było złe, gdyby chciał się zatrzymać na zakończonym etapie w jego życiu. 
Przerażała go myśl, że mógłby wrócić do stanu, w którym był kiedyś, dlatego przestawiał swoje myślenie tak, żeby tego nie robić. Tym razem zdawał sobie sprawę, że zbyt wiele by go ominęło, zbyt wiele by stracił. 

- Nic sobie nie obiecywaliśmy. - Dodał Rudolf, żeby zapełnić czymś ciążącą nad nimi ciszę, żeby wcześniej wypowiedziane przez niego słowa nie wisiały w powietrzu.

- Wiem. Obietnice dotyczące uczuć to obietnice, których nie można dotrzymać. Dlatego nic sobie nie obiecywaliśmy. - Położył się na brzuchu podpierając się na łokciach i spojrzał na niego. - Nie mam ci za złe. Przecież nawet tak naprawdę nie byliśmy parą. Lubisz ją? - Zmienił temat. 

- Jest miła. 

Evan starał się zdystansować od siebie te wydarzenia. W końcu ból straty kiedyś minie. Zawsze mija. Myślenie o tym zatrzymałoby go w miejscu. 

Powtarzał to sobie wyciągając pudełko zapałek, zapalając jedną z nich i paląc ich nieliczne zdjęcia. I czuł satysfakcje patrząc jak zajmują się ogniem.
Nie było to mściwe palenie zdjęć. Było to bardziej jak palenie za sobą mostu, już nigdy do tego nie wróci. Most zniknie, a on nie zdoła już przejść na drugą stronę. 

Tamtego dnia Evan doszedł do wniosku, że stałość w uczuciach to najgorsza krzywda, jaką człowiek może sobie wyrządzić. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro