V
Zawsze uważałem, że jeśli coś wynika z przypadku, to nie może to być coś dobrego. Spójrzmy chociażby na Romea i Julię, gdyby przypadkiem nie spotkali się na balu uniknęliby późniejszych tragedii.
Zdarzył się jednak taki jeden dzień w moim życiu, kiedy zupełny przypadek doprowadził do czegoś dobrego. Chociaż być może jest to zależne od perspektywy z jakiej na to patrzymy. Zdecydowanie ów przypadek dobry był zarówno dla mnie, jak i dla ślizgonów. Być może jednak nie był do końca dobry dla gryfonów, puchonów i krukonów, zwłaszcza tych, którzy zawzięcie kibicowali swoim drużynom na każdym kolejnym meczu.
Nigdy nie zapomnę jak bardzo męcząca i monotonna była dla mnie większość tamtego dnia. A już szczególnie transmutacja. Profesor McGonagall nie czuła sięwtedy najlepiej, więc mieliśmy zastępstwo z Binnsem. Nie umiałem i teraz w dalszym ciągu nie umiem wyobrazić go sobie w innej roli niż nauczyciela nudnej historii magii i on chyba sam nie odnalazłby się nigdy w innej roli. Nie mogę być tego w stu procentach pewny, ludzka pamięć jest w końcu omylna, ale wydaje mi się, że omawialiśmy wtedy różnice między animagiem a czarodziejem transmutowanym w zwierzę. W każdym razie mieliśmy to omawiać, ale profesor Binns wolał nie skupiać się na takich, jak to określił, szczegółach i zaczął nam opowiadać o różnych czarodziejach na przestrzeni dziejów, którzy ponieśli okrutne konsekwencje próby zmiany w animaga. Dokładniej nieumiejętnej próby. Być może temat byłby naprawdę interesujący, gdyby opowiadał go ktokolwiek inny, ale profesor Binns miał zawsze wyjątkowy talent do zniechęcania swoich uczniów do tematów, które poruszał. Zawsze opowiadał w nużący, bezbarwny sposób.
A po transmutacji wcale nie było lepiej, bo czekały mnie dwie godziny eliksirów, podczas których mieliśmy przygotować eliksir gotowości. Robiliśmy to już tydzień wcześniej, z tą różnicą, że tym razem miało być to na ocenę, więc byłem wręcz kłębkiem nerwów. To był jeden z tych eliksirów, z którymi zupełnie sobie nie radziłem, dodatkowo od jego zapachu robiło mi się niedobrze, a to zupełnie nie pomagało.
Kiedy opuściłem klasę od eliksirów stres wcale nie odpuścił, bardzo, wręcz przesadnie, przejmowałem się tym, że źle mi poszło. Po lekcjach zamiast iść z całą resztą na Wielką Salę, żeby zjeść obiad wróciłem do dormitorium. Przebrałem się, wziąłem miotłę i poszedłem na boisko z nadzieją, że będzie puste. Nie chciałem trafić w sam środek treningu jakiejś drużyny.
Latanie na miotle było dla mnie czymś, co pozwalało mi zapomnieć o moich zmartwieniach i po prostu skupić się na czymś innym. Uwielbiałem w tym dosłownie wszystko. Wiatr rozwiewający włosy, pochylanie się, żeby zwiększyć prędkość, patrzenie na wszystko z góry, zaciskanie palców na gładkiej rączce miotły.
Dodatkowo ucieszyłem się, kiedy okazało się, że niebo było bezchmurne, a słońce świeciło wysoko, pogoda była typowo wiosenna. Wsiadłem na miotłę i wzbiłem się w powietrze. Przez kilka minut po prostu latałem dookoła boiska obserwując z daleka zakazany las. W końcu postanowiłem spróbować Woollongong Shimmy, czyli bardzo zygzakowatego lotu, stosowanego często podczas meczów quidditcha. Bardzo intensywnie starałem się tego nauczyć w lato, ale z marnym skutkiem, bo niemal za każdym razem traciłem równowagę, udało mi się może dwa razy.
Więc tym razem się skupiłem, nachyliłem pod odpowiednim kątem i poleciałem. Za pierwszym razem wyszła z tego zupełna porażka, zachwiałem się w dziwny sposób i gwałtownie zatrzymałem. Odetchnąłem głęboko, kiedy coś mi się zbyt wiele razy nie udawało zawsze chciałem zwyczajnie się poddać. W końcu było to o wiele prostsze niż zamęczanie się i denerwowanie.
Ten jeden, ostatni raz. Jeśli mi się nie uda, wtedy odpuszczę. - Pomyślałem szykując się, żeby spróbować, jak mi się wydawało, po raz ostatni.
Spróbowałem znowu i tym razem dałem radę. Bez żadnych komplikacji, bez żadnych przeszkód. Uśmiechnąłem się sam do siebie czując coraz większą satysfakcję.
Nie pamiętam już jak długo latałem, ale wiem na pewno, że zakręciło mi się w głowie kiedy tylko moje stopy zetknęły się z ziemią. I wtedy dopiero zauważyłem Rosiera stojącego na skraju boiska i przyglądającemu mi się przenikliwie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ile już tam był? Oblałem się rumieńcem. Nie lubiłem się popisywać, a bałem się, że to może zostać tak odebrane. Ale jeszcze bardziej nie lubiłem, kiedy ktoś widział jak coś mi się nie udaje. Zsiadłem z miotły i zacisnąłem palce na jej rączce tak mocno, że aż pobielały. Planowałem po prostu przejść obok niego prosto do wyjścia z boiska zupełnie tak, jakby go tam nie było, ale kiedy zaczął iść w moją stronę nie miałem innej opcji i po prostu zrobiłem to samo.
- Dobrze latasz, Black. - Powiedział z lekkim uśmiechem błąkającym się na jego ustach.
- Uhm, dzięki. - Mruknąłem odrobinę speszony. Zerknął na zegarek.
- Za godzinę jest nabór do drużyny quidditcha. Zachowujemy skład z tamtego roku, ale potrzebujemy jeszcze ścigającego i szukającego. No, albo ścigającej i szukającej. - Ostatnie zdanie dodał po chwili namysłu wzruszając przy tym ramionami. Poklepał mnie po ramieniu. - Przyjdź, myślę, że znajdzie się dla ciebie miejsce. - Zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem. - Chociaż bardziej jako szukającego. - Byłem wtedy naprawdę drobnym chłopcem, więc rzeczywiście pozycja szukającego była czymś w sam raz. Pokiwałem głową.
Będąc na drugim roku nie liczyłem nawet, że dostałbym się do drużyny. Bardzo rzadko przyjmowali drugoroczniaków. Dlatego na początku nie byłem pewny. Ja w drużynie? Chciałem, oczywiście, że tak i chyba jedynie strach przed porażką mnie od tego powstrzymywał.
Mimo wszystko tamtego dnia wróciłem na boisko o wyznaczonej godzinie, a jeszcze tego samego dnia dumnie mogłem nazwać się szukającym Slytherinu.
R.A.B.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro