Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IV

  Aż w końcu nadszedł długo przeze mnie wyczekiwany pierwszy dzień września. Dosłownie odliczałem do niego dni, codziennie skreślając jeden z nich w niewielkim, srebrnym kalendarzyku, który trzymałem na biurku. Na dworze było mgliście i wilgotno, czyli panowała taka pogoda, której najbardziej nie lubiłem, w takie dni nigdy nie wiedziałem co na siebie włożyć, bo było mi albo za zimno, albo za gorąco. Ale nawet warunki pogodowe nie były w stanie wytrącić mnie z cudownej euforii, która mnie ogarnęła. W końcu miałem okazję na żywo zobaczyć miejsce, które wcześniej znałem jedynie z opowieści. Liczyłem, że spędzę tam wspaniałe siedem lat nauki.
Jestem ciekaw, czy gdybym teraz spotkał swoją jedenastoletnią wersję, to byłbym w stanie powiedzieć temu chłopcu, że kiedy tylko pierwsze wrażenia na temat zarówno szkoły, jak i całego otoczenia, oraz nowych ludzi wokół, opadną, spotka go dużo przykrości i rozczarowań. Pewnie nie, nawet jeśli to tylko ja, to niemiałbym serca tego powiedzieć i patrzeć, jak w tych rozpalonych, szarych oczach gasną płomyki nadziei i nieopisanej radości.

Kiedy już się ubrałem jeszcze długo stałem przed oprawionym w szarą, błyszczącą ramę lusterkiem usiłując zawiązać krawat. Byłem tym tak pochłonięty, że nawet nie zauważyłem, kiedy mój ojciec ustał w progu mojego pokoju.

- Może ci pomogę? - Spytał podchodząc do mnie, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie jego obecność. Spojrzałem na niego i pokiwałem głową, ręce mnie już bolały od ciągłego podtrzymywania ich w górze. Poza tym, mogłyby minąć wieki, a ja i tak nie dałbym sobie z tym rady, nikt mi wcześniej nie pokazywał jak to się robi.
Wziął ode mnie krawat i powoli, pokazując mi każdy swój ruch zawiązał go. Spojrzał na mnie uważnie i pokręcił głową. 

- Zdejmij go. - Polecił, a ja spojrzałem na niego niezrozumiale. - Lepiej było bez. - Wzruszył ramionami. 
Więc oczywiście to zrobiłem. Zdjąłem krawat i odrzuciłem go na swoje łóżko.

Kiedy tylko znaleźliśmy się na peronie 9 ¾ uderzył we mnie głośny gwar zebranych uczniów i rodziców. Wprawiał mnie on jednocześnie w pewien rodzaj radości i przygnębienia. Niepewnie rozglądałem się dookoła trzymając się blisko matki, która wyniośle obserwowała tłum. Jak ja nie lubiłem tego jej spojrzenia, kiedy byłem młodszy głupio mi było myśleć w ten sposób o własnej matce, ale gdy tak patrzyła czułem swego rodzaju odrazę, jakby to samo w sobie mnie odpychało. Syriusz rozejrzał się i kiedy tylko w tłumie zobaczył swoich przyjaciół bez słowa pożegnania do nich podbiegł. Matka fuknęła coś pod nosem na ten wyraz ignorancji do rodziny z jego strony, ale ja nie wyobrażałem sobie, żeby Syriusz miał postąpić jakkolwiek inaczej. Co miałby zrobić? Podejść i nas uściskać? Nawet w tym momencie chce mi się śmiać na samą myśl. 

Moja radość, którą czułem od razu po wstaniu z łóżka, na peronie zmieniła się w stres. Miałem mnóstwo, z perspektywy czasu bezsensownych, ale jednocześnie tak poważnych dla dziecka, obaw. Po cichu obserwowałem przechodzących obok uczniów zdając sobie doskonale sprawę, że nie znałem zupełnie nikogo, oczywiście nie licząc mojego brata, z którym i tak nie miałem zamiaru rozmawiać. 
Szkoła była miejscem, w którym pierwszy raz miałem mieć styczność z osobami w moim wieku. Wcześniej nikogo nie poznałem, w dużej mierze z mojej winy. Zawsze byłem typem domownika i wolałem siedzieć w domu zajmując się swoimi sprawami. 

W pociągu usiadłem razem z Narcyzą i Lucjuszem. Pomachałem rodzicom zza szyby, ale odpowiedziały mi tylko ich spojrzenia, które nie wyrażały nic konkretnego. Spochmurniałem odrobinę, ale nie dałem tego po sobie poznać. Po chwili pociąg odjechał i zostawiliśmy peron za sobą. 
Zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. A co jeśli nie przydzielą mnie do Slytherinu? Tylko na przykład do Gryffindoru? Tak jak Syriusza? Nie miałem zamiaru w żadnym wypadku podzielać jego losu. Chciałem zostać ślizgonem, należeć, jak zawsze powtarzali mi rodzice, do najlepszego domu w Hogwarcie. Tak jak większość mojej rodziny.  Bałem się, że gdybym trafił do Gryffindoru nie mógłbym już więcej spojrzeć rodzicom w oczy, a oni na mnie też by nie chcieli patrzeć.
Jaki ja byłem głupi myśląc, że dom miał jakiekolwiek znaczenie. Czemu nie rozumiałem, że ważne jest to, jaki ktoś jest, a nie do jakiego domu należy? W końcu każdy jest inny, przydział nie definiuje człowieka.
Ale dla moich rodziców miało to niebywale duże znaczenie, więc dla mnie też. Oby tylko ich nie zawieść. 

- Nad czym tak myślisz, młody? - Do moich uszu dotarł głos Lucjusza. Spojrzałem na niego posępnie.

- Jak wygląda ceremonia przydziału? - Spytałem ponuro i wzdrygnąłem się, przypominając sobie to, co opowiadał mi mój brat. - Syriusz mówił, że tam przecinają dłoń nożem i wlewają krew do srebrnej misy i... - W tym momencie urwałem, bo Lucjusz dostał nagle niekontrolowanego ataku śmiechu. Mi samemu chce się teraz śmiać na to wspomnienie, ale wtedy patrzyłem na niego poważnie. Narcyza uśmiechnęła się rozbawiona i spojrzała na mnie.

- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co mówi ci Syriusz - powiedziała łagodnie. Po jakichś dwóch minutach Lucjusz się uspokoił i odetchnął głęboko.

- Nikt ci nie będzie nic przecinał. - Powiedział rozbawiony. - Po prostu kiedy wywołują twoje imię siadasz na taborecie, wkładasz tiarę przydziału...

- To taki duży, poniszczony, gadający kapelusz. - Wtrąciła Narcyza, Lucjusz pokiwał głową.

-...tiara mruczy coś przez chwilę w twojej głowie, a potem na głos mówi wszystkim do jakiego domu cię przydziela.

- Nic strasznego. - Narcyza wzruszyła ramionami.

- Boję się, że nie trafię do Slytherinu. - Mruknąłem takim tonem, jakby to była najgorsza na całym świecie tragedia, która mogłaby doprowadzić do jego końca. Narcyza parsknęła pod nosem.

- Jesteś Blackiem, oczywiście, że trafisz do Slytherinu. - Stwierdziła z taką pewnością, że pewnie mogłaby przekonać o tym nawet tiarę przydziału.

- Syriusz też jest Blackiem. - Powiedziałem niechętnie. - I jest w Gryffindorze. - Spojrzałem ponuro za okno, pogoda ani trochę się nie zmieniła.

Narcyza pokręciła głową.

- Ale on jest inny. - Powiedziała przyglądając mi się uważnie, jakby chciała stwierdzić, czy ja sam przypadkiem nie jestem inny.

Ale on jest inny - jej słowa odbijały się echem w mojej głowie przekonując ją o swojej słuszności.

- Inny. - Mruknąłem cicho powtarzając za nią.

Kiedy dotarliśmy na miejsce było już ciemno, rozglądałem się niepewnie dookoła.

- PIRSZOROCZNI DO MNIE - ryknął ktoś za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem gajowego Hogwartu, poszedłem w jego stronę razem z grupą innych pierwszorocznych. Czekaliśmy jeszcze kilkanaście minut, aż wszyscy się zbiorą, po czym ruszyliśmy wąską, bagnistą ścieżką w stronę jeziora, przy którego brzegu stały drewniane, niewielkie łódki. Wsiadłem do jednej z nich razem z trzema nieznajomymi i płynęliśmy w stronę Hogwartu. Prowadzili między sobą ożywioną rozmowę, ale ja nie odezwałem się przez cały ten czas ani słowem patrząc ze spokojem w zarys swojego odbicia wymalowany na tafli wody.

Z ulgą wszedłem do ciepłego zamku, bo przez to pływanie łódką porządnie zmarzłem. Przy schodach powitała nas profesor McGonagall, kobieta o surowym wyrazie twarzy, która wyjaśniła nam kilka rzeczy, po czym wprowadziła nas na Wielką Salę. Rozglądałem się po niej nie kryjąc ciekawości. Rozmowy uczniów nagle zamilkły i zmieniły się w szepty, czułem na sobie ich spojrzenia. W końcu zatrzymaliśmy się, profesor McGonagall wyciągnęła z kieszeni jakiś pergamin, rozłożyła go i zaczęła czytać imiona i nazwiska uczniów. Robiła to w kolejności alfabetycznej, więc szybko zdałem sobie sprawę, że nie będę musiał czekać na swoją kolej zbyt długo, co mnie jednocześnie cieszyło i przerażało.

- Black Regulus - wypowiedziała w końcu, a ja poczułem jak krew odpłynęła mi z twarzy. Tak się zestresowałem, że wręcz chciałem prosić, żeby dali mi więcej czasu, co i tak na nic by mi się nie zdało. Miałem wrażenie, że całe moje ciało zmieniło się w ołów, przez kilka chwil nie byłem nawet zdolny się poruszyć, aż w końcu, na drżących nogach, podszedłem do taboretu, zdjąłem z niego tiarę, usiadłem i nałożyłem ją sobie na głowę. Była o wiele na mnie za duża i opadła mi na oczy.

Masz w sobie dużo sprytu, to pewne. - Usłyszałem głos tiary w swojej głowie. - I dużo ambicji. Bystry i kreatywny... to też. Ale już wiem, gdzie powinieneś trafić.

- SLYTHERIN! - Po sali rozległ się donośny głos. Zdjąłem tiarę z głowy, odłożyłem ją na taboret i w akompaniamencie radosnych okrzyków ślizgonów usiadłem przy ich stole.

To wspomnienie wywołuje we mnie jedyne w swoim rodzaju uczucia, które ciężko mi nazwać słowami, ktoś, kto chciałby je poznać, musiałby je sam odczuć.
Najbardziej żałuję swojego głupiego przekonania, że dom, w którym ktoś jest decyduje o nim samym, albo o tym, jaki jest lub ma być. Może w niewielkim stopniu tak, w końcu członków konkretnego domu łączą pewne cechy, ale to nie wyklucza indywidualności każdego z nich.

R.A.B.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro