IV
Aż w końcu nadszedł długo przeze mnie wyczekiwany pierwszy dzień września. Dosłownie odliczałem do niego dni, codziennie skreślając jeden z nich w niewielkim, srebrnym kalendarzyku, który trzymałem na biurku. Na dworze było mgliście i wilgotno, czyli panowała taka pogoda, której najbardziej nie lubiłem, w takie dni nigdy nie wiedziałem co na siebie włożyć, bo było mi albo za zimno, albo za gorąco. Ale nawet warunki pogodowe nie były w stanie wytrącić mnie z cudownej euforii, która mnie ogarnęła. W końcu miałem okazję na żywo zobaczyć miejsce, które wcześniej znałem jedynie z opowieści. Liczyłem, że spędzę tam wspaniałe siedem lat nauki.
Jestem ciekaw, czy gdybym teraz spotkał swoją jedenastoletnią wersję, to byłbym w stanie powiedzieć temu chłopcu, że kiedy tylko pierwsze wrażenia na temat zarówno szkoły, jak i całego otoczenia, oraz nowych ludzi wokół, opadną, spotka go dużo przykrości i rozczarowań. Pewnie nie, nawet jeśli to tylko ja, to niemiałbym serca tego powiedzieć i patrzeć, jak w tych rozpalonych, szarych oczach gasną płomyki nadziei i nieopisanej radości.
Kiedy już się ubrałem jeszcze długo stałem przed oprawionym w szarą, błyszczącą ramę lusterkiem usiłując zawiązać krawat. Byłem tym tak pochłonięty, że nawet nie zauważyłem, kiedy mój ojciec ustał w progu mojego pokoju.
- Może ci pomogę? - Spytał podchodząc do mnie, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie jego obecność. Spojrzałem na niego i pokiwałem głową, ręce mnie już bolały od ciągłego podtrzymywania ich w górze. Poza tym, mogłyby minąć wieki, a ja i tak nie dałbym sobie z tym rady, nikt mi wcześniej nie pokazywał jak to się robi.
Wziął ode mnie krawat i powoli, pokazując mi każdy swój ruch zawiązał go. Spojrzał na mnie uważnie i pokręcił głową.
- Zdejmij go. - Polecił, a ja spojrzałem na niego niezrozumiale. - Lepiej było bez. - Wzruszył ramionami.
Więc oczywiście to zrobiłem. Zdjąłem krawat i odrzuciłem go na swoje łóżko.
Kiedy tylko znaleźliśmy się na peronie 9 ¾ uderzył we mnie głośny gwar zebranych uczniów i rodziców. Wprawiał mnie on jednocześnie w pewien rodzaj radości i przygnębienia. Niepewnie rozglądałem się dookoła trzymając się blisko matki, która wyniośle obserwowała tłum. Jak ja nie lubiłem tego jej spojrzenia, kiedy byłem młodszy głupio mi było myśleć w ten sposób o własnej matce, ale gdy tak patrzyła czułem swego rodzaju odrazę, jakby to samo w sobie mnie odpychało. Syriusz rozejrzał się i kiedy tylko w tłumie zobaczył swoich przyjaciół bez słowa pożegnania do nich podbiegł. Matka fuknęła coś pod nosem na ten wyraz ignorancji do rodziny z jego strony, ale ja nie wyobrażałem sobie, żeby Syriusz miał postąpić jakkolwiek inaczej. Co miałby zrobić? Podejść i nas uściskać? Nawet w tym momencie chce mi się śmiać na samą myśl.
Moja radość, którą czułem od razu po wstaniu z łóżka, na peronie zmieniła się w stres. Miałem mnóstwo, z perspektywy czasu bezsensownych, ale jednocześnie tak poważnych dla dziecka, obaw. Po cichu obserwowałem przechodzących obok uczniów zdając sobie doskonale sprawę, że nie znałem zupełnie nikogo, oczywiście nie licząc mojego brata, z którym i tak nie miałem zamiaru rozmawiać.
Szkoła była miejscem, w którym pierwszy raz miałem mieć styczność z osobami w moim wieku. Wcześniej nikogo nie poznałem, w dużej mierze z mojej winy. Zawsze byłem typem domownika i wolałem siedzieć w domu zajmując się swoimi sprawami.
W pociągu usiadłem razem z Narcyzą i Lucjuszem. Pomachałem rodzicom zza szyby, ale odpowiedziały mi tylko ich spojrzenia, które nie wyrażały nic konkretnego. Spochmurniałem odrobinę, ale nie dałem tego po sobie poznać. Po chwili pociąg odjechał i zostawiliśmy peron za sobą.
Zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. A co jeśli nie przydzielą mnie do Slytherinu? Tylko na przykład do Gryffindoru? Tak jak Syriusza? Nie miałem zamiaru w żadnym wypadku podzielać jego losu. Chciałem zostać ślizgonem, należeć, jak zawsze powtarzali mi rodzice, do najlepszego domu w Hogwarcie. Tak jak większość mojej rodziny. Bałem się, że gdybym trafił do Gryffindoru nie mógłbym już więcej spojrzeć rodzicom w oczy, a oni na mnie też by nie chcieli patrzeć.
Jaki ja byłem głupi myśląc, że dom miał jakiekolwiek znaczenie. Czemu nie rozumiałem, że ważne jest to, jaki ktoś jest, a nie do jakiego domu należy? W końcu każdy jest inny, przydział nie definiuje człowieka.
Ale dla moich rodziców miało to niebywale duże znaczenie, więc dla mnie też. Oby tylko ich nie zawieść.
- Nad czym tak myślisz, młody? - Do moich uszu dotarł głos Lucjusza. Spojrzałem na niego posępnie.
- Jak wygląda ceremonia przydziału? - Spytałem ponuro i wzdrygnąłem się, przypominając sobie to, co opowiadał mi mój brat. - Syriusz mówił, że tam przecinają dłoń nożem i wlewają krew do srebrnej misy i... - W tym momencie urwałem, bo Lucjusz dostał nagle niekontrolowanego ataku śmiechu. Mi samemu chce się teraz śmiać na to wspomnienie, ale wtedy patrzyłem na niego poważnie. Narcyza uśmiechnęła się rozbawiona i spojrzała na mnie.
- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co mówi ci Syriusz - powiedziała łagodnie. Po jakichś dwóch minutach Lucjusz się uspokoił i odetchnął głęboko.
- Nikt ci nie będzie nic przecinał. - Powiedział rozbawiony. - Po prostu kiedy wywołują twoje imię siadasz na taborecie, wkładasz tiarę przydziału...
- To taki duży, poniszczony, gadający kapelusz. - Wtrąciła Narcyza, Lucjusz pokiwał głową.
-...tiara mruczy coś przez chwilę w twojej głowie, a potem na głos mówi wszystkim do jakiego domu cię przydziela.
- Nic strasznego. - Narcyza wzruszyła ramionami.
- Boję się, że nie trafię do Slytherinu. - Mruknąłem takim tonem, jakby to była najgorsza na całym świecie tragedia, która mogłaby doprowadzić do jego końca. Narcyza parsknęła pod nosem.
- Jesteś Blackiem, oczywiście, że trafisz do Slytherinu. - Stwierdziła z taką pewnością, że pewnie mogłaby przekonać o tym nawet tiarę przydziału.
- Syriusz też jest Blackiem. - Powiedziałem niechętnie. - I jest w Gryffindorze. - Spojrzałem ponuro za okno, pogoda ani trochę się nie zmieniła.
Narcyza pokręciła głową.
- Ale on jest inny. - Powiedziała przyglądając mi się uważnie, jakby chciała stwierdzić, czy ja sam przypadkiem nie jestem inny.
Ale on jest inny - jej słowa odbijały się echem w mojej głowie przekonując ją o swojej słuszności.
- Inny. - Mruknąłem cicho powtarzając za nią.
Kiedy dotarliśmy na miejsce było już ciemno, rozglądałem się niepewnie dookoła.
- PIRSZOROCZNI DO MNIE - ryknął ktoś za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem gajowego Hogwartu, poszedłem w jego stronę razem z grupą innych pierwszorocznych. Czekaliśmy jeszcze kilkanaście minut, aż wszyscy się zbiorą, po czym ruszyliśmy wąską, bagnistą ścieżką w stronę jeziora, przy którego brzegu stały drewniane, niewielkie łódki. Wsiadłem do jednej z nich razem z trzema nieznajomymi i płynęliśmy w stronę Hogwartu. Prowadzili między sobą ożywioną rozmowę, ale ja nie odezwałem się przez cały ten czas ani słowem patrząc ze spokojem w zarys swojego odbicia wymalowany na tafli wody.
Z ulgą wszedłem do ciepłego zamku, bo przez to pływanie łódką porządnie zmarzłem. Przy schodach powitała nas profesor McGonagall, kobieta o surowym wyrazie twarzy, która wyjaśniła nam kilka rzeczy, po czym wprowadziła nas na Wielką Salę. Rozglądałem się po niej nie kryjąc ciekawości. Rozmowy uczniów nagle zamilkły i zmieniły się w szepty, czułem na sobie ich spojrzenia. W końcu zatrzymaliśmy się, profesor McGonagall wyciągnęła z kieszeni jakiś pergamin, rozłożyła go i zaczęła czytać imiona i nazwiska uczniów. Robiła to w kolejności alfabetycznej, więc szybko zdałem sobie sprawę, że nie będę musiał czekać na swoją kolej zbyt długo, co mnie jednocześnie cieszyło i przerażało.
- Black Regulus - wypowiedziała w końcu, a ja poczułem jak krew odpłynęła mi z twarzy. Tak się zestresowałem, że wręcz chciałem prosić, żeby dali mi więcej czasu, co i tak na nic by mi się nie zdało. Miałem wrażenie, że całe moje ciało zmieniło się w ołów, przez kilka chwil nie byłem nawet zdolny się poruszyć, aż w końcu, na drżących nogach, podszedłem do taboretu, zdjąłem z niego tiarę, usiadłem i nałożyłem ją sobie na głowę. Była o wiele na mnie za duża i opadła mi na oczy.
Masz w sobie dużo sprytu, to pewne. - Usłyszałem głos tiary w swojej głowie. - I dużo ambicji. Bystry i kreatywny... to też. Ale już wiem, gdzie powinieneś trafić.
- SLYTHERIN! - Po sali rozległ się donośny głos. Zdjąłem tiarę z głowy, odłożyłem ją na taboret i w akompaniamencie radosnych okrzyków ślizgonów usiadłem przy ich stole.
To wspomnienie wywołuje we mnie jedyne w swoim rodzaju uczucia, które ciężko mi nazwać słowami, ktoś, kto chciałby je poznać, musiałby je sam odczuć.
Najbardziej żałuję swojego głupiego przekonania, że dom, w którym ktoś jest decyduje o nim samym, albo o tym, jaki jest lub ma być. Może w niewielkim stopniu tak, w końcu członków konkretnego domu łączą pewne cechy, ale to nie wyklucza indywidualności każdego z nich.
R.A.B.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro