Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XVIII - Witaj, bracie


Nie wiedziałem, że istnieje miłość taka jak ta. Nie zmysłowa, lecz czysta, bez namiętności. taka, która nie zważa na wiek i fizyczne ułomności, nie patrzy na to co powierzchniowe, lecz wypływa z głębokiej prawie nieziemskiej więzi. - Margit Sandemo - 

Szukanie Lamberta było łatwe, a zarazem ciężkie. Eskel spędził noc w karczmie, w dodatku towarzystwa młodej, zabawnej blondynki. Po miło spędzonej nocy, piękna bańka prysła. To nie była zwykła podróż po Lamberta. Właśnie miał mu powiedzieć, że przez jego siostrę, która swoją drogą próbowała wiedźmina zabić, musi go zabrać do Kaer Morhen. Przy okazji chronić się, by obaj nie padli trupem. W końcu, wytropienie ich nie jest takie trudne. Eskel ma charakterystyczną bliznę, a Lambert rude kudły i parszywy uśmiech. Z pomocą magii byliby niczym podani na talerzu. Kaer Morhen jest wzniesione na elfich ruinach. W starych murach wciąż tkwią kawały czarnego kyanitu, który chroni warownię. Tam, przynajmniej mogliby się skryć. Dopóki nie wymyślą czegoś lepszego. Dopóki nie znajdą planu. Koń Eskela - Wojsiłek, miał tak samo dosyć podróży jak Wiedźmin. Minął właśnie znak miasta Lan Exeter. Mostów  w tym mieście było dużo. Blisko setki. W Lan Exeter nie było ulic. Zastąpiły je kanały, na których poruszano się małymi łódkami. Dlatego też, wiedźmin przy samym wjeździe musiał zostawić konia w tyle. Co tu do licha robi Lambert? - pomyślał. Nie wyglądało to, jak miasto stworzone dla nich. Chociaż było piękne i to ze szczerością by przyznał, to nie widział w nim miejsca dla siebie. Pierwszy raz widział je na oczy. Różniło się diametralnie od tych, które znał. Miasto na wodzie. Wypożyczył łódkę, za którą zapłacił grosze. Następnie zaczął płynąć, choć nieumiejętnie, tam gdzie go serce niosło. Minął szereg wąskich uliczek, których ściany pokryte były, jeszcze nie rozkwitniętymi bluszczami. Okiennice były duże i kolorowe. Płynął dalej. Minął jedną łódź, w której siedział starszy mężczyzna. Skinął w jego stronę głową, co Eskela bardzo zdziwiło. Ludzie mieli tu całkiem inną mentalność. Czyżby dlatego Lambert zdecydował się wyruszyć właśnie tutaj? Wiedział, że Wiedźmin będzie w jakiejś karczmie. Nie był pewny, ile ich jest, ale w końcu musiał w którejś go trafić. Płynął od karczmy do karczmy. Zaglądał do środka, a gdy nie zastał go wzrokiem, płynął dalej. Sieć kanałów okazała się niezwykle rozległa. Samo pływanie zajęło mu już dobre dwie godziny. Gdzie, do diaska się on podział?  Był już w czterech. Powoli zaczął się niecierpliwić, chociaż zazwyczaj był spokojny i opanowany. Teraz czuł się na skraju wytrzymałości. Pod jego głową wisiał drewniany szyld ,,Klucha''. Eskel zaczepił łódź liną o drewniany kołek. Przeszedł na pomost, kierując się do środka. Liczył, że tutaj mu się poszczęści. Otworzył drzwi karczmy. Wszystkie z nich były praktycznie takie same. Rozglądnął się i głośno westchnął, gdy nigdzie go nie zobaczył. Oparł się o bar i zamówił kufel piwa. Stukał ręką o blat. Chwilę później ktoś się koło niego dosiadł. Eskel długo nie zwracał na tę osobę uwagi, ale gdy podniósł głowę do góry, oczy mu się rozszerzyły.

— Bracie, co ty tu robisz? — Rudowłosy również go zauważył. — Nie powinieneś być w drodze do Kerack? Zaraz... — Rudowłosy zwątpił. — Coś nie tak z Asme? Gadaj, co się stało. Nie przyjechałbyś tu bez powodu. 

Lambert poprawił się na stołku. Był niewygodny, tak jak to, co musiał mu przekazać.

— Asme zrobiła mnie w chuja — powiedział prosto z mostu. — Przyjechała do Kaer Morhen cię odnaleźć, to prawda. Ale nigdy nie powiedziała, że ma do zabicia Wiedźmina. Zgadnij, kto miał być tym wiedźminem. 

Eskel wreszcie dostał zamówione piwo. Wziął spory łyk, po czym przeczesał włosy dłonią, tak jak miał w zwyczaju, gdy coś go trapiło. Lambert pierwszy raz wyglądał na tak zakłopotanego. 

— Asme? — Lambert prychnął śmiechem, jakby uznał to za kiepski żart. — Nigdy w życiu. Mów, ty skurczybyku, po co naprawdę tu jesteś.

Eskel łypnął na niego okiem. Po kilku sekundach ciszy, Lambert zrozumiał, że to wcale nie żart, a prawda. Jego buzia całkiem się zmieniła. Przybrał groźny wyraz twarzy. Taki, rzadko u niego widywano. 

— Gdy wyjechaliśmy z Kaer Morhen wydawała się dziwnie cicha. Potrafiliśmy rozmawiać i potrafiliśmy czasem siedzieć cicho, ale tym razem... Tym razem było coś złego w tej ciszy i to przeczuwałem, tylko nie wiedziałem o co chodzi. Podczas jednego z postoi, zamachnęła się na mnie sztyletem. Rzecz jasna chybiła.  Mówiła, że musiała. Że nie miała innego wyjścia, bo była przywarta do muru. Wspomniała coś o szantażu, ale odbiło się to ode mnie jak kamyk o taflę wody. Nie chciałem jej słuchać, Lambercie. Chciała wrócić do Oxenfurtu ochronić innych. Więc pozwoliłem jej tam wrócić.  Nie miałem serca jej zabijać. 

— Ty głupcze, pozwoliłeś jej wrócić tam samej? — Lambertowi zacisnęła się ręka. 

— Nie będę chronił kogoś, na kim mi nie zależy. A ty, jesteś moim bratem. Znamy się od dziecka, Lambercie. — Eskel wzruszył ramionami.

— Ah, przestań, ty bęcwale mówić o tym, że ci nie zależało. Wszyscy patrzyliście na nią, jak na kawałek mięsa. A ty. — Wytknął w jego stronę palec. — Ty najbardziej. Myślałeś, że nie widzę, jak na siebie patrzycie? To jeden z powodów, dlaczego kazałem jej odejść. Tylko, byście się durnie ranili jeden z drugim. 

Eskel zaprzeczył głową. Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł.

— Myślisz, że jako wiedźmin bym sobie nie poradził, cokolwiek to było? — Przymrużył oczy. — To tylko dziewczyna. To moja siostra. I cokolwiek, by to nie było, to nigdy nie potrafiłaby cię zabić. Głupi, głupi i jeszcze raz głupi!

Eskel odwrócił głowę w drugą stronę. Lambert zerwał się ze stołka, omal go nie przewracając.

— Ruszaj się. Musimy złapać łódź do Oxenfurtu. — Powiedział głośno rudowłosy.


                                                                                           ✤

  Chociaż nie chciał spełniać pomysłu Lamberta, to i tak to zrobił. Rudowłosy wyciągnąłby go stamtąd za uszy, gdyby musiał. Eskel robił to wyłącznie, by przez następne lata nie musieć słuchać jego narzekań. Zostawiłby ją w siną dal. Spokojnie, w wiosenną pogodę przemierzałby wioski w stronę Keracku. Ale zamiast tego musiał płynąć łodzią w stronę Oxenfurtu. Szczęściem, według Lamberta było to, że znajdowali się przy Morzu Północnym. Z tego względu złapali duży statek transportujący złoto i dwimeryt. Przy dobrych wiatrach, podróż zajęłaby im dobre pięć dni. Eskel oparł nogi o jedną ze skrzynek. Lambert siedział natomiast jak na szpilkach. Czuł jak jego całe ciało się spina. Czuł również złość na Eskela. Czemu, do psiej juchy za nią nie poszedł? - pytał w głowie. Eskel nie był wobec niej obojętny i każdy to wiedział. Nie uczyłby ją po kryjomu walczyć, przez co wiele razy wplątywali się w bójki. Nie pokazywałby jej sekcji potworów, chociaż każdy wiedział, że podczas tego zajęcia woli spokój i lepiej go nie zagadywać. A teraz ogarnął siebie skorupą. Całkowite przeciwieństwo tego, jaki był. Fale na morzu odbijały się mocno od statku. Wiedźmini siedzieli w milczeniu. Nad ich głowami latały mewy, które głośno skrzeczały. Lambert miał ochotę zakryć uszy.

— Przestań się martwić. — Eskel rzucił w niego brudną szmatką. — Przecież ona  żyje.

— Ona nie jest wiedźminem. Gdy tam dotrzemy, może być już za późno. Wspominała o szantażu i zabiciu wiedźminów. Myślisz, że to organizacja kilku głupców? Do tego trzeba mieć trochę rozumu. Wiedźmini z twierdzy z każdym rokiem wracali w mniejszych grupach. Jak widać, to może być powód. — Lambert zaczął ruszać nogą w górę i w dół.

— Poradzi sobie. Nie wiesz na co ją stać. 

— Masz rację. Nie wiem. Dlatego się psiamiać martwię — westchnął.

Eskelowi przypomniała się sytuacja, gdy razem z Geraltem wyruszyli na szlak. Lambert wtedy został sam. Czuł się, jakby nie miał oparcia. I chociaż młodych chłopców było wiele, to z żadnym nie mógł pogadać tak jak z nimi. Przez tydzień przed ich wyjazdem, zachowywał się nie do zniesienia. Strzelał fochy, podkładał im kupy zwierząt pod drzwi, a przede wszystkim się martwił. Martwił się o nich i bał się z samotności. Tym razem było prawdopodobnie tak samo. Martwił się o nią i bał się, że ją straci, a dopiero co ją odnalazł. Wiedźmin to po nim widział. Gdy coś z Lambertem było nie tak, od razu dało się to po nim zauważyć. 

— Pamiętasz moje słowa? — Eskel nie wytrzymał w ciszy. — Zanim zostałeś sam w Kaer Morhen. Za dziecka. Powiedziałem ci, że cokolwiek by się nie działo, to jesteśmy w tym razem. Tak jest też teraz. Jestem pewny, że... — zatrzymał się na chwilę. — Jestem pewny, że Asme sobie poradzi. To dziewczyna, która nie da sobie napluć do kaszy.

Lambert uśmiechnął się lekko. Załoga na łodzi zaczęła rozstawiać pochodnie, by dać światłości na statku Białego Kruka.

— Jak byliśmy mniejsi, to często się zaczepialiśmy. Zawsze ciągnąłem ją za warkocze, a potem uciekałem. Miała za krótkie nogi, by mnie dogonić. Ale nigdy nie płakała. Każde dziecko by płakało, ale ona zawsze czekała na okazję, kiedy będzie mogła się odwdzięczyć. Raz obcięła mi włosy. Za drugim razem zdążyła mnie złapać i kopnęła tak mocno, że przez tydzień miałem problem z chodzeniem. A miała tylko sześć lat. Gdy na dworze jakiś dzieciak nas zaczepił, to była pierwsza, żeby mu nagadać. Sąsiadka zaczęła na nią mówić diabelskie dziecko. Rzeczywiście często dawała popalić. 

Eskel zaśmiał się. Szczerze. Oparł głowę o beczkę z tyłu. Przyglądał się niebu, a jego ciało kołysało się na boki spokojnie. 

— Ale ma też jaśniejszą stronę — zaczął, przypominając sobie noc Midinvaerne. — Nigdy ci o tym nie mówiła, Lambercie, ale poszła w magiczną noc do Topielicy. Jako jedyna z nas uznawała to za rzeczywiste święto. I chyba pamiętasz, jak dostałeś od niej podarek. Ja dostałem pierścień. Nie byle jaki, ale taki, który kiedyś zgubiłem. Rodzinny. I omal nie zginęła. Dlatego ci nie powiedziała. Albo wtedy, gdy prawie spadła w przepaść z dachu twierdzy. O tym też nie wspominała, prawda? Złapałem ją. I patrzyła na mnie, dziękując...

Eskel poczuł poruszenie w klatce. Gdzieś głęboko, jakby daleko. Ale poczuł. I patrząc na te wszystkie wspomnienia zaczął żałować, że nie wsiadł z nią w tamtą łódź. Tak naprawdę nie musiał szukać Lamberta. Szukał wymówki, by nie zderzać się z rzeczywistością. Wtedy najchętniej zostawiłby ją na pastwę losu. Aż zabolało go w brzuchu. A teraz oddałby wszystko, by ją odnaleźć. 











Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro