Rozdział XVII - Ochrona
Jestem lasem, jestem rzeką, więc staję w ich obronie tak samo, jakbym bronił siebie. I nie wynika to z jakiegoś nakazu, powinności czy przymusu, ale z głębokiego rozpoznania tego, kim naprawdę jestem. - Ryś Kulik -
Podróż do Oxenfurtu nie była taka łatwa, jak mogłoby się wydawać. Przeciwnie, chciałoby się rzec. Jak mówią - pierwsza noc jest najtrudniejsza. Nieważne gdzie jesteś i kim jesteś. W tym wypadku miało znaczenie. Pierwsza noc, chociaż wciąż kłopotliwa, to była najłagodniejsza ze wszystkich. W ciągu siedmiodniowej podróży, Asme stanęła na skraju wytrzymałości. Okazało się to trudniejsze niż droga konno do Tridam i tułaczka po lasach. Jak się spodziewała, rano już nie zastała Geralta. Kolejne dwa dni spędziła na łodzi aż powoli traciła czucie w tyłku od siedzenia w jednej pozycji. Po tym czasie mieli postój w małej wsi, gdzie w końcu, kupiła coś do jedzenia. Czuła jakby jej żołądek skurczył się do wielkości ziarna orzeszka. Jedzenie suchej bułki przychodziło jej z trudnością, więc na siłę wpychała w siebie kawałki pieczywa. W końcu nie wiedziała, kiedy ponownie wezmą postój. Przez cały czas słyszała piszczenie małej dziewczynki, która przez cały czas była niesamowicie niesforna. Cały czas miała nadzieję, że w końcu z matką wysiądą na bliższym postoju. Niestety tak się nie stało, przez co w ostatnich dniach myślała, że dojdzie do rękoczynów, chociaż na zdrowy rozum nigdy by tego nie zrobiła. Rycerz w czarnej zbroi patrzył na nią, a wręcz obserwował. Przeczuwał, że stanowi zagrożenie, choć wcale się nie awanturowała. Jak się okazało, po dwóch następnych dniach ponownie zrobili postój. Wiedziała, że został tylko mały skrawek czasu, by znowu zobaczyła Oxenfurt. Miasto, które kocha i nienawidzi jednocześnie. Przez następne trzy dni postoju nie było. Asme to nie przeszkadzało. Najchętniej pominęłaby ten poprzedni, by jak najszybciej postawić nogę w mieście nauki. W ostatnim dniu złapała ich ulewa. I to jeszcze gorsza niż w dniu pierwszym. Wiatr targał tak, że Asme musiała się mocno trzymać, by nie skończyć za burtą. Fala deszczu po niej spływała. Deszcz, który spadał zamazywał jej całe pole widzenia. Syknęła głośno, gdy przejechała bokiem brzucha po zardzewiałym gwoździu. Była pewna, że ranę trzeba będzie odkazić. W końcu łódź najczystsza nie była. Zaraz po deszczu wielki wicher zaczął znosić łódź. Załoga krzyczała na wszystkie strony. Miała wrażenie, jakby rzeka próbowała ukarać ją za wszystkie złe decyzje, które podjęła. I miała rację. Żywioły wzięły górę nad łodzią. Miała rację, że łajba długo nie pociągnie. Przy ostatnim, największym podmuchu łódź zeszła na bok. Rozbiła się o kamienny brzeg, a woda zaczęła wpływać swobodnie do środka. To był ostatni rejs łodzi Van Dael. Uderzenie było tak niespodziewane, że uderzyła głową o kant. Czerwona ciecz popłynęła z jej policzka. Przetarła ją szybkim ruchem ręki. Próbowała wyjść z łodzi chociaż bardziej wyglądało to na skok w wodę. Lodowy chłód dotknął całego jej ciała. Rzuciła się na brzeg, kurczowo trzymając miecz, który otrzymała od Białego Wilka. Gdyby go zgubiła, mogłaby zostać na brzegu. Nic by wtedy nie zdziałała. Włosy przylepiły się jej do czoła. Wykaszlała wodę z płuc, która dostała się podczas skoku. Spojrzała na tonącą łajbę. Większość ludzi przedostała się już na brzeg. Większość poza małą, nieznośną dziewczynką, która działała jej na nerwy przez całą podróż. Asme wyklnęła na wszystko co mogła, po czym rzuciła się w rozbujały nurt. Dziewczyna machała rękami na wszystkie strony, próbując utrzymać się na powierzchni. Udało się jej złapać mały kawałek deski. Medyczka spojrzała na kawałek łodzi, który wciąż się unosił. I zobaczyła go. Sztylet z Kaer Morhen. Podpłynęła tam, po czym schowała sztylet do pochwy. Chwyciła dziewczynkę w pasie, która dalej się wierzgała. Niedługo później dotarły na brzeg. Dziecko od razu pobiegło w objęcia swojej matki. A medyczka, chociaż wiele nie oczekiwała, nie otrzymała żadnego słowa podziękowania. Rzuciła okiem na lewo. Miecz, który leżał tam zaledwie minutę temu znikł. Asme rozglądnęła się wokół, marszcząc czoło. Dostrzegła go. Rycerz w czarnej zbroi biegł jak szalony w stronę lasu.
— Sukinsyn — warknęła, następnie sama rzuciła się do biegu.
Próbowała go dogonić. Biegła przed siebie, zdając sobie sprawę, że pokryjome ćwiczenie na mordowni w starej warowni się jej opłaciło. Był od niej zaledwie cztery metry dalej. Zatrzymała się natychmiastowo. Pewnym ruchem wyciągnęła srebrny sztylet i rzuciła nim w powietrze. Liczyła na los szczęścia. I los jej to szczęście oddał. Rycerz upadł w kałużę błota. Sztylet wbił się prosto w tył szyi, dziurawiąc gardło na wylot. Asme poczuła mdłości. Hamując wszystkie odruchy wymiotne, wyciągnęła broń i wytarła ją o wierzch spodni. W kilku dni straciła całą broń i jednocześnie ją odzyskała. A nawet powiększyła. Stała nad trupem mężczyzny dobre kilka minut, aż wreszcie się odwróciła. Ku jej oczom rozpostarł się widok miasta. Oxenfurtu. Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem. Zaczęła iść wzdłuż brzegu dopóki nie zobaczyła mostu. Przeszła po nim. Nie mogła uwierzyć, że je widzi. Wiedziała jednak, że to nie koniec jej zmagań i być może, zostanie w nim na zawsze. Nie z wyboru. W dole pod gałęziami. Weszła od ładniejszej strony miasta. Przeszła malownicze uliczki miasta, idąc ku rynkowi. Zapach świeżych ryb oraz najróżniejszych pyszności przywołał w niej poczucie głodu. Podczas gdy jeden handlarz się schylił, Asme chwyciła jabłko i schowała je pod kurtkę. Tylko na tyle mogła sobie pozwolić. Ludzie przepychali się na uliczkach jedno o drugie. Alejka malowniczych domów roznosiła się po całej długości ulicy. Drewniane domy ozdobione były suszoną lawendą. Wiedziała, że jeszcze trochę i nastanie święto Imbaelk. Święta elfów miały dla niej więcej sensu, niż te ludzkie. Pochłonięta urokiem Oxenfurtu, nagle się ocuciła. Tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Zapomniała, po co naprawdę tu przyjechała. Musiała się przyszykować. Miała wiele do udowodnienia innym. Nawet, gdyby miała już nigdy nie zobaczyć Lamberta, chciała, gdyby do tego doszło, umrzeć z czystym sumieniem. Cholernie nie chciała go zawieść. Skręciła w drugą uliczkę. Piękne domy właśnie się na niej skończyły. Zamiast tego, po stronie podupadłego mostu, stały w szeregu domki rybackie oraz załogi żeglug. Przeszła pod mostem, następnie małymi uliczkami dotarła pod jeden z domów. Przypominał nieco te rybackie - drewniany, z lichym nakryciem dachu, jednak w sobie miał odrobinę uroku, który Kristine próbowała mu dodać. Przed nim stała czerwona ławka, pod okiennicami stały równie kolorowe donice. Nawet drzwi miały kolor soczystej wiśni. Dym z konika unosił się do góry. Była w domu. Asme weszła do domu z taką siłą, że drzwi odbiły się z hukiem o tylną ścianę. Kristine uniosła brwi zdziwiona, trzymając w ręce kawałek drewna na podpałkę.
— Na wszystkich Bogów, jesteś cała — Medyczka podbiegła do niej, przytulając mocno.
Kristine stała nieruchoma z zaskoczeniem w oczach.
— A miało się coś stać? — zaśmiała się nerwowo, po chwili klepiąc dziewczynę po plecach.
Pomieszczenie, w którym się znajdowały było istną barwą kolorów. Krzesła były w różnych odcieniach żółci i pomarańczowego. Zasłony były ręcznie szyte, a na suficie porozwieszane były wiązki suszonych ziół. Na niewielkim stoliczku przy oknie była masa kosmetyków, które dziewczyna sama próbowała wytwarzać. Wnętrze oddawało duszę Kristine. Ekspresyjne, malownicze oraz pstrokate. Przyjaciółka ubrana była w fioletową sukienkę do kostek.
— Musisz wziąć najpotrzebniejsze rzeczy. Musimy stąd wyjść na jakiś czas.
— Na jakiś czas? — Kristine oparła się ręką o stół. — Mów, co się stało. Inaczej stąd nie wyjdę.
— Pamiętasz naszą rozmowę nad stawem? Wtedy, gdy poszłam nad staw z płaczem? — Asme z trudem przełknęła ślinę. — Nie zabiłam tego wiedźmina. Nie mogłam. Serce mi na to nie pozwalało, a teraz... Teraz muszę się postawić. Muszę ochronić was, zanim stanie się wam krzywda. Nie dotrzymałam obietnicy i jeśli tylko was znajdą, umrzecie. A to ostatnia rzecz, której chcę. Nie potrwa to długo. Weź tylko ciuchy na przemianę. Spędzicie noc w domu przy stawie. Tam was nie znajdą.
Kristine stanęła przed dziewczyną.
— Co ty zamierzasz zrobić? — Jej twarz pobladła.
— To, co powinnam zrobić od razu. Postawić się. Nie zabiję tego wiedźmina, choćby mnie przypalali nad ogniskiem. Jest dla mnie zbyt ważny. Muszę zabić przywódcę organizacji. — Asme odwróciła się w stronę ściany i przetarła twarz dłonią.
— Sama?! — Kristine otworzyła usta ze zdziwienia. — Czyś ty oszalała kobieto? Wiesz kim oni są? To mordercy! Najemcy! Przecież ty tego nie przeżyjesz... Chcesz iść sama w paszczę lwa? Wyjedziemy stąd, Asme. Wyjedziemy do Touissant, jeśli taka będzie potrzeba. Albo do Cintry. Ślad po nas zaginie.
— To nie rozwiązanie. — Medyczka szybko zaprotestowała. — Nie chcę uciekać. Nawet jeśli wyjedziemy, to będą nas szukać. Lambert jest wiedźminem. Eskel również. Oni są w największym niebezpieczeństwie, a ich zawód to nie ginięcie z oczu. Ta organizacja zabija wiedźminów. Ktoś musi to skończyć. Nawet, jeśli nie wyjdę z tego cało.
Kristine złapała się za głowę, kiwając nią na boki. Nie zgadzała się z tym. Nie zgadzała się z planem, który medyczka chciała zrobić. Ale wiedziała, że jej nie przekona. I to było najgorsze.
— Nie jesteś odpowiedzialna za zło tego świata. — Z oczu przyjaciółki uleciała łza.
— Masz rację. Nie jestem. Zło czai się wszędzie. Jest go tyle, ile dobra. A przynajmniej było... Teraz jest go więcej. Kontynent ginie, Kristine. Muszę naprawić to, co zepsułam. To moja decyzja i nikt nie może jej zmienić. Bierz więc ciuchy. Muszę pójść po innych.
Kristine, cała zagotowana otworzyła buzię, by wyrazić swoją przeciwstawną opinię, ale natychmiast ucichła, gdy pomieszczenie wypełniło pukanie. Głośne, donośne, aż z półek uleciał kurz.
— Schowaj się — Asme wyszeptała, a kobieta, trzęsąc się, ukryła się w luce pomiędzy szafą.
— Otwierać! Wiemy, że tam jesteście! Albo wyjdziecie dobrowolnie, albo psiamać wywlekę was za kudły! — Krzyknął męski głos.
Asme wyjęła ze skórzanej pochwy miecz i stanęła przy futrynie drzwi. Czekała. Serce podeszło jej do gardła i czuła, że słychać bicie w całym pomieszczeniu. Chwyciła mocniej miecz. Było cicho. Zupełnie głucho... aż drzwi nie wyleciały do wewnątrz, upadając na podłogę. Do pomieszczenia wleciał mężczyzna z bronią w ręce. Zanim zdążył dobrze przekroczyć próg, Asme wzięła duży zamach, a miecz wbił się pionowo w brzuch mężczyzny. Na ziemię wyprysnęła spora ilość krwi. Zaraz po tym wbiegł następny. Asme nie udało się wyciągnąć miecza z brzucha, ale drugą ręką wyjęła sztylet i wbiła go, najmocniej jak potrafiła w klatkę przeciwnika. Za nim trzeci. Był szybszy, zręczniejszy. Rzucił się w stronę medyczki. Uniósł na nią ciężki topór... I zastygł. Kolorowy wazon w Zerrikańskie wzory rozbił się na głowie mężczyzny z taką siłą, że odłamki szkła rozsypały się po wszystkich kątach. Z jego głowy pociekła strużka krwi. Za nim, z pełną lęku miną stała Kristine, która w rękach nadal trzymała kawałek wazy. Obrócił się w kierunku czarnowłosej. Asme, zdobywając cenny czas, złapała najemca za ramię od tyłu, a czubek ostrza wbił się głęboko w jego ciało. Z gardła wydał stłumiony jęk. Chwilę później leżał razem z pozostałą dwójką na środku kuchni. Asme schowała miecz i sztylet do skórzanej pochwy, po czym złapała kobietę za rękę. Wybiegła z nią na dwór. Złapała ją za ramiona, patrząc prosto w oczy.
— Biegnij do domu nad stawem. Przejdź przez ogrody, a następnie pod mostem. Patrz, czy nikt za tobą nie idzie. Jeśli zobaczysz kogoś podejrzanego, uciekaj w las.
Kristine pokiwała głową, choć słowa odbijały się echem w jej głowie. Rzuciła się biegiem - tak samo jak Asme. Medyczka wiedziała, że zostało jej niewiele czasu. Być może było już za późno. Skoro przyszli po Krystine, to mogli zawitać u innych. Asme biegła bocznymi sadami przez drzewa, których gałęzie wbijały się w jej ciało. Jedna z nich nawet rozcięła jej policzek. Biegła ile miała siły w nogach. Po kilku minutach dotarła pod kolejny dom. Kamme. Wbiegła do środka, szukając wzrokiem dziewczyny.
— Kamme? — krzyknęła na cały głos.
Cisza. Przeszła z jednego pokoju do drugiego. Dom był pusty. Wybiegła na zewnątrz, idąc do sąsiadki. Starszej kobiety, która często siedziała przed chatą. Tym razem również tak było.
— Wie Pani gdzie jest Kamme? — zapytała dysząc.
Starsza kobieta spojrzała na nią.
— Chyba wyszła... Dziesięć minut temu jakoś. Szła w stronę starego mostu. Ale gdzie jest, młode dziecko, to nie mam pojęcia.
Asme pokiwała głową.
— Dziękuję — powiedziała.
I zaczęła biec dalej. Gdy przekroczyła most, zatrzymała się. Stała przed trzema różnymi uliczkami. Czoło lepiło się jej od potu. Spojrzała na lewo. Przy starej karczmie stała ulicznica. Asme podeszła w jej kierunku, a kobieta udawała, że jej nie widzi.
— Drobna blondynka o krótko ściętych włosach. Widziałaś taką w przeciągu kilku minut? Widać, że się rozglądasz. Jej nie da się przegapić. Wyróżnia się. — Medyczka popatrzyła na nią błagalnie.
— Co dostanę za tę informację? — Uśmiechnęła się parszywie, trzymając w ręce fajkę.
Oczy Asme naszły czernią.
— Dostaniesz wpierdol, jeśli nic nie powiesz — odparła, czując jak zbiera się w niej gniew.
Wszetecznica patrzyła na nią długo. Zagryzła wargę, pociągnęła z fajki i wypuściła dym z ust.
— Weszła do tego baru — odparła.
Chwilę później drzwi huknęły. Asme była już w środku. Szukała jej wzrokiem i to cholernie długo. Aż wreszcie zobaczyła ją - siedzącą przy ladzie. Natychmiast tam podeszła. Kamme trzymała w ręce szklankę wytrawnej whiskey. Na widok jej, omal nie wypluła zawartości z ust.
— Asme? — Niedowierzała. — Wróciłaś do Oxenfurtu?
— Opowiem ci później. Musimy iść. — Złapała ją za ramię, następnie obejrzała się dookoła. Wszystkie oczy nagle były dziwnie podejrzane. Miała wrażenie, jakby każdy ją skanował i czekał na moment, by wyjąć broń.
— Wiesz gdzie jest Elaris i Urvick? — dodała po chwili. — Ich też muszę znaleźć. Bardzo szybko.
— Wiem, ale nie wiem czy ty wiesz. Zaprowadzić cię? — Zeszła ze stołka, odkładając szklankę.
— Tak — odpowiedziała krótko i już ciągnęła blondynkę w stronę wyjścia. — Jak daleko to jest?
— W sumie to z pięć minut pieszo — powiedziała zdezorientowana. Asme przyśpieszyła kroku. — Rozumiem, że to nie czas na rozmowę?
— Musimy zacząć biec. Wszystko wyjaśnię ci później, ale naprawdę musimy się pośpieszyć.
Zaraz po tym obie dziewczyny biegły. Minęły dzielnicę, w której roiło się od prostytutek, księgarnię, a później fryzjera, który strzygł źle, ale za pół darmo. To była jedna z najbrzydszych dzielnic Oxenfurtu. Ale Elaris i Urvick lubili brzydkie rzeczy, więc wcale jej nie dziwiło to, gdzie się znajdowali. Kamme otworzyła drzwi małego baru. Na nich napisane było dużym drukiem ,,Świże gówno bierz w zęby''. W środku czuć było mocny zapach alkoholu. Na stołach były talie kart. Hazard, od razu rzuciło się jej na myśl. Rozgrywki jeszcze nie zdążyły się zacząć. Zobaczyła ich przy jednym ze stolików. Siedzieli ucieszeni od ucha do ucha, wyklinając na siebie samych. Gdy zobaczyli Asmę, idącą w ich stronę, aż podnieśli się z siedzeń. Widzieli ją po takim czasie. Brudną, umazaną krwią i potem. Z miną smutną, ale jednocześnie żarzącą się i buzującą jak ogień. Rękę trzymała przy trzonku miecza.
— Gdzieś ty się podziewała! — Urvick wyrzucił ręce do góry.
— Długa historia. Przykro, że przerywam wam rozgrywki, ale musimy iść. Natychmiast.
— Ale gra...
— I tak chuja byście, panowie wygrali. Ruszać się. Nie mamy czasu. — Skinęła w stronę drzwi.
I wyszli bez słowa. Jej głos był tak stanowczy, że zrobili to bez wahania. Zamiast jednak iść główną drogą, skręcili w stronę tunelów od ścieków. Dopiero wtedy Elaris zabrał głos.
— Tak właściwie, to gdzie idziemy? Zabrałaś nas bez słowa, jakby się gdzieś paliło. Nabuzowana jak kocioł, a gdy dotknie to parzy. Co z tobą? — Elaris spojrzał na nią z boku.
— Powiedzmy, że mam pewne sprawy do załatwienia. Dlatego wróciłam do Oxenfurtu. Musicie się schować w starej chacie przy stawie. Tylko na jeden dzień. Inaczej nie będziecie bezpieczni, a na tym mi głównie zależy.
— Co? — Urvick oburzył się. — Zamiast brać nas na kłopot, to ty chcesz nas zostawić? Co my małe gołodupki, co liczyć jeszcze nie potrafimy? Topór bierzem i na przód.
Asme potrafiła docenić ich upór i chęć pomocy. Ale ich umiejętności zrobiłyby zapewne więcej kłopotu niż pożytku. Pokiwała przecząco głową.
— To nie ma nic wspólnego z wami. Znaczy ma, ale to nie wasza sprawa. Zależy mi tylko, byście byli bezpieczni. Słuchajcie więc uważnie. Odprowadzę was do chaty. Zamykacie się tam i siedzicie cicho jak mysz pod miotłą. Żadnego wychodzenia. Każdy pilnuje każdego. O czwartej wyjdę. Jeśli nie zobaczycie mnie do wieczora, to bierzecie łódź i odpływacie. W skrzynce zostały moje oszczędności. Przed tym pójdziecie jednak do czarodzieja w starej wieży i... — Wyciągnęła spod płaszcza kartki oplątane sznurkiem. — Dacie mu to. Zapłacicie sto koron i każecie wysłać do Lamberta z Kaer Morhen. Rozumiecie?
Wszyscy wolno pokiwali głowami.
— Nie wiem, co planujesz — głos Kamme był drżący. — Ale jeszcze nigdy nie widziałam cię w takim uporze. I choć ciężko mi to przyjąć do serca, to mam nadzieję, że zrobisz to co słuszne. Mam nadzieję, że do nas wrócisz. Nie chcę przyjmować innej wiadomości niż ta.
Asme uśmiechnęła się słabo. Resztę drogi przebyli w milczeniu, chodząc brudnymi kanałami. Pod nogami biegały im szczury i powstrzymywali odruchy wymiotne. Po dziesięciu minutach znaleźli się pod chatą. Kristine otwarła im drzwi cała i zdrowa. Asme zignorowała ich. Poszła na strych, po czym otworzyła wielką, drewnianą skrzynię z wyrytymi symbolami. Wyciągnęła z niej skórzaną, pokrytą kolcami kurtkę, wygodne spodnie oraz buty do kolan. Wyciągnęła również jeszcze jeden sztylet.
— Mówiłam. — W futrynie stanęła Kristine. — Po co to wszystko? Wyjedźmy...
— Pamiętasz dzień po zabiciu Laresa? Pamiętasz jak siedziałam na podłodze, uderzając rękami w podłogę? Czułam się taka słaba. Taka bezsilna. Bałam się, wyklinałam, jak mogli go ode mnie zabrać. Pytałam, gdzie podziała się sprawiedliwość. I przez ostatnie miesiące w Kaer Morhen nauczyłam się, że sprawiedliwość nie istnieje. I istnieć nigdy również nie będzie. Nauczyłam się, że dopóki nie weźmiesz sprawy w swoje ręce, to sprawiedliwości nie otrzymasz. Już nie jestem tą słabą kobietą. Dorosłam, Kristine. I sama wymierzę sprawiedliwość. Ochronię tych, których kocham. Poznałam kim jestem. Asme z Poviss. Cholerna, zapluta zamieć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro