Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XVI - Niezbadane są ścieżki losu


W wyborze drogi, gdy raz trzeba śród rozterki wybierać, często, na oko przynajmniej, decydują okoliczności drugorzędne i przypadkowe. Ale śród nich działa zawsze i coś, co nam daje wyczuć, która droga lepiej odpowiada bądź naszym chęciom, bądź skrytemu w nas ideałowi życia. - Maria Dąbrowska - 


Eskel stał na rozdrożu dróg. Stał pośród malowniczego krajobrazu, z którego niczym z miski wylewały się wznoszące się góry. Góry pustulskie, by być dokładnym. Wiedźmin rzadko bywał w tych rejonach. Zazwyczaj kierował się w strony Wyzimy, Brugge, a czasami wstępywał również do Kagen. Zauważył, że ilość zleceń, zwłaszcza w okresie wiosenno- letnim jest zupełnie wystarczająca, by żył w dostatku. Ludność w tamtych wioskach rozpoznawała go. Mówić o szacunku, to za duże słowo, jednak gdy dawano mu zlecenie, to wiedzieli, że je zrobi. Rzetelnie. Natomiast strony Crinfrid były dla niego inną bajką.  O Povissie nawet nie chciał wspominać. Lambert jednak lubił obierać tamte kierunki. Było to dla niego dziwaczne z jednego względu. Bowiem Lambert wywodził się właśnie z Poviss, chociaż na życie się zapierał, że ma uraz i pluł oraz kurwił na te rejony. Cieszył się, że w ostatnią noc przed wyprawą, Lambert dokładnie powiedział mu, gdzie zmierza. Nigdy nie mówili sobie o konkretnych miejscach.  Brzeźnica. Eskelowi dalej kojarzyło się to z chorobą weneryczną, choć nigdy nie powiedział o tym na głos. Koń Eskela - Wojsiłek zaczął mocno ubijać ziemię kopytami. Stali w bezruchu zdecydowanie za długo.  Wreszcie Wiedźmin zdecydował się ruszyć na prawo. Wsiadł z powrotem na konia i ruszyli kłusem. Uważnie rozglądał się na boki, chociaż żaden znak nie mówił mu, czy zmierza w drobnym kierunku. Pogoda jak na marzec, wydawała się nadzwyczaj dobra. Temperatura była na plusie, a z nieba nie uleciała dotychczas żadna kropla. Ścieżka była miękka, ale nie ubłocona. Całkiem przyjemnie - pomyślał. Chłodna bryza wiatru dmuchnęła mu w twarz. Właśnie, co do wiatrów, swoją podróż oceniał na dziewięć mocnych dni. Miał w duchu nadzieję, że zdąży, nim stanie się coś złego. Ostatnie wydarzenia nie były dla Eskela szczególnie przychylne, a zamiast iść z wiatrem, czuł jak ten leci mu w oczy. Czuł jak z każdym dniem rozpętuje się burza piaskowa, która sypie, a on gubi się coraz bardziej. A tą burzą była kobieta. To, dla wiedźmina było najśmieszniejsze. Śmieszniejsze niż żarty Lamberta z pewnością. Odkąd wyjechał i rozdzielił swoje drogi z medyczką, poczuł zarazem ulgę oraz dziwny ścisk w żołądku. Był niespokojny, co sam zauważył. Myśli miał splątane, a wręcz czuł się rozdarty. Nocy nie przespał, chociaż nigdy nie miał z tym problemu. Czuł jak jego serce przyśpiesza jak na karuzeli, by za chwilę zwolnić. Jakby miał skoczyć w taflę zimnej wody. Po ciele Eskela przeszedł dreszcz. Cholerna medyczka - powiedział w myślach. I pomyślał tylko tak, ponieważ nawet gdyby chciał na głos bluzgać wszystkie przekleństwa świata oraz obelgi, którymi mógłby ją nazwać, wiedziałby że to niewłaściwe. Ponieważ wcale tak nie myślał, tylko jego czarne jak atrament serce próbowało owe określenia przywołać. Czuł przede wszystkim złość związaną z pustką. Był zły. Był cholernie zły, aż ciało miał napięte. Gdy o niej myślał, czuł zwykłą niechęć, a sam fakt, że kłamała, dodawała również uczucie niepewności. Miał ochotę ją nienawidzić, wyzywać i nigdy więcej nie widzieć na oczy. Lecz ponownie czuł smutek, bo w dwóch procentach ją rozumiał i więź, którą nawiązali przez ostatnie miesiące, okazała się szczególna. W końcu miał  z kim porozmawiać oprócz garstki wiedźminów. Nawet, jeśli ich rozmowy w oczach innych były niestandardowe, absurdalne lub bezuczuciowe. Ale właśnie w tym bezczuciu tkwiło najwięcej uczuć, choć sam nie był w stanie tego wyjaśnić. Dalej była dla niego cholerną zamiecią. I tego zdania nie chciał zmieniać za wszelką cenę. Zanim zdążył zauważyć, będąc pochłonięty myślami, dotarł do wsi Padenbord. Już na samym starcie przywitała go banda pijaków, choć bądź co bądź, ale musiał się tu zatrzymać. Zsiadł z konia, płacąc stajennemu. Zaczął iść główną drogą aż wreszcie dotarł do jednej z karczm - Pod cytrynką. Nazwa ta wywołała na jego twarzy lekki uśmiech. Pchnął  wpół rozpadające się drzwi.  W jego twarz buchnęła wiązka zapachów. Odziwo nie pachniało tu alkoholem, a rzeczywisty zapach cytryny roznosił się w powietrzu. Nie było hołoty, tylko normalni, spokojni ludzie. Wiedźmin rozglądnął się jeszcze raz, czy dobrze trafił. Poprawił zsuwającą się z ramienia skórzaną torbę. Zaraz po tym karczmianka zerwała się spod lady, krocząc w jego stronę.

— To zamknięty bar dla porządnych ludzi. — Spojrzała na niego spod byka.

Eskel wyciągnął spod koszulki duży, lśniący medalion.

— Jestem wiedźminem. Nie szukam kłopotu, tylko odpoczynku — odparł spokojnie.

Kobieta patrzyła na niego dłuższą chwilę aż wreszcie wskazała ręką na jeden ze stolików. Obróciła się na pięcie i machając mocno biodrami, wróciła do czyszczenia dzbanków. Wiedźmin, cały obolały po przebytej podróży praktycznie opadł na siedzenie. W zakątku baru mężczyzna grał na lutni. Ponownie zastanowił się, czy może nie trafił do większego miasta niż się spodziewał. Po kilku sekundach podeszła do niego niska blondynka. Była ładna, zgrabna a nawet czarująca, ale żadne z tych atutów nie wywołało u niego zbytniego poruszenia. 

— Niech będzie piwo. 

— Z cytryną? — dopytała, a brunet zmarszczył czoło.

— Jak kurwa z cytryną? — Spojrzał na dziewczynę niezrozumiale.

— Karczma pod cytrynką. Wszystko tu jest z cytryną, nie wiedziałeś?  

— Nie, panienko. Nie wiedziałem, że w karczmie pośrodku zadupia sprowadzacie cytrynę, by wpieprzać ją do wszystkiego. Więc nie. Bez cytryny. 

Blondynka zanim odeszła jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem. Następnie podeszła do baru, szepnęła coś karczmiance na ucho i  odeszła pogrążona w teatralnym dramatyzmie.  Wiedźmin się schował ciaśniej w kącie. Uderzał nogą o drewnianą deskę z niepokojem. Gdy do karczmy weszło dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach, Eskel od razu wyczuł, że coś mu nie pasuje. Ich twarze były pokryte licznymi bliznami. Część z nich określiłby nawet jako świeże. Uśmiechy wydawały się nadzwyczaj parszywe. Noga podskakiwała coraz szybciej, a nawet dołączył ciche stukanie palcami o blat. Jeden z nich usiadł na stołku, a drugi oparł się o blat na łokciach. Zawołał ochrypłym głosem karczmiankę.

— Szukamy wiedźmina — powiedział, następnie szybkim ruchem ręki wyciągnął zmięty kawałek kartki, który z hukiem wylądował na powierzchni baru.

Na twarzy kobiety pojawiło się zakłopotanie. Z trudem przełknęła ślinę. Słowo nie chciało wyjść jej z ust. Jedyne co zrobiła, to popatrzyła w głąb sali. Za jej wzrokiem podążyła dwójka najemców. Wiedźmin przeklnął pod nosem. Wywrócił oczami, sięgając ręką po sztylet. Nie było go. Całkiem o tym zapomniał. Podniósł się tak szybko, że uderzył kolanem o mebel. Zbir już trzymał w ręce miecz. Eskel stanął na jednym ze stołów. Kopnięciem zrzucił szklany dzban, który trafił mężczyznę i spowolnił go. W tym czasie wyjął broń. Ciął mężczyznę w tors, aż smuga krwi zaplamiła białą, śnieżną koszulę. Drugi rzucił się na jego plecy. Wiedźmin skutecznie zrobił unik w bok. Zeskoczył ze stołu w obrocie, lądując pewno na nogach. Uśmiechnął się krzywo, jakby sprawiało mu to radość. Jeden z mężczyzn zamachnął się. Eskel złapał jego ramię w locie, po czym wykręcił rękę, wybijając mu bark. Kopnął również go w tył nogi, aż przeciwnik stracił równowagę. Drugi nie pozostał mu dłużny - trafił wiedźmina czubkiem ostrza w lewy bok brzucha. Eskel syknął.  Zrobił przewrót w przód, podcinając rozbójnikowi  nogę.  Gdy drugi się podniósł, wciąż na chwiejnych nogach próbował trafić bruneta. Bezskutecznie rzecz jasna. Wiedźmin unikał każdego ciosu, jakby tańczył w balecie. Był pewny każdego ruchu. Oddychał spokojnie. Na jego twarzy wciąż malował się uśmiech. Chwycił głowę bandziora, uderzając nią mocno o kant stołu. Przeciwnik skończył z rozwaloną twarzą. Jego ciało bezwładnie opadło na podłogę jak kłoda. Następny również długo nie wytrzymał. Miecz wiedźmina przeszył go na wskroś. Zbir złapał się za brzuch, kaszląc krwią. To była ostatnia rzecz, jaką zrobił. Oraz ostatni raz, gdy wypuścił z płuc powietrze. Wiedźmin odgarnął włosy z czoła zakrwawioną ręką. Przełknął głośno ślinę, rozglądając się dookoła. Karczmianka zasłoniła twarz buzią. 

 — Proszę się nie martwić. Zaraz wyniosę śmieci — powiedział po chwili. 

Złapał truchło za ramiona, następnie ciągnął po ziemi na sam dwór, gdzie wyrzucił go blisko krzaków. Z drugim zrobił to samo. Na podłodze oraz ziemi pozostały krwawe ślady. 

— Nie chcemy tu takich. Jak mówiłam, to bar dla porządnych ludzi — syknęła przekąśliwie, po czym zamknęła mu drzwi przed nosem.

Wiedźmin zaśmiał się ponuro. Poprawił torbę na ramieniu, po czym zaczął iść brzegiem ścieżki. Choć to wieś była niewielka, to udało mu się znaleźć drugą karczmę. Niestety, nie mógł już w niej liczyć na zbyt wiele. Tuż pod drzwiami jeden z mężczyzn zginał się w pół, wymiotując treść z żołądka do kolorowej doniczki. Po drugiej stronie stała przydrożna kurtyzantka.  Wiedźmin nawet nie musiał otwierać drzwi. Były szeroko otwarte, by pospólstwo z wewnątrz mogło wejść do środka. W barze było ciemno i głośno. Nie było żadnego muzyka, nie licząc śpiewającego, napitego w trzy dupy chłopa. Jedna z pań lekkich obyczajów chwyciła go za kołnierz koszuli. Wiedźmin spojrzał na nią unosząc brwi. 

— Nie tym razem — spławił ją, a dziewczyna naburmuszyła minę.

Eskel oderwał się od niej, siadając przy ladzie baru. Lok założony za ucho spadł mu na środek czoła. 

— Widziałeś może tutaj mężczyznę o rudych włosach? Miecz przełożony przez plecy i czarna, ciężka kurtka z kołnierzem — Oparł się o ladę łokciami. 

— Przyszedłeś się napić, czy wypytywać mnie o informacje? Nie jesteś stąd, to widzę, ale u nas gadamy tylko przy piwie — Spojrzał na niego spod byka.

Wiedźmin zdążył sobie wyrobić opinię o Królestwie Zjednoczonych Krain. Póki co nie były zbyt pozytywne, a nawet użyłby wielu niecenzuralnych słów. Skinął głową karczmarzowi w stronę beczki z piwem. Po chwili na blacie pojawił się kufel, a Eskel rzucił kilka drobnych na blat. Wziął duży łyk trunku i ponownie zaczął rozmowę.

— No więc? — Podniósł brew.

— Był tu taki dwa, może trzy dni temu. Pamiętam, bo zapamiętałem go przez kolor włosów. Nawet pogawędkę krótką mieliśmy. Porządny chłop. Czego od niego chcesz?

— Niczego. Szukam go — odparł, następnie upił kolejny łyk piwa. 

Karczmarz widać, że chciał coś dodać, lecz z jego ust nie padło już żadne słowo. Eskel przechylił kufel i wypił zawartość ciurkiem. Do samego dna. I tak zrobił z następnymi trzema kuflami. Lekko zachwiany rzucił dziesięć koron na blat. Wziął przypadkowy klucz z wieszaka, po czym zaczął iść schodami do góry. Trzymał się poręczny, która sama w sobie niewiele pomagała - chwiała się i miał wrażenie, że zaraz złamie się w kilka części. Otworzył drzwi z numerem dwa i stanął w przejściu. Oparł się o futrynę, spoglądając w głąb. Za jego plecami jakby z ziemi wyrosła kobieta, którą poprzednio widział przy wejściu. Spoglądał na nią kątem oka. Wszedł do środka pomieszczenia. Podobnie za nim zrobiła kobieta. Eskel kopnął nogą drewniane drzwi i zwrócił się w kierunku kobiety. I właśnie tak, wiedźmin, który ruszył w wędrówkę, by odnaleźć Lamberta, zauważył, że po drodze sam coś zgubił. Zauważył, że szukanie Lamberta może odnaleźć się o wiele cięższe, gdy w międzyczasie zgubiło się siebie. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro