Rozdział X - Midinváerne
,,Nagle przeszyła go tęsknota za domem. Za rodzicami, beznadziejnymi, drobnomieszczańskimi... Za ich małymi dziwactwami i poglądami, których tak się wstydził.'' - Liliana Fabisińska
Czerwona, niczym róża wstążka, zacisnęła się na olchowym pudełeczku. Asme odłożyła je na bok, spoglądając na stół. Olchowych pudełeczek było kilka. Trzy, aby być dokładnym. Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, następnie zgarnęła je do zakurzonego worka. Midinváerne było jej ulubionym świętem, chociaż miłośniczką większości świąt nie była ani trochę. Przesilenie zimowe wiązało się z magicznym czasem. W Oxenfurcie, gdy przechadzało się uliczką blisko północy, dało się zauważyć oświetlone domy za pomocą świec. Żarzyły się jak małe kule słońca, odbijając światło przez szyby. Dawały wgląd na to, co było w środku - zebrane rodziny, choć nie we wszystkich to święto praktykowano. Wokół większych miejsc wieszano jemiołę, a zapach grzańca unosił się w powietrzu, gdziekolwiek byś nie poszedł. Cynamon, goździki oraz imbir witały na straganach, a mieszkańcy omal się nie zabijali, aby kupić chociaż garść. W większości lokum stały choinki. Bogatsi mogli pozwolić sobie na piękne ozdoby, które można było dostać jedynie na zamówienie, ci biedniejsi wykorzystywali to, co mogli. Niekiedy były to pierniki, a czasami zwykłe pierdoły na sznurku. Przesilenie zimowe było specjalne z wielu powodów. Był to dzień, który pobudzał ją do życia, prawdopodobnie jako jedyny w roku. Był to dzień, kiedy co roku brakowało jej rodziny. Był to również dzień, gdy magia emanowała w powietrzu jak nigdy, a medaliony wiedźminów szalały jak opętane.
— By to psiamać! — Usłyszała tuż za sobą. — Przysięgam, że zaraz utopię ten medalion, jeśli, cholera nie przestanie drgać.
— Możesz tak zrobić, wiedźminie. Dziś będzie drgał cały dzień. Czyżbyś zapomniał o przesileniu? — Podniosła lekko brew, zaciskając sakwę za sznurki z dwóch stron.
— Przesilenie czwarte czy dziesiąte, kto o tym pamięta? Jeden okres kończy drugi. Coś się kończy, coś zaczyna — burknął pod nosem Eskel. — My, wiedźmini nie obchodzimy takich świąt. Nie mamy czasu, by bawić się w takie bzdury. Wiesz, kto się w nie bawi? Czarownice, magiczki lub elfy. Na Łysej górze, bo tam emanuje największa energia. Tu nie chodzi o odnowę życia i światła. To święto, gdy za zasłoną rodziny i miłości powstają największe niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwa, które potem my, wiedźmini musimy wybijać.
— Czyż nie za to ci płacą? Za zabijanie potworów? — Prychnęła pod nosem.
— Celny punkt — Zatrzymał się na chwilę. — Zostaliśmy stworzeni do zabijania potworów. Jesteśmy, ponoć, maszynami bez uczuć, dla których to rozrywka. Ale z czasem potrafi to znudzić. Z czasem zaczynamy się zastanawiać, ile tak naprawdę jest warte nasze życie.
— Mylisz się, wiedźminie — powiedziała, zwrócona twarzą ku niemu. — Za tym kryje się coś więcej, niżeli zwykła niechęć do święta.
✤
Chłopiec z brązową burzą loków zeskoczył ze stołu, o mało nie wpadając w kosz pełen szmat. Zatoczył się lekko, lecz po chwili odzyskał równowagę i stanął twardo na ziemi. Wokół roznosił się zapach korzennych przypraw, które przyprawiały go o mdłości. Mimo tego dalej plątał się pod nogami matki, nie zważając na jej karcące spojrzenia.
— Eskel! — Krzyknęła kobieta, gdy chłopiec omal nie wywrócił kolejnej rzeczy. — Jeśli zaraz nie usiądziesz, to spiorę ci dupsko i nie doczekasz gwiazdki ani prezentu. Jego mina naburmuszyła się. Jasna skóra nagle nabrała czerwonych wypieków, które starał się zakryć skrawkiem rękawa. Jej głos był donośny, komiczny z dostawką akcentu góralskiego. Małe, siedmioletnie nóżki zwisały z taboretu. Wesoło nimi machał. Nastrój skończył się, gdy do góralskiej chaty weszła ostatnia osoba. Ojciec Eskela. Mężczyznę, którego unikał jak ognia. Ponieważ tak, jak wzniecony ogień był straszny, tak samo patrzenie w jego oczy. Zamilkł. Nogi zaczęły drżeć, a malutkie ręce miętolić sweter. Matka również zamilkła. Gotowała zupę w takim amoku, że wzrok kobiety wpatrywał się w jedno miejsce. Napełnione były chłodem oraz pustką. Zupełną odwrotnością minuty poprzedniej.
— Zupa gotowa? — zapytał chropowatym głosem ojciec, który Eskel odziedziczył po nim lata później.
— Za dwie minuty — odparła bez emocji.
Klimat ustał. Palące się drewno zaczęło sypać iskrami bez powodu. Wiatr za oknem dziwnie ucichł, a chłód musnął całe jego ciało. Zapach korzennych pierników zbrzydł podwójnie, pozostał jedynie ciągnący się zapach piwa. A później ustało wszystko i poczuł się jak w bańce. Usłyszał krzyk i jakoś dziwnie, jak na sześciolatka, nie zrobił nic. To były ostatnie święta Eskela. Ostatni moment, kiedy jego matka mogła zobaczyć jego niebieskie, błyszczące się oczy. Później nie zobaczyła ich już nigdy.
✤
— Wiedźminie, pytałam się o coś — powtórzyła z wyraźnym niesmakiem.
Słoneczne oczy zwróciły się w jej kierunku. Na jego twarzy wymalowany był spokój.
— Ciągnij temat dalej, a moja niechęć do ciebie się podwoi — odparł, ściągając z szyi medalion z głową wilka.
— Rozumiem — odparła krótko. — Rozumiem, choć ciężko mi to zrobić.
I zniknęła. Zwyczajnie odeszła, zostawiając go samego. W końcu tego chciał. Samotności. W końcu wilki są samotne, nieprawdaż? Niby to zwierzęta stadne, a jednak przyzwyczajone są do bycia samemu. Wiedźmini tacy byli. Byli wilkami, według Asme. Białymi wilkami.
W Wielkiej sali żarzyło się ognisko, chociaż było blisko piętnastej. Mimo tego ich oddechy, jak para unosiły się w powietrzu, a futra lub kożuchy nie wystarczyły na takie zimno. Asme pocierała dłonie jakby myła je mydłem, byleby odmrozić zdrętwiałe palce. Wokół było pusto. W sali, która mierzyła ponad dziesięć metrów wysokości i ciągnęła się dobre dwadzieścia pięć na boki nie było nikogo. Zawiśnięte na drewnianych, sufitowych belkach świece delikatnie przygasły. Słyszała dźwięk metalu dzwoniącego w sali. Na wysuszonym, stojącym na środku pomieszczenia drzewie wisiały medaliony, które wibrowały z taką mocą, że obijały się o siebie.
— Po północy wszystko się uspokaja — Vesemir wyszedł zza ozdobnego łuku przy drzewie.
— Te wszystkie medaliony — skinęła w ich stronę głowa. — Jak dużo...
— Mamy sto dwadzieścia — dokończył za nią. — Było więcej, zdecydowanie więcej — westchnął nagle, jakby odczuł spadające zmęczenie — Ale prawdopodobnie tych już nigdy nie znajdziemy.
— A ten? Co to? Kot? — Zmarszczyła brwi, dotykając medalion ręką. Czuła na palcach energię.
— Szkoła wilka, kota i gryfa. Trzy szkoły rozwiane po całym kontynencie.
— Vesemirze, mogę cię o coś spytać? — zawahała się na chwilę. Mężczyzna obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. Dało jej to konkretny znak, by kontynuować. — Czy Eskel kiedykolwiek wspominał o swojej rodzinie?
— Kilka razy. Myślałem, że... że zapytasz mnie o Lamberta. Pytanie o Eskela zbiło mnie z tropu. Stało się coś?
— Nie, nie — Zaprzeczyła gestem ręki. — Podejrzewam, że Lambert nic nie wspominał. Przekonałam się o tym, gdy po raz pierwszy przekroczyłam próg twierdzy i pierwszy raz o mnie usłyszeliście. Eskel, nie ujmując wam, wiedźminie, wygląda najżyczliwiej. Wygląda, ale stwarza pozory, jakby tak nie było. Jeśli nic nie wiesz, kończę swój temat. Dziękuję za rozmowę, ale mam kilka rzeczy do zrobienia.
Zdążył otworzyć buzię, a kiecka kobiety zawinęła się jak w piruecie. Chwilę później była już na całkiem innym piętrze. Z innymi zamierzeniami. Wyciągnęła z worka uprzednie pudełka, licząc je jeszcze raz. Jedne dla Lamberta, drugie dla Coëna, a trzecie dla Vesemira. Zabrakło jednego imienia. Poczucie smutku dotykało ją w ostatnich czasach rzadko. Tym razem, chociaż cholernie próbowała siebie przekonać, że brunet nie zasługuje na żaden prezent, i tak wyciągnęła z szuflady jeszcze jedno. Stukała opuszkami palców, głęboko się zastanawiając. Robić, czy nie? - myślała nerwowo. Ruchem ręki ściągnęła z wieszaka płaszcz. Narzuciła go na siebie, wychodząc tylnym wyjściem. Wiedźmini rzadko go używali. Szczerze, to nigdy. Czasem myślała, że tylko ona o nim wie, co rzecz jasna prawdą nie było. Czasem, gdy nudziło się jej słuchanie opowiadań Lamberta, udawała, że idzie po kubek herbaty. Jeszcze nigdy z takim kubkiem do nich nie wróciła. Zamiast tego wychodziła przez rozpadające się drzwi. Chłód buchnął jej w twarz. Ominęła walające się pod nogami skrzynki i stare kukły, które niegdyś prawdopodobnie służyły jako przyrząd ćwiczeń. Przeszła pod kamiennym łukiem, który nakreślał ścieżkę do lasu. Była zarośnięta krzewami i dziką różą, ale Asme odbiła w lewo. Zaczęła przechodzić przez ciąg paproci. Nie była pewna, czy idzie dobrze, ale znała swój cel. Znaleźć jezioro, które widziała przez balkon twierdzy. Było małe, prawie niezauważalne przez wznoszące się szczyty i lasy. A jednak je zauważyła. Przeszła przez rząd świerków, które pokłuły ją w nagie dłonie. Kolejne dwieście metrów przeszła w spokoju. Gdy wyszła z gęstwiny, jej oczy zaświeciły się jak iskierki. Do zmroku zostało już niewiele, widziała to po zachodzącym słońcu. Podeszła do źródła, w którym pływało kilka małych ryb. Przeczesała wodę ręką jak grzebieniem. Odwróciła się do źródła plecami, po czym zaczęła iść w przeciwną stronę. Patrzyła na niebo, a kiedy wreszcie, mrok przykrył las, usłyszała śpiew. Ładny, delikatny i słodki jak malina. Uśmiechnęła się pod nosem, słysząc cichy szelest. Odwróciła się. W źródle stała jasnowłosa kobieta z drobną figurą, którą otaczała przyległa, biała szata. Na głowie miała wianek ze stokrotek. Spotkały się wzrokiem. Śpiew zaczął być brzydki, paskudny wręcz, a piękno, które ją otaczało zamieniało się w ohydztwo.
— Noc nadchodzi, gwiazdy święcą — zanuciła. — Noc mocy, noc piękna i noc śmierci. Kto w las się natknie, biada mu wrę...
Asme wyciągnęła z kieszeni kwiat paproci. Topielica spojrzała na niego z iskrami w oczach. Cofnęła się o krok do tyłu w wodzie.
— Kwiat paproci skazanie dla Topielicy — wyznał potwór, a jej delikatna twarz nie wyrażała żadnej emocji.
— Dziś Midinváerne — powiedziała głośno Asme, po czym usiadła na trawie. Źródło połyskiwało w blasku. — Nic mi nie zrobisz, a fakt musisz mi pomóc. W dzień przesilenia, gdy się kwiat paproci posiada, Topielica przyszłość ci powie. Usługę wyświadczy. Słucham więc. Przyszłości i przeszłości chcę posłuchać. Co mnie więc czeka, wodnico?
— Przyszłość nie długa nie krótka. Daleka, lecz bliska. Łzy, strach, a zewsząd szczęście. Smutek, a jednak pociecha. Walka, a jednak pożegnanie. Wszystko i nic.
— To mi nic nie mówi... — Pokiwała głową Asme.
— Twoje losy są spisane, dziecko zamieci. Twoje, oraz inne. Zmierzysz się ze wszystkim, o czym nie miałaś pojęcia — Woda nabrała jeszcze jaśniejszego poblasku. — Przeszłość twoja?
— Nie moja — przerwała. — Kogoś innego. Eskel, wiedźmin.
— Wiedźmin z Kaer Morhen — Uśmiechnęła się posępnie. — Przeszłość smutna. Z zadeptanymi ścieżkami i brakiem wyboru. Usłana smutkiem, samotnością i wieczną ucieczką. Otulana brakiem miłości. Z góralskiej rodziny pochodził, ale długo w niej nie pozostał. Pierścień na palcu posiadał. Najcenniejszy artefakt. A zgubił, przepadł.
— Przynieś mi go. Znajdź — powiedziała, a Topielica nabrała kilku zmarszczek. — Przynieś teraz.
Asme ścisnęła kawałek paproci i przysunęła się bliżej. Książki wiedźminów nauczyły ją wiele. A teorię o paproci poznała niedawno, w zagrzebanych książkach Vesemira. Kto posiadał kwiat paproci, ten potęgę posiadał nad Topielicą - powiadali. Wodnica skoczyła w wodę z pluskiem. Zniknęła na dobre kilka minut, aż wreszcie się wynurzyła. W ręku trzymała stalowy pierścień z grawerunkiem. Nie miała pojęcia co oznaczał, ale musiał mieć wartość. Sentymentalną, prawdopodobnie. Asme podeszła do Topielicy wolnym krokiem. Spojrzała głębiej w jej oczy i widziała w nich pustkę, śmierć oraz zniszczenie. Chwyciła pierścień, lecz potwór złapał ją za ubranie i wciągnął w lśniącą taflę jeziora. Tego, cholera w książkach nie było - pomyślała. Topielica ciągnęła ją w dół i dopiero teraz, zdała sobie sprawę jak głębokie jezioro było. W dalszym ciągu widziała jej czarne oczy, które wyrażały mrok. Asme wierciła się, błądziła rękami, które w wodzie były dwa razy wolniejsze. Powietrze w płucach powoli jej się kończyło. Widziała czarną głębię jeziora. W głowie powtarzała linijki książki, aż wreszcie doznała olśnienia. Uderzyła Topielnicę z całej siły. Drugą ręką wyciągnęła kwiat paproci, który rozerwała. Jedną część rzuciła w głąb jeziora, a drugą potarła jej bladą skórę. Stwór nagle jakby krzyknął, choć w wodzie rozległa się tylko głucha cisza. W miejscu potarcia, nagle pojawiła się rana. Potwór puścił ją, po czym zaczął opadać na dno jeziora. Kobieta resztkami sił zaczęła sunąć w górę. Opadła na brzeg jeziora i wykaszlała wodę z płuc. Wyrzuciła stalowy pierścień obok siebie i zaczęła się zastanawiać, czy tak naprawdę było warto.
✤
Gdy dotarła do środka warowni, nie była pewna, czy zimniej było wewnątrz na zewnątrz. Przemoczona suknia ciągnęła się za nią jak szmata. W czasie drogi wykręcała ją dwa razy, co i tak niewiele dało. Odłożyła świecę na kamienny stołek. Pochodnie oświetlały korytarze, dzięki czemu spokojnie przeszła po kamiennych schodach do góry. W sypialni miała lustro, w którym się przejrzała. Rude kręcone włosy, wyprostowały się od wody i zimna. Czarny tusz spłynął po policzkach, a suknia była ubłocona jak po łowieniu ryb. Wyciągnęła z kieszeni pierścień, który włożyła do ostatniej szkatułki. Nie myślała o niczym innym, niż o tym, aby się położyć. Zdawała sobie sprawę, że jednak musi je im wręczyć. O to głównie chodziło w tradycji, której wiedźmini tak bardzo nie lubili. Po dzisiejszym dniu, sama zastanawiała się, ile warte jest to święto.
— Lambert cię szukał — usłyszała za swoimi plecami i natychmiastowo się odwróciła. Nie zauważyła nawet, kiedy stare, skrzypiące drzwi wydały z siebie jakikolwiek dźwięk.
— Czego chciał? — odpowiedziała, otrząsając się.
—Pogadać. To coś ważnego — Spojrzał na nią. — Od kiedy kąpiel wykonuje się w ciuchach?
— Cholera! - Tupnęła nogą jak małe dziecko. — Nie odzywaj się, ty cholerny...
— Sukinkocie? — dokończył za nią. — Dziękuję za komplement.
— Czy ty zawsze musisz taki być, wiedźminie? — Prychnęła pod nosem, biorąc pudełko do rąk.
— Taki, to znaczy jaki?
— Ponoć jesteś najżyczliwszym wiedźminem, ale czasami postawiłabym Lamberta na miejscu przed tobą. Czasami denerwujesz mnie tak bardzo, że mam ochotę otworzyć te okno i zrzucić cię prosto w góry sine. Mam ochotę kopnąć cię w jaja, aż zwiniesz się z bólu i stać aż się podniesiesz. A nawet, wyobraź sobie wziąć jeden z mieczy i wsadzić ci tak głęboko, że przypomnisz sobie moje drugie imię.
— Dużo tego — skomentował rozbawiony. — A tak naprawdę, to czemu wyglądasz jakbyś wpadła do wody? Jeśli, rzecz jasna mogę spytać?
— Bo wpadłam, a to wszystko przez ciebie.
— Przeze mnie? — Zmarszczył brwi. — Niby z jakiego powodu?
— Tego — odparła, wręczając mu szkatułkę. — Chciałam być miła, wiedźminie. Nie chciałam cię pomijać i tak jak wszystkim, udowodnić tobie co znaczy dzisiejsze święto. Chciałam pokazać ci magię, ale nie mogłam tego zrobić, nie wiedząc o tobie wiele.
— Skąd to masz? — Przerwał jej nagle, wpatrując się w pierścień.
— Od Topielicy. Przez ciebie wpadłam do tego głupiego jeziora, choć nawet ciebie tam nie było. Zdobyłam ten pieprzony pierścień, idąc z nią na układ. A, wiesz, ile wiem o Topielicach? Tyle, co przeczytałam z waszej durnej książki. Głupia paproć, głupia Topielica i wszystko, kurwa głupie.
Spojrzał na nią. Słuchał uważnie, aż wreszcie zaśmiał się tak, jak nigdy nie słyszała. Założył pierścień na palec.
— Pokazałaś mi, panienko, kim jesteś. Dziękuję ci za to, a jednocześnie żałuję, bo zdałem sobie sprawę, jak na wiele cię stać. I to naprawdę smutne, patrząc na miejsce w jakim się znajdujesz. Bo twój potencjał przez Lamberta tu niknie. — Podszedł do niej bliżej, zakładając ręce na klatce. — Dziękuję za pierścień i za ryzyko, jakie podjęłaś. Nie mów tego jednak Lambertowi, zabiłby mnie, a później ciebie za taki pomysł.
— Wkurzasz, mnie Eskelu... Jak ty mnie wkurzasz — burknęła pod nosem.
— Ty mnie też, moja droga — Pochylił się nad nią. — Gdybym wierzył w Midinváerne, też bym ci coś podarował. Ale nie wierzę, więc nic ci nie dam.
— Idź w cholerę, wiedźminie — odparła, marszcząc nos, po czym odwróciła się w stronę lustra.
— Dobrej nocy, życzę — odpowiedział i zniknął za drzwiami.
❧ Szczęśliwego nowego roku, kochani ☙
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro