Rozdział VIII - Bezpieczne miejsce
,,Bezpieczeństwo to rzecz względna. Możesz dopłynąć tak blisko brzegu, że prawie czujesz grunt pod nogami, po czym nagle roztrzaskujesz się na skałach.'' - Jodi Picoult
Gwieździsta noc obtoczyła taflę stawu tak, że mieniące się w nim gwiazdy odbijały się jak promyki w jej dwukolorowych, podrażnionych od wiatru oczach. Objęła się ciaśniej rękoma, mimo tego, że była połowa lata. Jej zawsze było zimno. Niezależnie od pory roku i okoliczności. Kpina, tak to komentowała. Za sobą słyszała śmiechy, trzask butelek i grającą muzykę. Chciała tam wrócić, ale widok przed nią tak ją zafascynował, że z każdą sekundą robiło się to coraz trudniejsze. Mimo wszystko zebrała się na to. Płomyki ognia górowały wysoko i rozświetlały okolicę, która pochłonięta była w nocnym mroku. Usiadła na pniu drzewa, patrząc na to, jak jej znajomi pogrążeni są w głębokiej libacji, którą tego dnia od siebie odepchnęła pomimo ich namów. Chłodna ręka dotknęła jej ramienia, na co aż się wzdrygnęła, natychmiastowo odwracając w tym kierunku głowę. Otworzyła usta ze zdziwienia, a stojąca obok niej, krótko ścięta kobieta osiadła na zielonym mchu tuż obok niej. A wzrok ich obu spoczął ponownie, na tym stawie. Na tafli odbitych gwiazd, które emanowały energią. To miejsce było magiczne i nie chodziło o o rzeczywiste pojęcie tego słowa, ale w jaki sposób doświadczało się tego uczucia. Magiczne, godne zapamiętania i powodujące łzę w oku, która swobodnie mogła wpaść do stawu.
— Znowu o nim myślisz, prawda? — zaczęła niepewnie, aż na to pytanie drgnęła jej warga, a wszystkie wspomnienia odblokowały się na nowo.
Asme potwierdziła głową. Chwyciła kamyk, który odbił się od tafli i chwilę później zatopił aż po krawędzie.
— Jak mam się cieszyć? Jak mam się bawić, pić i tańczyć, kiedy wokół tyle nieszczęścia? Lares zmarł, przeszyty jak świnia od strzały. Zakopany gdzieś na skraju lasu, jak zdechłe zwierzę. Dalej czuję ten zapach zeschniętej krwi z kiecki i moment, kiedy wyprowadzano mnie z lokalu. Gven zmarła na gorączkę krwotoczną i zgadnij co? Nikt nie wie gdzie jest pochowana — Zatrzymała się na chwilę, a kobieta w jej oczach wyczuła palący się smutek. — Nikt nie wie, bo ludzie to potwory. Ludzie to potwory, Krysti...
Krystine położyła jej rękę na plecach, lekko po nich przesuwając. Ale nie dawało to żadnej otuchy. Żadnej. Miała ochotę zniknąć. Zanurzyć się w tym stawie aż po czub głowy, mając złudną nadzieję, że w jakikolwiek sposób by jej to pomogło. Ale czy ktokolwiek znał lek na żałobę? Czy ktokolwiek byłby w stanie zmienić ludzi na lepsze? Mówią, że potwory to nieokiełznane bestie z najciemniejszych zakątków, kiedy nagle dowiadujemy się, że najwięcej mamy ich pod nosem. I to w świetle dziennym. Mówią, że potwory trzeba tępić. Że trzeba wygnać elfy, driady, bo ludzka rasa jest najsilniejsza. Chciałaby wszystkim napluć w twarz za te słowa. Ale nie mogła. Bo była tylko człowiekiem. Jedynym rozumnym pośród wielu. Jedynym, który chciał miłości i spokoju, zamiast nienawiści, którą tak bardzo przesiąknięta jest ta ziemia.
— Ale nie masz innego wyjścia, Asme. Wiesz, jak bardzo chciałabym zmienić świat. Ale nie mogę i ty też nie. Jedyną drogą jest być i przeżyć. Nie mamy wpływu na to co nas otacza, a otacza nas zawiść i mrok. Nie znajdziemy schronienia przed tym. Nie znajdziemy miejsca, gdzie będziemy bezpieczni — dopowiedziała od siebie krótkowłosa.
Asme zacisnęła wargi. Zaczęła bawić się rękoma jak mała dziewczynka, szukając bezradnie bezpieczeństwa.
— Chyba wiem, gdzie jest to bezpieczne miejsce, Krystine. Ale czeka mnie długa droga. Naprawdę długa.
●
Gdy weszła do sali, natychmiast do jej nozdrzy doszedł zapach piwa. Kufle odbijały się jedno od drugich, aż zagłuszało to rzeczywiste rozmowy, które toczyły się w pomieszczeniu. Jeden wybuchnął śmiechem, drugi przewrócił się o ławkę. Talia kart rozsypała się na piasek, lutnia rozbrzmiewała niechlubnymi akordami, które raniły jej uszy. Chciała zakryć uszy, ale nie chciała robić z siebie większego dziwaka, niżeli krążąca o niej obecna opinia. Opinia, która mimo wszystko, była całkiem trafna. W końcu była wyrzutkiem. Nic nie znaczącym wyrzutkiem.
— Asme, chodź do nas! — Usłyszała głos jednego z mężczyzn, ale zbyła go lekkim uśmiechem.
Usiadła na końcu ławki, podwinęła lekko brudzącą się od długości suknię i z pełnym skupieniem zaczęła przerzucać kartki książki. Jakiś świst rozległ się koło jej ucha, ale zajęło jej sekundę, zanim zrozumiała, że ktoś stroił sobie wygłupy. Strony lektury przewracały się jedna za drugą, a ona skupiała się coraz bardziej. Wreszcie mężczyzna usiadł przed nią, położył dłoń na stronie i nie dał jej innego wyjścia, niżeli zwrócić na niego uwagę. Spojrzała na niego tymi przesiąkniętym kpiną oraz zmieszaniem wzrokiem.
— Zawsze siedzisz sama. Z boku. Daleko od tego, gdzie rozprawia się całe zamieszanie. Nie lubisz być w akcie zamieszania, prawda? — Uśmiechnął się delikatnie, ale w tym uśmiechu było.. coś.
Coś co nie powodowało u niej strachu. Otaczało ją przyjemne, spokojne uczucie. Oddech miała równomierny, chociaż zazwyczaj ciężko było jej go utrzymać. Patrzył na nią zwyczajnie, ale oni nie mieli w zwyczaju zwyczajnie na nią patrzeć. Wszystko stało się zwyczajnie niezwyczajne.
— Nie lubię zamieszań, Lares. Nie lubię być w centrum uwagi, bo tego nie potrzebuję. A mimo tego zwracam na siebie uwagę, więc tak naprawdę tkwię w głupim kole. Wracaj do sekcji filozofów. Idź rozmawiaj z nimi i spróbuj zrozumieć naturę, której nie w sposób jest zrozumieć — odpowiedziała mu natychmiastowo, na co jego uśmiech tylko się powiększył.
— Masz rację. Jestem filozofem. To co dla ludzi jest zagadką, ja staram się rozwikłać. Wtrącam swój nos w nieswoje sprawy, tylko dlatego, żeby podsunąć ludziom głupie rozwiązania, nie mające sensu. A więc wiele razy wtykałem nos w nieswoje sprawy. Ale twoja sprawa — przerwał, zamykając książkę. — Jest o wiele bardziej skomplikowana. I nie wiem, Asme, czy nawet moje wścibskie ambicje pozwolą mi zrozumieć osobę, jaką jesteś ty. Dziewczyno z końca sali.
Asme spojrzała na niego kpiąco. Poprawiła suknię, która ponownie zakurzyła się od podłogi. Obróciła się na pięcie i już chciała wychodzić, ale Lares ją zatrzymał. Nie pozwolił przejść przez drzwi, ani zrobić ani kroku, bo jego ręka trzymała ją za nadgarstek.
— Coś cię męczy i widać to na trzy mile, tajemnicza. Więc pozwól mi, wścibskiemu filozofowi pomóc rozwikłać to, co dla ciebie jest zagadką...
●
Gdy odchyliła na lewo i prawo mosiężne, olchowe okiennice wiedziała czego się spodziewać. Wiedziała, a mimo to zareagowała tak, jakby widziała to pierwszy raz. Widok zaparł jej dech w piersiach. Świeża bryza wiatru poplątała jej włosy, tak samo jak płatki śniegu. Oparła się o niestabilną barierkę, która mogła w każdej chwili runąć. Widok zabrał jej wszystkie myśli, które krążyły po jej głowie. Została pustka. Nieobliczalny spokój, który powodował zarazem strach. Strach związany ze spokojem, bo ciężko było jej wyobrazić, że może ją dotknąć. Bezpieczeństwo, słowa Kristine. Czy to rzeczywiście było jej bezpieczne miejsce? Czuła, że serce jej to podpowiada, ale ciężko było wziąć te słowa do siebie. Powiew wiatru zawiał mocniej, kawałek deski złamał się i poszybował w dół. Odskoczyła do tyłu jak poparzona, potykając się o własne nogi. Upadła na ziemię, zaplątała się o płaszcz i runęła na podłogę jak drewniany klocek.
— Ty naprawdę lubisz pakować się w niebezpieczeństwo — zauważył brunet, który przyglądał się jej z boku.
Wstała natychmiastowo, poprawiła płaszcz i wyminęła go. Wiedźmin, psiajucha ile razy jeszcze zjawi się w momencie, gdy wcale go nie wyczekuje. Psiamać, by biesy go brały i całe jego słowa! Nie popatrzyła na niego, czego się spodziewał. Nie odpowiedziała - z tym też się liczył. Zeszła po schodach szybko i zwinnie tylko po to, by znaleźć się w laboratorium. A tam oparła się o stół, wzięła wdech i rozłożyła składniki na stole. Zima, zima... Cholera, ile można ją znosić. Czemu się nie skończy? Gdzie się podziały kwitnące stokrotki, zapach trawy, miękki dotyk mchu pod opuszkami palców? Gdzie się podział zapach zboża, ziarna kukurydzy i grzejące słońce, od którego dostajesz opalenizny? Gdzie się podziało wszystko, z czym mogła się zająć? Objęła ją frustracja z tak banalnej rzeczy, nie mówiąc o wiedźminach, którzy ciągle kręcili się obok sali.
— Opanuj emocje, Asme — Do sali wszedł Lambert spokojny jak potulny kot.
— Jestem spokojna — odburknęła, ale oboje wiedzieli, że to czyste kłamstwo i słowa wyssane z palca.
— Powtarzasz to w kółko, ale wcale tak nie jest. W nocy miałaś koszmar, darłaś się w niebogłosy i przysięgam, że powstrzymywałem się, żeby nie użyć na tobie znaku. Daj sobie pomóc, to nie jest takie trudne, na jakie wygląda.
— Oboje jesteśmy wielkimi ignorantami uczuciowymi. Ja nie daję sobie pomóc, a ty mówisz mi to samo co ja tobie i wychodzi na to, że oboje nie przejmujemy się tym, co nam mówią. To nasza wspólna cecha. Zauważyłam to — westchnęła, przesuwając stos książek na bok. — Ale ty nie jesteś bezużyteczny. To nasza różnica.
— Asme, ty płaczesz? — Dziewczyna szybkim ruchem ręki strąciła łzę, która spłynęła po policzku.
— Nie — odpowiedziała krótko, po czym zerwała się do pionu. — To przez zimno.
Jej płaszcz zafalował, przeszła kilka kroków. Ciężkie drzwi odbiły się od ściany, zimno wparowało do środka. Ślad od butów wbił się w śnieg jak znak. Płaszcz dalej falował na wietrze, a płatki śniegu znikały we włosach. Łza spłynęła jej po policzku, ale nie pozwalała na to. Nie mogła płakać, przecież... To było jej bezpieczne miejsce, przecież cholera wszystko jest w porządku! Nie mogła zrozumieć czemu biegła, a ona jak w transie pokonywała gąszcz roślin przemarzniętych jak sople lodu. Odchylała łamiące się od nacisku gałęzie na boki. Przemknęła po pomoście, kamykach ułożonych na tafli strumyka. I zatrzymała się. Nad przepaścią, nad wodospadem, który z wielką mocą i siłą spływał w dół. Cofnęła się do tyłu, przeskoczyła kamień. Zatrzymała się, a głodne, wilcze powarkiwania rozległy się koło niej z echem. Echem w głowie, które powodowało ból. Cofała się, do tyłu z każdym krokiem, aż była po kolana w lodowatej wodzie. Zęby odbijały się jej od szczęki, a czucie w rękach zamierało od zimna. Stanęła jak wryta, a głodne szczęki zbliżały się coraz bardziej. Przemknęła gulę w gardle. Woda sięgała jej po biodra. Obróciła się za siebie, a szum rozlegał się po całej szerokości. Wilki podbiegły jak oszalałe. Zadowolone ze zdobyczy, jaką udało się im dorwać. Zamknęła oczy, wzięła wdech. Pisk, krew. Wilk upadł na ziemię, a ciężka ręka ponownie chwyciła ją do siebie. Odbiła się od kamienia, upadła na brzeg. Woda zafarbowała się na czerwono i spłynęła wolno na dół. Rudowłosy otarł krew z policzka i patrzył na nią wnikliwie. I ze złością. A Eskel obok niej, ten nieznośny wiedźmin, trzymał ją dalej.
— Myślałam, że znalazłam bezpieczne miejsce, wiedźminie...
— Nigdzie nie jest bezpiecznie — odparł, a rudowłosy podniósł ją do pionu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro