Rozdział VII - Wino i krew
,,Wyszepczę mu te słowa do ucha, dotknę nimi jego ust. A wtedy popiół i nicość zamienią się w ciało i krew'' - Ally Condie
Asme słyszała wiele znanych ballad. Ballada o jesieni, o córce morza, czy o ukrytej perle. Każda z nich była piękna. Melodyczna, chwytająca za serce. Taka, że mogłaby słuchać ich w nieskończoność. Ale nigdy nie słyszała ballady o gównie. Ballady, której nie chciała słyszeć z ust Lamberta, chociaż nieubłagalnie ją prosił, żeby usłyszała chociaż początek. Zaczęła się zastanawiać, czy to rzeczywiście dorosły mężczyzna, czy chłopak sprzed dziesięciu lat. W końcu charakterem czy wyglądem się aż tak nie różnił. Przyłożyła rękę do czoła sprawdzając, czy ma gorączkę, czy rzeczywiście napisał taki utwór. Machnęła w jego stronę ręką, zrywając się z taboretu. Chłodna ciecz z impetem rozlała się po jej sukience aż poczuła dreszcz. Otworzyła buzię ze zdziwienia i uniosła głowę do góry. Coën. Psiamać.
— Przepraszam, panienko. Cholera! — syknął, łapiąc dzbanek w locie.
Przez chwilę milczała. Patrzyła się to na plamę, to na twarz mężczyzny.
— Panna — poprawiła go natychmiastowo. — Nie mam dziesięciu lat.
Wzrokiem znowu rzuciła na rozlany dzbanek, a wszystkie wspomnienia migały przed jej oczami jak nocne świetliki.
●
Przeskoczyła wysoki płot, a rąbek jej sukni zahaczył się o wystający gwóźdź. Obróciła się za siebie, ale tylko po to, by z impetem chwycić za materiał i uwolnić go od deski. Biegła dalej. Minęła pole winogron i ogromną winnicę, która znajdywała się tuż obok. Winnica Devenów. Sławna, napawając się idealnymi komentarzami szlachty. Co różniło się od rzeczywistej opinii, bo według niej wino nie zasługiwało na żadne pochlebstwa. Smakowało jak szczyny, ot co mogła o tym powiedzieć.
— Szybciej, Asme! — usłyszała, po czym w powietrzu tuż koło jej ucha rozległ się świst. Strzała, z pewnością.
Przyśpieszyła. Podniosła do góry falbany sukienki, by nie potknąć się o własne nogi. Potrąciła kobietę z koszem winogrono, która skarciła ją wzrokiem, jak i nieprzyjemnymi dla ucha słowami. Kolejny świst rozległ się koło jej ucha, ale nie zatrzymywała się. Nie mogła. Mknęła dalej niczym burza. Goniła mężczyznę przed sobą, czując jak ziemia za nią się zawala. Ale tak nie było. Tylko kamienie spod jej butów wywracały się na wszystkie strony, chowając się w wysokiej trawie. Minęli ogrody. Podeptali piękne piwonie, rosnącą werbenę i mysichwost. Cholera, tak uwielbiała werbenę. Mężczyzna przed nią zawahał się. Kolejna strzała przeleciała koło jego butów, ale zręcznym chwytem zerwał kwiat i wręczył w jej ręce. Choć jej serce napawało się tym widokiem i chciała okazać coś więcej, to wiedziała, że nie mogą się zatrzymać. Chwycił ją za rękę, pomógł przejść po schodach, chociaż sam z nich zeskoczył. Przebiegli przez krętą uliczkę, na której roiło się od straganów. Świeże ryby, piękne amulety z Zerikanni, ziemniaki na patyku! - krzyczeli kupcy. Asme chwyciła niespostrzeżenie kapelusz ze stoiska, po czym założyła go na głowę, chowając swoje bujne, rudawe niczym miedź loki. Wzięła głęboki wdech, a mocna ręka chwyciła ją do boku, aż wpadli w stos siana. Zakryła rękę buzią, tłumiąc śmiech i goszczący uśmiech, który cisnął się na jej usta. Mężczyzna spojrzał na nią rozbawiony, a w jego oczach świetlił się błogostan, jaki rzadko u niego widziała. Straż przebiegła koło ich boku. Minęła ich, nawet nie obarczając ich wzrokiem. Przetarł ręce, wyprostował się i podał jej dłoń. Asme wstała na równe nogi, choć przez następną minutę lekko kręciło się jej w głowie.
— Ha! Zgubiliśmy ich! Mówiłem, że ich zgubimy! Naiwne skurwysyny. Tak łatwo ich oszukać. Poczekaj, Asme. — Wyjął z kieszeni czerwony medalion na cienkim sznureczku, który po chwili zawisnął na jej szyi. — Cholera, pasuje ci.
Asme złapała medalion do ręki, a kwiat który trzymała w ręce, spadł tuż pod jej nogi.
— Nie musiałeś, Lares. Teraz masz na głowie straż...
Machnął na to, po czym schylił się, aby wpleść kwiat werbeny za jej ucho.
— Nie ma dla mnie rzeczy, która byłaby ważniejsza niż ty — odezwał się po chwili.
Asme stała jak wmurowana, ale wiedziała, że musi coś zrobić. Wskazała ręką na pobliską karczmę, do której weszli. Postawiła kapelusz na jednym ze stolików, po czym usiadła na krześle. Założyła nogę na nogę, jak to miała w zwyczaju. Lares gestem ręki przywołał karczmarza i rzucając na stół kilka koron poprosił o dzban wina. Uśmiechnęła się pod nosem, kiwając lekko głową.
— Ja go przyniosę — odezwała się po chwili, zrywając się z miejsca.
Karczmarz podał jej dzban przy szynkwasie. Odpłaciła mu się uśmiechem. Ładnym, idealnym, takim jak mają piękne damy. Ale ona nie była damą. Była piękna, mądra i uczona, ale nie była damą. Była zwykłą kobietą. Kobietą, która wracała po ciężkim dniu pracy, lecząc ludzi. Kobietą, która mogła uleczyć swoje rany wyłącznie, kiedy mogła leczyć innych. Odwróciła się za siebie. Trzask, huk. Otworzyła buzię, próbując coś zrobić. Dzban runął na ziemię. Szkło rozbiło się o deski, a jego kawałki rozproszyły się po całej podłodze. Chciała krzyknąć. Ruszyć do biegu. Ale nie mogła. Lares runął na ziemię od strzały, a strażnik przy drzwiach spojrzał w jej stronę. Wino i krew. Zmieszała się jak jedna barwa, a odcisk jej butów pozostawił czerwony ślad, gdy cofała się do tyłu. Wino i krew - powtarzała w głowie. Minęło kilka sekund, zanim odzyskała pełną świadomość. Kwiat werbeny ponownie spadł na ziemię. Ale nie był już fioletowy. Był czerwony, bordowy wręcz. Przesiąknięty tym przekleństwem. Tym... winem i krwią.
●
Rudowłosy objął ją ramieniem, po czym przygarnął do siebie. Dopiero wtedy się ocknęła. Czuła jak wyłania się z otchłani. Z odmętów w swojej głowie, które dawno, ale to dawno zostawiła za sobą. Uśmiechnęła się lekko, lecz sztucznie. Wycofała się i kucnęła. Coën tuż przed nią zrobił to samo, aby po chwili oboje zbierali kawałki szkła na jedną z gazet. Jego wzrok był zmieszany. Nie chciał, nie wiedział. Bo skąd miał wiedzieć? Przecież nikomu nie mówiła ani słowa. Milczała jak grób. Nawet Lambert nie wiedział. Ale to było dawno. Teraz już nie miało dla niej znaczenia, a przynajmniej próbowała to sobie wmówić. Wstała po chwili. W głowie jej się kręciło i czuła, że musi wyjść na dwór. Zaczerpnąć świeżego powietrza, które postawiłoby ją na nogi. Usiadła na murku. Było coraz cieplej. Zimno, ale cieplej. Mijał grudzień i został zaledwie styczeń i luty. A z tym - coraz bardziej zastanawiała się co dalej. Zostanie tu? Ucieknie wraz z wiosną? Zostawi za sobą ten cierpki zapach werbeny?
— Wracaj do środka, bo się przeziębisz — Głos obok nie trafił do niej, a ona odwróciła głowę w tamtym kierunku.
— To się przeziębię — ucięła krótko, choć rzeczywiście czuła jak chłód muska jej ramiona.
Eskel zaśmiał się pod nosem, po czym capnął tuż obok niej.
— Zastanawiam się, kiedy pękniesz. Zgrywanie twardej idzie ci całkiem nieźle. Zamieć, tajemniczość, a teraz treningi? Masz rozmach. Ciekaw jestem jak długo on potrwa, panienko.
— Psiajucha! Jestem dorosła, opamiętajcie się! — zirytowała się natychmiastowo, a wiedźmin tylko parsknął. — Nie muszę słuchać twoich rad. Nie muszę też trenować. Nie mam pojęcia czemu w ogóle się w to wciągnęłam. Wkurzasz mnie wiedźminie. Jasna cholera, jak ty mnie wkurzasz!
Eskel oparł się o murek, a kręcony, brązowy lok wyszedł zza jego ucha.
— Nie boisz się mnie — zmienił całkowicie temat, co wybiło ją z rytmu.
Zmarszczyła czoło i uraczyła go wzrokiem, na który nawet nie liczył.
— Czemu mam się ciebie bać?
— Każdy się boi. Przynajmniej każdy człowiek. Mijają, dopowiadają. Tworzą historie, które nie miały miejsca. Obrzucają kamieniami, czy gównem. Karcą wzrokiem, szeptają na boku. Jest wiele historii. Wierzysz w nie? — powiedział, a swój wzrok wbił w mury otoczonego ich miejsca.
— Jestem siostrą Lamberta — rzekła, dalej zbita z tropu.
— Jesteś. I możesz być nawet córką pieprzonego krawca. Ale Lambert jest twoim bratem. A ja jestem tylko nieznośnym wiedźminem. Więc ponawiam pytanie. Wierzysz w nie?
— Siedzę tuż koło ciebie. Gdybym się ciebie obawiała, wiedźminie, to nie byłoby mnie tu dawno. Obawiałabym się własnego brata, a na wasz widok mój mózg podsuwałby mi jedną myśl - uciekaj. Ale nie mam zamiaru. Nie śpieszę się nigdzie. Ani nie drżę ze strachu na twój widok. Bo widziałam i słyszałam straszniejsze rzeczy, niż o was mówią. Nawet jeśli byłyby one prawdą. Więc moja odpowiedź to nie, wiedźminie. Nie boję się ciebie, ale mam wrażenie, że sam w to nie wierzysz i choć jesteś zdziwiony to nie możesz udowodnić to samemu sobie. A wiesz co jest jeszcze gorsze od tego? Prawda, której nie chcesz przyjąć — powiedziała, jednocześnie zbierając się do powrotu do środka.
Brunet nie spojrzał na nią. Jego ręka zadrżała, a po minie widać było, że tkwi w głębokich rozmyślaniach. Nawet nie zauważył, kiedy odeszła. Może rzeczywiście miał rację? Może bał się do siebie przyjąć prawdę? Może był tak przyzwyczajony, że ciężko było do siebie przyjąć, że choć jedna osoba na tym świecie, może myśleć inaczej? Przeczesał ręką włosy, jakby miało mu to pomóc się zebrać. Ale nie pomagało. Czuł coraz większy dyskomfort, chociaż był sam ze sobą. To jego myśli były niekomfortowe. I choć chciał, to nie mógł się ich pozbyć. Przeklnął pod nosem, kopnął kamyk i wrócił do środka. Minął wzrok wszystkich, by zaszyć się w zbrojowni. Musiał, chciał. Wszystko było mu jedno.
Wyciągnął na stół miecz ze skórzanej pochwy, po czym zaczął go ostrzyć. Robił to tak mocno, że Vesemir, który wszedł do sali zaczął się obawiać, czy przypadkiem sobie czegoś nie zrobi. Stał za jego plecami i choć Eskel doskonale wyczuwał jego obecność, to ani miał w zamiarze się odwrócić. Vesemir obszedł go, po czym zatrzymał go ruchem ręki. Brunet uniósł na niego wzrok, a jego usta zaciśnięte były w wąską linię.
— Co cię trapi? — zapytał starszyzna ze względu na jego stan.
Eskel zaśmiał się ironicznie pod nosem, chociaż sytuacja wcale nie była do śmiechu.
— Śmieszne jest to, Vesemirze — Rozłożył ręce na boki. — Że nie mam piekielnego pojęcia co jest nie tak. Czuję się niespokojny, zły, zaskoczony a zarazem... Psiamać. Czemu ona tutaj przyjechała?
— Ze względu na Lamberta. Jaki masz do niej problem, wilku?— Podrapał się po głowie, po czym założył ręce na piersi.
Eskel westchnął.
— Pytanie powinno brzmieć, czemu ona nie ma problemu do nas? Czemu ona tutaj mieszka? Czemu z nami normalnie rozmawia, nie narzeka, nie kłóci się ani nie gada głupot? Vesemirze, ta dziewczyna jest inna... Nie mam pojęcia co w niej jest, ale jeszcze nigdy nie spotkałem takiej osoby. Nawet Lambert narzeka na bycie wiedźminem! Powinna być zła na nas. Że go zabrali, że jest innym człowiekiem. Cholera, straciłem w tym całą logikę. I jeszcze trochę a stracę rozum.
Vesemir poklepał go po plecach. Eskel rzadko był rozbity myślami. Zazwyczaj myślał twardo, jak i twardo stąpał po ziemi. Nie w głowie mu były nic nie warte bzdety, kiedy wokół siebie miał bardziej znaczące rzeczy. Ale to? Te myśli go rozbiły, jak statek przy sztormie na morzu.
— Zamiast zastanawiać się czemu was lubi, to zastanów się co w w was widzi. Widzi w nas, drogi Eskelu równe osoby. To cud spotkać taką osobę i wierz psiamać, że powinieneś być z tego powodu rad. Bo być może to jedna z pierwszych i ostatnich okazji, gdy ktoś taki stanął nam na drodze.
Brunet odstawił miecz na bok, chociaż wcale nie był skończony. Wziął głęboki wdech, odliczając w duchu sekundy, które pozwoliłyby mu odsapnąć. Cholera, miał rację. Vesemir zawsze miał rację. Odbił się od stolika, przeczesał włosy dłonią i wrócił do głównej sali. Palenisko na środku pomieszczenia paliło się jak szalone, ale nikogo to nie dziwiło. Ta zima należała do jednych z najzimniejszych. Oparł się plecami o jedną z ławek, obserwując to, co się dzieje w sali. Lambert polerował swój miecz, o którego wyjątkowo dbał. Coën gdzieś w kącie układał drewno na palenie, a rudowłosa tyłem do wszystkich siedziała wpatrzona w książkę. Pięć pieśni i stokrotka. Romantyczne, cholera. Nie lubił tego. Po chwili również ciekawski Coën przystąpił do jego boku i tak samo jak on, wbił wzrok w dziewczynę.
— Odkąd przyjechała zdążyła przeczytać piętnaście książek — wyszeptał czarnowłosy, obserwując jak ze spokojem przewraca kartki.
Eskel uśmiechnął się pod nosem. Skrzyżował ręce na piersi i palcem u lewej dłoni stukał cicho w olchowy blat.
— Zauważyłem, Coën. Jej nie da się nie zauważyć. Wszystko co robi jest tajemnicze, ale takie, że nie można oderwać od niej wzroku — odpowiedział cicho.
— Dalej nie dowierzam jak może być spokrewniona z Lambertem. Cholera, gdyby postawić ich obok siebie to mamy piękną i bestie — stwierdził, na co brunet lekko się zaśmiał.
Po chwili tuż przed nimi stanął Lambert, który swoim ciałem zasłonił siedzącą przed nimi dziewczynę. Jego mina wyrażała wiele, ale widać, że nieszczególnie spodobały mu się te komentarze.
— Kiedy przestaniecie molestować moją siostrę wzrokiem? — wydukał całkiem poważnie, na co oboje odwrócili głowy, aby nie widać było toczącego się na ich twarzach uśmiechu.
Eskel jak gdyby nigdy nic odszedł i usiadł przy ognisku, a czarnowłosy musiał spowiadać się, chociaż nie miało to dla niego sensu.
— Nikt nikogo nie molestuje — poinformował z zacieszem na twarzy. — Rola starszego brata naprawdę weszła ci do krwi, Lambercie. Nie do twarzy ci z powagą.
Lambert odwrócił się, spoglądnął na Asme i wystawił w jego stronę palec.
— Jak chcecie o niej gadać, to nie róbcie tego przy mnie. Łase na mięso głupki!
Eskel zaniósł się śmiechem, Coën opluł koszulkę Lamberta, a Asme wypuściła książkę z rąk, będąc zdezorientowana sytuacją. Rozglądnęła się po nich wzrokiem, ale wiedziała, że się niczego nie dowie. Nawet nie chciała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro