Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IX - Śnieżynka


,,Kiedy spada śnieg i wieje biały wiatr, samotny wilk umiera, ale stado przeżyje.;'' - George R.R  Martin 

— Dzieci płaczą, matki krzyczą. Dźwięk odbijanych kling roznosi się w powietrzu, a widok krwi wywołuje ciarki na ciele i niekończącą się pustkę. Worki zboża, rozcięte. Ziarno, które zasiali nasi przodkowie ulega zniszczeniu. Panuje głód, zimno chłonie wszystko i wszystkich. Łanie leżą martwe na poboczach lasu, a uczeni okrywają się płaszczami i zgrzytając zębami rozmyślają nad swoim losem. Elfy głodują, królowie umierają, a potomstwo zanika. Zamieć nadciąga. I nie zatrzyma się przed niczym — powiedział niskim głosem Coën, trzymając jedyną, żarzącą się pochodnie, która oświetlała rozległe pomieszczenie.

Eskel poprawił się na pieńku drewna, ktoś okrył się ciaśniej, a Vesemir popatrzył przed siebie.

— Pieprzysz głupoty, Lambert — skomentowała rudowłosa.

Siwowłosy położył jej rękę na ramieniu, na który gest aż drgnęła. 

— Nie tym razem, śnieżynko — wtrącił się Vesemir.

Wszyscy spojrzeli na siebie jednakowym wzrokiem. Miejsce zaczęło pustoszeć. Każdy rozproszył się po innych kątach twierdzy, żeby w spokoju pogrążyć się w natłoku myśli. Śnieżynko - sama nazwa afiszowała do niej. Piękny i unikalny płatek śniegu. Nie mogła wszak ustalić, czy to określenie do niej rzeczywiście pasowało. Obróciła się za siebie, wstawiła za jego plecy i spytała poważnym tonem głosu.

— Czemu śnieżynka?

Białowłosy się zaśmiał, lecz  chwilę później natychmiastowo rozwiał jej wątpliwości.

— Choć nie jesteś krucha jak śnieżynka, to potrafisz być częścią zamieci. Częścią chaosu, potęgi i tajemnicy. Chłodna, wywołująca ciarki. Wierzę, że jeszcze nie raz nas zaskoczysz. W końcu robisz to nie raz. 

Asme uśmiechnęła się lekko pod nosem. Oparła się o półkę książek, z której kilka z nich padło z hukiem na ziemię. Tuż przed jej nosem przeleciała ręką, zgarniając jedną z lektur.

— Śnieżynka. Może krucha, lodowata. Pojedyńczy płatek, mieszający się z innymi  — zakpił brunet, na co wyciągnęła mu z siłą rzecz. — Z czasem zacząłem się zastanawiać nad kwestią twojej nieporadności. Głaskania cię po głowie. Lubisz, jak tak robią?

Przymknęła usta. Nie odpowiedziała. 

— Zmienię to zdanie, kiedy pokażesz swój charakter, a przestaniesz zasłaniać się jak dzik w gąszczu. Kiedy znajdziesz, albo zaczniesz robić to, do czego jesteś pisana — zatrzymał się na chwilę. — Większość ludzi uważa, że kobiety są stworzone by rodzić. Ale my, wiedźmini nie jesteśmy większością, ani takiej opinii nie mamy. Nie śmiałbym wypowiedzieć do ciebie takich słów. Sugeruję, żebyś zaczęła robić swoje. Słuchanie cudzych głosów ci nic nie da, panienko. 

Zmarszczyła lekko nos, a jej czoło w trybie natychmiastowym nabrało kilku zmarszczek. Uderzyła go bokiem ramienia, przepychając się obok niego. Książki z jego rąk ponownie upadły na ziemię, ale nie odwróciła się. Należało mu się z pewnością. Zamiast tego wyciągnęła miecz ze stojaka, odgarnęła włosy do tyłu i wyszła tylnym wyjściem, licząc że uniknie ciekawskich oczu. Ale nawet jeśli oczu było mało, to i tak każdy doskonale wiedział co się dzieje w twierdzy. Tu nic nie mogło pozostać tajemnicą. Nic oprócz Asme.

Zamachnęła się mocno, przeskoczyła z jednej nogi na drugą. Miecz wypadł jej z rąk, na co przeklnęła głośno. Zrobiła piruet, po czym padła jak kłoda na kamienie, czując jak jeden  z nich wbija jej się w żebra. Syknęła głośno i podciągnęła się na rękach, ale przystała szybko, widząc koło oczu czubki butów.

 — Co ty robisz? — usłyszała głos brata, który był niewątpliwie podirytowany.

Przewróciła się na lewą stronę i usiadła na kamiennym bloku.

— Ćwiczę — odpowiedziała krótko, a oczy rudowłosego zajaśniały. 

— Nie możesz tego robić. — Wytknął jej w stronę palec, po czym podniósł głos. — Powiedz, kto  z tej bandy nieumiejętnych głupków podsunął ci taki pomysł? Nie walcz, psiamać! Nie baw się w te rzeczy i w nie nie zagłębiaj. Czytaj poezję, szyj albo rób swoje eliksiry, ale cholera nie baw się w wiedźmina. 

Przełknęła ślinę głośno i spojrzała prosto w jego oczy.

— Czemu tak bardzo nienawidzisz być tym, kim się stałeś?

Rudowłosy prychnął i pokiwał głową na boki. Szybkim ruchem zabrał jej miecz z rąk i zaczął iść w stronę bram.

— Zapłaciłbym każdą cenę, aby nie być wiedźminem.

Zanim się obejrzała, zanim zdążyła zatrzymać go ulotnił się. Pozostały za nim tylko odciski w skrzeczącym śniegu. Tylko odciski.  Wpatrywała się w nie tak długo, że zaplątała się w czasie i ocknęła po kilkunastu minutach bezczynnego stania. 

Do ciemnego pomieszczenia przeciskały się przez kolorowy witraż słabe smugi odbijanego księżyca. Gałęzie drzew odbijały się mocno, jakby napływał sztorm. Ciężka ręka nagle uderzyła w stół aż wszystkim zgromadzonym na ciele przeszły ciarki. Wszystkie pary oczu, na których twarzach jawił się mrok i powaga spojrzały w stronę dorosłego mężczyzny. Jego fioletowa niczym krokus szata mieszała się z kolorem ścian. Nie na tyle jednak, by nadal nie oderwać od niego wzroku.

 — Trzeba to rozwiązać raz na zawsze. Raz a porządnie! Myślicie, że Foltest albo Radowid coś z tym zrobią? Myślicie, że będą chcieli pokrwawić swoje ręce? Na tym kontynencie żyje wiele głupców. Wiele, powtarzam. Moją nadzieją jest to, że wy, nimi nie jesteście. Zachęcam was, żebyście podążyli za moim głosem. Jedynym, prawdziwym w tym zepsutym świecie. Zapytam ponownie, kto odważy się i podąży za tą racją?

Rozejrzał się wśród zebranych osób. Osób zjechanych z różnych zakątków świata. Z miejsc takich, o których się nie mówi, bo nikt o nich nie pamięta. Kilkoro podniosło na siebie wzrok. Dwójka natychmiastowo opuściła pomieszczenie w milczeniu. Mężczyzna wyszedł naprzeciw stołu poprawiając czarny, smolisty kapelusz.

— Powtarzam! Kto chce zabić wiedźmina?! 


Zawartość fiolki wylała się na dębowy blat, który służył jej im robieniu. Nie odezwała się. Sięgnęła ręką po szmatkę obok, następnie starła parujący od zimna osad. Usłyszała huk. Tym razem nie była to żadna z rzecz, którą trzymała obok siebie. Podniosła głowę do góry.  Wielka zielona torba leżała na środku ceglanej podłogi, a z niej wystawało kilka zrośniętych ze sobą korzeni. Przynajmniej na korzenie wyglądały.

— W warowni nie brakuje drewna. Nie zauważyłeś? —wytknęła brunetowi przed nią, który gestem ręki otarł lśniący się pot z czoła.

— To nie korzenie — zaprzeczył, kopiąc truchło. — To leszy. Skurczysyn, jak cholera. Wygląda jak drzewo i trwały również jak dąb. Trzeba uważać, gdzie się w las wchodzi. Raz nie spojrzysz pod nogi, po czym się okazuje, że naruszyłeś jego legowisko. Lub zobaczyłeś żbika, który wbrew pozorom żbikiem nie jest. Jak się zorientujesz w porę, to może przeżyjesz. Jeśli nie, a są większe szanse to skończysz jako drzewo. Nie bez powodu nazywa się go Panem Lasu.

— Wciąż mnie ten świat zadziwia — burknęła pod nosem.

Mężczyzna wziął jedną z jego gałęzi, a raczej rąk. Zaparł się mocno, aż nadął policzki, które nadawały mu komicznego wyrazu twarzy. Rzucił truchło na stół, po czym oparł się regenerując siły. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jakich rozmiarów był leszy. Podeszła bliżej, nachyliła się. Przejechała dłonią po nierównym, twardym szkielecie. Spod mchu wydobyła borowika, który od pleśni aż rozgniótł się w palcach. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Lekko, niezauważalnie. Silnym ruchem dłoni rozdarł korę na dwie części, a skryte w niej robaki próbowały schować się jak najgłębiej. Rudowłosa odchyliła głowę w bok, próbując zahamować odruch wymiotny.

— Czego tam szukasz? Skarbów? 

— W przenośni tak. Jeśli znajdziesz żywicę z leszego, tkankę i mutagen to można nieźle zaszaleć. —Dalej szperał w głębi kory.- Nie powinnaś o to pytać. Tak naprawdę nie powinno cię tu ze mną być. Możesz robić swoje eliksiry, ale jeśli będziesz się mieszała w te sprawy, to nie my cię wyrzucimy. Będzie to Lambert, panienko.

— Lambert jest na polowaniu. Nie powiem mu ja, a ty nie powiesz mu również.

— Skąd wiesz, że ja mu nie powiem? — Zatrzymał się na chwilę.

 —Wtedy też byś był winny, wiedźminie. To ty, do tej sali przyniosłeś leszego. To ty mi o nim opowiedziałeś. Ty, drogi Eskelu nadal nie wyrzuciłeś mnie z tej sali, choć taki wobec Lamberta masz obowiązek. Nieprawdaż? Przecież wiem, o czym rozmawialiście. Nie jestem dzieckiem. Możecie próbować mnie oszukać i udawać, że jestem głupią panienką. Ale wiesz co? Ciekawość nie zatrzyma mnie ani na chwilę, bo w ten sposób moją ciekawość podawajacie.

Odgarnęła burzę loków na bok, następnie założyła na ręce czarne rękawiczki. Zajęła miejsce brunetowi, po czym zaczęła grzebać w środku potwora. Chociaż w głębi czuła delikatny niesmak, to na zewnątrz nie wyjawiła żadnej emocji. Od kory odkleił się kawałek skóropodobnego materiału, który odłożyła na szmatkę obok. Zaraz po tym rozcięła korę od innej strony, podstawiła jedną z fiolek, a cieknąca żywica napłynęła do fiolki jak  deszcz. Brunet pojawił się tuż za jej plecami. Czuła jego ciepły oddech na szyi. Sięgnął ręką dalej i wyciągnął ostatni element.

—Cały komplet.  —Obróciła się, a kosmyk jej włosów musnął mu ucho. 

Oczy miał żółte, jak słońce. Jak słonecznik w letnim blasku. Zauważyła to nie raz pierwszy i nie raz ostatni miała w zamiarze. 

 Do pomieszczenia wszedł Coen z miotłą. Choć starał się udawać, że ich nie widzi, to wyszło  mu to marnie. Chwilę później zniknął. Nie powiedział ani słowa.

—Chyba nie chcesz się mnie pozbyć, wiedźminie — Dokończyła, zdejmując rękawiczki. 

Ona też zniknęła. Wiedźmin schował truchło do worka, by później spalić je w kominku. Owinął w szmatkę zebrane materiały, następnie odłożył je na jedną z pustych półek. Oparł się o regał i spoglądał w miejsce stanowiska kobiety. Kilka fiolek nadal gotowało się przy stole. Otarł pot z czoła. Tym razem, wbrew pozorom nie miał od czego się spocić, a jednak tak zrobił. Odepchnął się. Zostawił pustą salę, jak pozostała trójka. 







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro