Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział I - Zamieć

A śnieg padał. Jak sen, deformował kształty i barwy, ukrywając wszystko, co znajome, grzebiąc wszystko, co prawdziwe. Gdzieś w oddali była stajnia, dom, świat mojego dzieciństwa. Ale śnieg wirował dokoła mnie jak miliony małych owadów, i żadnej z tych rzeczy już nie widziałam.  - Aryn Kyle - 

Na zboczu wzgórza zaczęła odczuwać ciągnące się skutki chłodu. Wiatr zmieszany ze śniegiem plątał jej włosy i drażnił odkryty dekolt. Choć próbowała się okryć wilczą skórą, to żaden ruch nie powstrzymałby siły wiatru wpadającego wprost pod nogi konia. Z każdą minutą parcie było coraz większe. Słyszała świst nad uchem, drzewa uginające się od nacisku oraz piach usypujący się ze wzgórza. Podmuch wiatru stał się mocniejszy. Zaplątał się pod nogami konia, który zarżał głośno. Uniósł przednie kończyny do góry, zarzucił siodłem i desperancko uderzał kopytami o twardą ziemię. Dziewczyna złapała się lejcy, ale na próżno. Koń ponownie zarzucił zadem, a ona spadła z niego jak kłoda. Zarżał. Kopnął kopytami o drzewo, wiatr dmuchnął znowu. Kobyła skoczyła na bok, a zaparte o górę kamienie usypały się u jego nóg. Podniosła się szybko, próbując coś zrobić. Ale nie mogła. Bo nie była zdolna kontrolować natury. Zwierzę spadło wraz z kamieniami w dół wzgórza. Oraz z całym ekwipunkiem, jaki zabrała. Zaparła się nogami, trzymając przy sobie ciasno owinięty płaszcz.  Wicher ściągał ją na bok, ale zapierała się bardziej. Udało się jej wejść między szczelinę skalną. Oparła się plecami o ścianę, oddychając ciężko. Ręce miała prawie w kolorze śniegu, a nogi lekko się jej trzęsły. Nie wiedziała ile jej zostało. Czy idzie w dobrym kierunku, czy idzie w przepaść.  Jedyne co mogła zrobić, to ufać swojemu instynktowi. W głowie przypominała sobie wygląd mapy, chociaż jedyne co wokół niej się znajdowało to śnieg, góry i drzewa. Nic więcej, a wszystko było zasypane. Podniosła się ociężale, przechodząc przez szczelinę. Zaczęła iść brzegiem wzgórza, popadając w zamęt myśli. Zastanawiała się, czy zawrócić. Ale nawet to by jej nic nie dało. Droga, którą przebyła zbyt długa, aby teraz zwyczajnie się poddać.  Nie, gdy była tak blisko. Wiatr zaczął się uspokajać, więc szła dalej. Bez żadnej przerwy. Poprawiała ciągle upadający płaszcz, a rude, długie włosy falowały na każdy powiew. Śnieżynki w nich zanikały, jednak kilka igieł z drzew, zostało w nie wplątane. Przeszła dalej, a ziemia ponownie się pod nią usypała. Nogi poszybowały jej na dół i wisiała na jednej ręce nad przepaścią. Podciągnęła się na wystającej skale. Syknęła przeciągle, opadając ponownie na ścieżkę. W tym samym czasie ówczesny kamień spadł w przepaść. Ale ona była na ścieżce. Była w połowie bezpieczna.  Mijały godziny, aż przeszła przez wielką skarpę. Przeskoczyła powalone drzewo, zaczepiając się suknią o wystającą gałąź. Rozdarła kawałek sukni, a skrawek materiału pozostał na drzewie. Nad sobą usłyszała ptaki. Szczygły. Wzięła głęboki wdech, unosząc powoli głowę do góry. Widok zaparł jej dech w piersiach i długo nie wiedziała, czy to co widzi, rzeczywiście się przed nią znajduje. Powoli wstała, otrzepując suknię. Na zboczu góry ujrzała wysoką, roztaczającą się na boki fortecę. Rzuciła się do biegu, potykając co chwilę. Zaczęła przechodzić przez ciemny las. Słyszała skrzeczenie ptaków i wycie wilków. Odwracała się za siebie, słysząc co jakiś czas szelest. Była coraz bliżej, a nogi coraz bardziej jej drżały. Oparła się ręką o kamienny mur, biorąc kilka wdechów. Przeszła wzdłuż ściany, docierając do wielkiej, metalowej bramy. Była zamknięta,  ale na dole dostrzegła dziurę w kratach. Wystarczającą, by się przez nią przecisnęła. Przeczołgała się na łokciach. Przed nią stała kolejna brama, która również nie była otwarta. Długo się zastanawiała jak przez nią przejść, kiedy zacisnęła rękę na jednym z wystających kamieni. Podparła nogę na niższym, wspinając się na górę. Podciągnęła się. Stanęła na  murze. Było na nim widać wszystko. Rozciągającą się u dołu dolinę, a nad nią wznoszącą twierdzę. Przeszła przez mur, skoczyła przytrzymując się rękoma jednej z desek. Opuściła się na dół, lądując na twardych nogach. Przeszła schodami, docierając do wielkich, drewnianych drzwi. Przełknęła ślinę w gardle, pchając je.  Czuła się jak intruz. Bo tak było. Nikt jej się nie spodziewał. Drzwi zamknęły się z hukiem, a do środka wdarły się płatki śniegu, roztapiające się natychmiastowo od ciepła. Kilka mężczyzn uniosło na nią wzrok, marszcząc czoła. Nagle ktoś od tyłu złapał ją za ramię, przykładając miecz do gardła. Nie mogła się odwrócić. Patrzyła prosto, a jej ciało drżało. Płaszcz spadł z jej ramion na piach. Nie podniosła go. Wypuściła powoli powietrze z ust. Ciszę w pomieszczeniu przerywał iskrzący się ogień i jej oddech. Mężczyzna przybliżył miecz bliżej jej gardła.

— Kim jesteś? — Głos rozniósł się w pomieszczeniu echem, aż przeszły ją ciarki.

Otworzyła buzię nieśmiało, rozglądając się po pomieszczeniu. Wielkie filary podtrzymywały kamienny sufit. Po środku znajdowało się wielkie palenisko, a wokół niego ustawionych było kilka ławek. Wielkie, metalowe żyrandole ze świecami unosiły się u góry, nadając poświatę. Mężczyźni byli gotowi wyciągnąć broń. Widziała to. 

— Asme. Przychodzę z  Poviss — powiedziała, gdy mężczyzna coraz bardziej zaciskał ostrze na jej  gardle.

— Jak tu dotarłaś? A co najważniejsze, po co? — Starszy mężczyzna podniósł się do pionu, idąc jej stronę.

Widać było zaciekawienie na ich twarzach. Bardzo, ale to bardzo wyraźne. 

— Szukam Lamberta — odpowiedziała szybko, a ostrze nagle się poluźniło. 

Mężczyzna za nią wycofał głownię kierunkiem na dół. Miał tak samo rude włosy i podobne rysy twarzy. Odgarnęła włosy do tyłu, wbijając w niego wzrok. Rzuciła się w jego ramiona, a starszyzna uniósł natychmiastowo miecz do góry. Ale nie zaatakował. Nie było powodu. Lambert odsunął się, również wbijając w nią wzrok.

— Asme... — powtórzył, niedowierzając.

— Ktoś wytłumaczy mi, o co tu, do diaska chodzi? — Starszy mężczyzna rzucił miecz w bok, wyczekując na odpowiedź.

Spojrzała jeszcze raz na rudowłosego, a następnie na mężczyznę przed nią. 

— To moja siostra —  zabrał głos Lambert, czując suchość w gardle. — To ona...

I tak szybko jak to powiedział, tak szybko wyszedł z pomieszczenia. Zniknął za ścianą, a dziewczyna ruszyła w jego kierunku. Gdy była przy ognisku, jeden z siedzących na ławce, zablokował jej drogę mieczem.

— Nie ruszasz się na krok, dopóki tu nie wróci — Skrzyżowała z brunetem spojrzenia.

Cofnęła się do tyłu, jednak chwilę później przeskoczyła zwinnie po ławce, biegnąc w stronę Lamberta. Zatrzymała go na korytarzu ruchem ręki. Dalej nie dowierzał. Nie mógł. Bo minęło tyle czasu, że było to wprost nieprawdopodobne. 

— Cholera, Lambert! Spójrz na mnie! — Stanęła przed nim, blokując przejście — Porozmawiajmy. Proszę...

Zacisnął usta w wąską linię. Czekał tak chwilę, aż wrócił do poprzedniej sali.  Dosiedli się do ławki przy ognisku. Spuściła wzrok na bok, a ręce lekko jej dygotały.

— Co tutaj robisz? — zaczął, czując spoczywający na klatce ciężar.

— Musiałam cię... Musiałam cię odszukać —  Odgarnęła włosy do tyłu, które opadały jej na twarz.  — Kiedy cię zabrano miałam tylko  osiem lat. A wiesz, jacy byli rodzice.  Ojciec, gdy użyto prawa niespodzianki, nigdy więcej o tobie nie wspominał. Zapomniał. I zapominał wiele, bo pił tak, że wszak nie było co pamiętać. A mama... Ona nie mogła odejść. I zachorowała, a on się zapił. Jak wydoroślałam przeniosłam się do Oxenfurtu. Wiesz, że od dziecka zawsze latałam z pustymi fiolkami, ziołami.  Czytałam o nich, próbowałam je wytwarzać.  I trafiłam na wydział alchemii.  I żyłam, bo co miałam zrobić? Ale nadszedł czas, kiedy te myśli mnie dobijały. Wiedziałam, że muszę zrobić to co dobre. Więc zbierałam informacje, chodziłam do czarodziei, pytałam o ciebie w miastach. I weszłam na szlak cię szukać. Długo... Bardzo długo, Lambercie. Ale znalazłam i widząc ciebie teraz, odebrało mi wszystkie słowa, które tak naprawdę chciałabym ci powiedzieć. 

Lambert przetarł twarz dłońmi. Nie lubił okazywać uczuć i chociaż starał się tego nie robić teraz, to widziała. Widziała zagubienie, błysk w oku. Stróżkę potu spływającą po czole, drżącą nogę. Bo wiedziała, że przywołała wszystkie wspomnienia, które dawno, ale to dawno w sobie zagrzebał,  by więcej o tym nie mówić.  A musiał na nowo zebrać w sobie siłę, by ją odkopać. Usiadł obok niej, po czym przytulił mocno. Rudowłosa uśmiechnęła się diametralnie. Wreszcie, od tylu lat poczuła spokój. Odsunął się od niej, podsuwając jej pod nos kubek z winem. Starszyzna oraz  siedzący po drugiej stronie brunet, także wznieśli toast. Opuścili je na stół z hukiem.

— Asme, chociaż miło mi cię widzieć, to nie możesz tu zostać — powiedział dla wyjaśnienia Lambert.

Obróciła głowę w bok, wpatrując się w płonące ognisko.

— Ale nie możesz jej też zostawić na pastwę losu — wtrącił się siwowłosy. — Nazywam się Vesemir. A ten brunet to Eskel. Miło nam cię poznać, Asme. I spodziewamy się, jaką drogę musiałaś przebyć, aby tutaj trafić. Zostań u nas na czas, kiedy zima nie dojdzie końca. Chociaż nie pozwoliłbym na takie warunki, to... To wiem, że macie wiele rzeczy do omówienia z Lambertem.

  Vesemir położył jej rękę na ramieniu, dodając otuchy. Pokierował wzrokiem po każdej zebranej osobie i ponownie obdarzył ją spojrzeniem. Wiedźmin nachylił się nad dziewczyną, a jego medalion luzem zwisał tuż nad jej czołem. Spojrzała w jego żółte, błyszczące się oczy skontrastowane ze starym ciałem. 

— Nastaną trudne czasy.  Pogarda weźmie kontrolę nad wszystkim. Nad tym co nam bliskie i nad tym co nam obce. Wszystko pochłonie śnieg i zimno. Zamieć, drogie dziecko... Nadchodzi zamieć. 

Na jego słowa, aż poczuła przeszywającą falę chłodu. Choć to były tylko słowa, to trafiły do niej bez dwóch zdań. Starszyna przybliżył się do przejścia, rzucając na odchodne.

— Trzymaj ją przy sobie, wiedźminie. Bo kiedyś było za wcześnie, a później może być za późno.

Cisza jaka nastała w pomieszczeniu była przeraźliwa. Przynajmniej dla niej. Czuła się, jakby wszystko wokół było iluzją. I choć nie było, choć rzeczywiście w końcu go zobaczyła po tylu latach starań, to wciąż nie wierzyła. Bo żeby uwierzyć, trzeba więcej. A żeby odczuć, jeszcze więcej. Nie wystarczył tylko wzrok, nie wystarczył tylko dotyk. Musiała uwierzyć w pełni. Rudowłosy wstał ociężale z ławki. Był zrezygnowany, kotłujący się ze wszystkich myśli.

— Eskel, oprowadź ją po twierdzy — dodał, odchodząc od stołu. 

Piasek zgrzytał od nacisku butów, lecz sala po chwili znowu napełniła cisza. Wstała z ławki, podchodząc do drzwi. Podniosła z niego upadły płaszcz, który odłożyła na bok. Mężczyzna, który wcześniej siedział na samym końcu ławki, wreszcie wstał. W skórzanej pochwie przy pasie trzymał miecz. Chociaż nie było nikogo oprócz nich. Nikogo, kto mógłby zaatakować. A mimo tego był czujny.  Po jego policzku ciągnęła się blizna. Szkaradna, okropna. Blizna, o którą chciałaby zapytać, ale bała się poznać historii. Brązowe włosy były spięte w koku z tyłu głowy, chociaż był wielce niechlujny. Kilka kosmyków opadało mu na twarz, ale nie przejmował się tym szczególnie. Dotarł do jej boku, ruszając do przodu. Jego głos był chropowaty i była skłonna powiedzieć, że brzydki. Przypominał jej szczekanie psa, co nie było wielką zaletą. Mimo iż uśmiechnął się, chociaż był spokojny i życzliwy, to wyczuwała od niego niepokój. Nie przerażał jej, ale nie była przy nim w pełni sobą. Uważała na każde słowo, które mówi. Na każdy ruch, który wykonuje. Ostrożność. Musiała ją zachować. Przeszli przez jedną z sali. Ilekroć wszystkie były zakurzone, to ta z nich była najmniej. Był tu drewniany stół, usadzony tuż na środku. Fiolki stały na półkach, niektóre poprzewracane. Stały też narzędzia do alchemii. Znała je doskonale, pracowała przy nich kilka lat w akademii. Zawodem byłoby ich nie pamiętać. Przeszli dalej. Do zbrojowni. I w tym momencie jej satysfakcja uniosła punkt górny. Widziała tyle mieczy, zbroi i narzędzi, że było to dla niej wprost nieprawdopodobne. Przejechała palcem po jednym z nich, omal nie nacinając się od jego ostrości. Dalej, krętymi schodami na górę dotarli do sypialni. Były ich tylko cztery. Zadbane, normalne. Jeszcze wyżej wznosiły się tarasy widokowe i mury. Większa z nich była zniszczona. Nad twierdzą wznosiła się fala wyniosłych gór. Ciągle, gdy tylko patrzyła w tamtym kierunku, zapierało jej to dech w piersiach. Na dole zwiedzili ponownie kilka pomieszczeń. I choć widziała schody na dół, to tam jej nie zaprowadził. Nie wnikała w to. Nawet nie miała zamiaru.  Usiadła ponownie przy stole, ale bliżej ognia. Chłód muskał jej ramiona. W dalszym ciągu, było tu zimno. W dalszym ciągu nie widziała Lamberta ani Vesemira.  Brunet siedział z nią w pomieszczeniu, tak samo wpatrzony w ognisko.

— Nadal tkwię w  zastanowieniu, jak udało ci się przejść taką drogę w czasie zamieci — zabrał głos, odwracając się w jej stronę.

— Szczęście losu — odparła. — Gdyby było inaczej, los zawiódłby mnie. Doszczętnie. A czasem trzeba się poświęcić. Nawet jeśli musisz zostawić za sobą wszystko. A wiesz czemu? Bo warto. I nie żałuję, że tu przyszłam, wiedźminie. I choć możesz mnie nie lubić, bo jestem tylko człowiekiem, tylko kobietą. To będę przy Lambercie. Bo poświęciłam wszystko i został ostatnią osobą, na którą mogę liczyć. Rozumiesz?

Brunet uśmiechnął się lekko.

— Rozumiem. Zaczynam dostrzegać pewne podobieństwa — Podniósł się do pionu. — A teraz idź do jednych z pokoi na górze. Idź odpocząć. Musi minąć trochę czasu, zanim Lambert to przyswoi. Więc nie wymagaj od niego za wiele. 

Eskel również wyszedł z pomieszczenia. Asme nałożyła na swoje ramiona płaszcz, wlekąc się z nim na górę. Zastanawiała się długo, a blask księżyca świecił w jej twarz. Okryła się grubo, zamykając oczy. Pora na spokój. Pora odetchnąć. 





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro