Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VI - Wszystko i nic


Określają nas nasze czyny. To, co wybieramy. To, czemu stawiamy opór. To, za co gotowi jesteśmy umrzeć. - Karen Moning - 

Stała w bezruchu kilka minut, zanim zorientowała się, że tkwiła w jednej wielkiej pustce. Zawiesiła się gdzieś myślami. Daleko. Nawet machająca ręka rudowłosego nie była w stanie wyzbyć jej z myśli. Tych cholernych myśli, które najchętniej schowałaby w worek. Zawiązała w brzydki supeł i wyrzuciła na dół rzeki z przyczepioną do nich cegłą. Zamiast tego czuła, jak cegła trzyma ją. Jak ciągnie ją na dół. Jak spada w otchłań. 

— Żyjesz ty w ogóle? — Klasnął jej tuż przed oczami, aż przechyliła się na bok.

Mrugnęła kilka razy oczami, biorąc głęboki wdech. Przeniosła na niego wzrok. Ilekroć patrzyła na niego tymi dwukolorowymi, cierpkimi jak róża oczami, tym bardziej czuł się niespokojny. Nie mógł wyczytać co siedzi w jej głowie. Co siedzi w głowie tak młodej kobiety. Skrytej jak mgła chowająca szczyty gór. Jak mrok chłonący zachód słońca. Jak wzburzone fale morza zatapiające łódź rybacką. Widział w nich wszystko, a zarazem nic. 

— Żyję — odburknęła krótko. — Jeśli biorę wdech, zapamiętaj, że jestem przy  życiu. A gdy ci nie odpowiadam. — Zatrzymała się, odwracając się w inną stronę. — To nie mam ochoty rozmawiać.

Rudowłosy pomachał głową na boki. Zacisnął usta w wąski rulonik.

— Czasami się zastanawiam, Asme. Zastanawiam się jak w jednej chwili z rozmownej, ciągnącej się przygód dziewczyny, zamieniasz się w milczący jak grób posąg.  W jednej chwili przychodzisz mając w sercu tęsknotę, by chwilę później zostawić mnie z pasmem pytań. Naprawdę chcesz tu być? 

— Zastanawiaj się dalej, Lambercie.  Odpowiedź maluje się w powietrzu, ale nawet ja nie znam na nią odpowiedzi — Zniknęła za rogiem ściany.

Zostawiła go samego, a jeszcze chwilę wcześniej siedzieli razem przy stole. Nie dało się jej zatrzymać w jednym miejscu. W ogóle nie dało się jej zatrzymać. Była jak tornado - brała wszystko to co chciała. Nic nie mogło stanąć jej na drodze. Była jak ulewa, zatapiająca statki. A w tym czasie latarnią oświecającą drogę. Ponownie. Widział w niej wszystko i nic.

Zatrzymała się w laboratorium. Pomieszczeniu, gdzie zaszywała się całymi dniami. Z książką w ręce, fiolką, liściem blekotu - mogłeś ją znaleźć o różnej porze, robiąc podobne rzeczy. A wtedy, kiedy już ją zobaczyłeś, zacząłeś wątpić. Czy chcesz jej przekazać, czy zostawić ją samą. Mogłeś stanąć przy niej w milczeniu, albo i tak samo odejść. Mogłeś coś powiedzieć, a może usłyszałbyś odpowiedź. Mogłeś usłyszeć dorosły, chłodny głos albo potulny jak baranek dźwięk. Wszystko zależało. Od niej, rzecz jasna.

Ze stoickim spokojem wkładała liście roślin między strony książki, aby je ususzyć. Robiła tak w kółko, nakładając jedną książkę na drugą. Usłyszała skrzypnięcie podłogi. Obrót, drugi. Stanęła na wprost. Nóż przeleciał obok jej głowy. Nie podniosła nawet głowy. Wszystko zrobiła ze spokojem. Z gracją, elegancją i szykiem. 

— Przestań się bawić w te głupie zabawy, wiedźminie  — powiedziała, przewracając kolejną stronę. — Następnym razem chwycę ten nóż i utnę ci nim jaja. 

Brunet zaśmiał się. Chropowatym głosem, który nawet u niej wywoływał ciarki. Kolejny obrót. Jeden krok w bok. Unik. Kolejny nóż uleciał koło jej głowy, ale dalej, niewzruszona nie podniosła na niego wzroku. Oparł się na drugim końcu blatu, podpierając na rękach. 

— Dalej nie przemyślałaś mojej propozycji? —Przymrużył oczy, wbijając wzrok w jej bezwyrazową twarz.

Nie odpowiedziała. Czekał dalej. Minutę, dwie. Ale nic.  Chciała obejść stolik. Przejść w ciszy, ale ręka zatrzymała jej przejście. Prychnęła, ale w końcu podniosła głowę w jego stronę.  

— Dwie sekundy. Jak nie zabierzesz tej ręki, to ja złożę propozycję wlania ci do eliksirów tojadu. 

Wiedział, że nie żartuje, ale nie cofnął ręki. Trzymał ją tuż nad jej głową. Zaśmiała się pod nosem, chociaż dla niego brzmiało to jak szydzenie. Przeszła tuż pod nią, ale przystała, rzucając na odchodne.

— Jeśli myślałeś, że to mnie zatrzyma to poważnie to przemyśl. Rzucanie nożem, czy inne rzeczy nie są mi straszne. Nie jesteś mi straszny, wiedźminie. 

— O szesnastej  na placu! — krzyknął za nią, gdy zaczęła znikać za ścianą.

Usłyszała to, ale nie była pewna czy chce iść. Nie była pewna, czy to dobry pomysł, bądź czy Lambert sobie tego życzy. 


Eskel czekał na dziewczynę. Nie był pewny, czy się zjawi. Nigdy nic z nią nie mogło być pewne i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy minęły trzy minuty, zaczął już wątpić. Sprawiała mu wrażenie poukładanej, punktualnej aż do jednej z sekund. A tym razem się spóźniała. Może za bardzo naciskał? Może tak naprawdę chciała go wyminąć, napluć mu na buty. Choć go nie lubiła - tego też nie był pewny, to lubił z nią rozmawiać. Pytanie. Czy ona lubiła?

Wreszcie na nią spojrzał. Długi, czarny płaszcz ciągnął się za nią, a  jej biała jak płatek śniegu skóra prawie mieszała się z tłem. Tylko jej rude, rozpalone jak ogień włosy wybijały ją z tego chłodnego rytmu. Była chłodna i bezwyrazowa jak lód, ale wybuchowa i nieprzewidywalna jak płomyk ognia.  Spojrzał na nią, chwytając mocniej klingę miecza. 

 — A więc przyszłaś  — powiedział na głos, jakby sam nie mógł w to uwierzyć.

Asme uniosła na niego dwukolorowe soczewki, wskazując na ostrze miecza. 

— Pół godziny, wiedźminie. Nie chcę tracić czasu. 

Uśmiechnął się pod nosem, chociaż nie zwróciła na to uwagi. Podał jej do rąk miecz. Nie spodziewał się wiele. Cholera, prawie nic się nie spodziewał. Ale wiedział, że ma zapał. Że w środku tej dziewczyny tkwi waleczna dusza, będąca w stanie zrobić wszystko dla swoich racji. Swoich wyborów. Że nie obawia się zamieci, napadu w lesie. Nie obawia się niczego.

Eskel wpatrywał się w nią spod zmrużonych oczu. Musieli się śpieszyć, zanim stanie się kompletnie ciemno. Zanim jedyne co będą widzieć to swoje oczy oraz srebro odbijające się od blasku księżyca. Złapała miecz. Zaśmiał się pod nosem, podszedł zza jej pleców. Chwycił za jej rękę, opuścił niżej, a drugą wyżej trzonka. Spojrzał jeszcze raz. Na spięte kolana. Na to, że gdyby ktoś go zobaczył w takiej postawie, jak miał dziesięć lat, to dostałby po tyłku aż by się opluł.  Spięte ręce, włosy zasłaniające widoczność. Kiecka, która plątała się pomiędzy jej nogami. Miał ochotę się śmiać. Wybuchnąć śmiechem tak głośnym, że usłyszeliby go w górach sinych. Skwitowała go wzrokiem, na co oddalił się o krok do tyłu.

— Nie bój się wiedźminie. Nie zrobię ci krzywdy tym mieczem, możesz podejść bliżej. Gdybym chciała, zrobiłabym to dawno. Uwierz mi na słowo, bo nie mogę nic więcej zaoferować. 

Brunet wskazał na nią palcem, po czym usiadł na krańcu murka.

— Nogi ugnij, bo je złamiesz. Trzymaj miecz mocniej, bo wypadnie ci z rąk. Gdybyś go tak trzymała na polu bitwy, to już byś nie miała kciuka i cholera wie co jeszcze. Głowa do góry, nie patrz na buty. Nie poplamiłaś ich gównem, panienko. I zwiąż te włosy cholera jasna, to nie jest bal przebierańców! — Uruchomiła się w nim strona nauczyciela. Taką, jako widziano w Kaer Morhen. Taką, jak go uczono.

Westchnęła pod nosem, aż kosmyk włosów uniósł się na wietrze. Przyjęła do siebie wszystkie jego komentarze. Poprawiła, a przynajmniej się starała. 

— Rób te cholerne wymachy. Nie stękaj pod nosem, zrobiłaś tylko cztery — powiedział, obserwując każdy jej ruch. — Rób, dalej. Dobrze. Opowiem, ci historię za ten czas. Nie chcesz? No to trudno. I tak to zrobię, panienko. Dawno temu, chociaż naprawdę nie tak dawno. Lat temu około piętnaście zacząłem się tu uczyć. Nie skłamię, mówiąc jak cholernie trudno tu było. Jak NAM cholernie źle tutaj było. W pierwszym dniu poznałem Geralta. Nie znasz go, rzecz jasna. Mężczyzna, lat koło trzydzieści. Siwe włosy, przerażający wyraz twarzy. Vesemir uczył nas szermierki. Pamiętam to jak dziś. Dostałem dwa ciosy na udzie. Bliznę mam do dziś, psiakrew. Tydzień później poznałem Lamberta, twojego brata oczywiście. Ale z niego był skurywysyn! Nawet wtedy... No ale uczyliśmy się potem w trójkę. W czwórkę, licząc Vesemira. Mieliśmy zajęcia o tych samych godzinach. Chodziliśmy na te same spacery. Razem płakaliśmy, wkurzaliśmy Vesemira czy dostawaliśmy po dupie.  Dostawaliśmy tak, że aż nam kości chrupały...

— A morał tego taki? — przerwała mu, opierając się o kamienną ścianę.

— Abyś na nic nie narzekała, panienko. Bo nie masz na co — odpowiedział, po czym odchylił się do tyłu i patrzył w rozpościerającą się za nim przepaść.

Asme spojrzała na niego ukradkiem, następnie wbiła miecz w ziemię. Tuż koło jego nóg. Ale nie drgnął. Nie poruszył się. On też nie miał się już czego bać. 

— Ciemno już — skomentowała, a jej lokowane włosy zawiały w bryzie wiatru. — Pora się zbierać. Znaczy ja. Ja muszę się zbierać. A ty zostań, jeśli chcesz. Popatrz w przepaść, widać że cię to fascynuje. Fascynuje cię tajemniczość.

Eskel wbił w nią wzrok. Ale nie odpowiedział. Tym razem on zostawił ją z cieniem wątpliwości, który rzeczywiście u niej zasiał. Otrzepał kurz z rąk, który nazbierał mu się od trzymania kamieni. A ona szła dalej. Minęła mur, beczki z prochami, rozwalone, drewniane rusztowania. I dotarła do drzwi. A tam, zgubił ją z pola widzenia.

W środku nie było cieplej, niżeli było na zewnątrz. Chłód, który jej doskwierał, spowodował że chwilę później na swoje ramiona musiała założyć wilczy płaszcz. Ale nie chciała iść spać. Nie teraz, kiedy nastawała ulubiona pora jej dnia. Noc. Chociaż banalna, to dająca poczucie błogiego spokoju. Noc, w której gwiazdy niczym latarnia morska, wskazywały jej drogę. Drogę światła, chociaż cholernie trudno było ją znaleźć w obecnych czasach. W czasach zamieci, zakłamania i krwi na rękach. Im więcej czasu tu spędzała, tym bardziej czuła się bezpieczna. Chociaż nie powinno tak być. Czemu miejsce zakurzone, rozpadające się każdego dnia i owiane tajemnicą, dawało jej tyle spokoju. Czemu chciała tu zostać, chociaż we wiosnę powinna uciekać? Nie wiedziała tego, ale czuła, że chce je odkrywać. Odkrywać kawałek po kawałku, aż całe Kaer Morhen ukaże się nad nią nagie. Nagusieńkie.

Zamiast tego podciągnęła swój ciągnący się za nią płaszcz. Uniknęła wzroków zebranych i szybko, niczym Calineczka przeszła na schody. Kręte, rozpadające się. Pod osłoną nocy przemknęła niezauważalnie do części, w której jeszcze nie była. Minęła trzy rozpadające się pomieszczenia i weszła jeszcze wyżej. Pchnęła ciężkie, olchowe drzwi. Nie chciały się ruszyć. Męczyła się z nimi blisko cztery minuty aż wreszcie coś zaskrzypiało. Wpadła z impetem do przodu, zatrzymując się nogami tuż nad krawędzią. Wzięła głęboki wdech, a kurz roznosił się w powietrzu. Przylgnęła jak najbliżej ściany, idąc ostrożnie przy niej. Przeskoczyła drewnianą belkę, następnie po kilku beczkach wspięła się na dach. Trzymała się mocno rękoma, widząc jak wiatr targa jej płaszczem w różne strony. Uśmiechnęła się sama do siebie. Spoglądała w tę otchłań, która fascynowała Eskela. I zdała sobie sprawę, czemu lubi na nią spoglądać. Tuż pod nią roznosiła się ciągnąca się kotlina. Z dwóch stron otaczały ją góry i opruszony śniegiem las. A wszystko dopełniało gwieździste niebo, na które mogłaby patrzeć w nieskończoność. Uśmiechała się dalej. Jak obłąkana. Ale była całkiem zdrowa, tylko widok... Sprawiał, że chciała się uśmiechać. Pierwszy raz od dawna. Nagle kamyk się osunął. Pisnęła głośno, złapała się kolejnego, ale on również spadł bezszelestnie w otchłań. Zsunęła się po dachu, płaszcz podarł się o wystającą deskę. Kurz z góry osypał się jej na oczy, a ona ślepo próbowała znaleźć rękoma jakąkolwiek deskę.  Płaszcz podarł się całkiem. Przymknęła, czując przyśpieszone bicie serca. Pisnęła znowu. Puścił, a ona zjechała z dachu. Odbiła się od beczek, kolejna deska się złamała. Osunęła się w falę mroku, czując jak wzburzony wiatr targa jeszcze mocniej jej ubraniem. Ale nie poczuła upadku. Zamiast tego poczuła szarpnięcie. Ktoś trzymał jej rękę. Otworzyła oczy, spojrzała na dół. Na rozpościerającą się dolinę, która z tej perspektywy wyglądała, jakby chciała ją wchłonąć. Jakby czekała, aż jej ręka się wyślizgnie, a ona jak owca wpadnie w paszczę potwora. Ale ręka dalej ją trzymała, a ona wisiała na boku muru. Wisiała nad przepaścią. Przełknęła ślinę w  gardle,  jej głowa powędrowała ku górze. Brunet złapał ją drugą ręką i wciągnął na niestabilną podłogę. Jej oddech chodził tak szybko, jakby właśnie przebiegła maraton. Dalej patrzyła się w przepaść. Chociaż teraz z bardziej mieszanymi co do niej uczuciami. 

— Postradałaś zmysły? — odezwał się wreszcie mężczyzna, puszczając ją. — Nie wiesz co to znaczy zdanie NIE WCHODZIĆ? Cholera, ta warownia nigdy nie była remontowana. Ona ma wieki! Gdyby nie ja, to spadłabyś w przepaść. Wiem, że się niczego nie obawiasz, Asme. Ale psiamać myśl trochę!

Nie mogła zrozumieć słów, które do niej mówił. Patrzyła na niego, słuchała ale wszystko się jej plątało. Założyła ręce na piersi, wbijając wzrok w drzwi za nim.

— Asme,  mówię do ciebie! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Pewnie nie. Wiesz co, nie mam siły się produkować. Po prostu stąd wyjdź.

Uniosła w końcu na niego wzrok. Obróciła się ostatni raz na przepaść i wyminęła go w drzwiach. Przystanęła jednak przy schodach, ale tylko na sekundę.

— Dziękuję, Wiedźminie — odezwała się wreszcie.

Mężczyzna pokiwał głową na boki. Odeszła. Znowu. Ściągnął falujący na wietrze płaszcz i wziął go do ręki. Pachniał werbeną. Ostrym zapachem werbeny przeplatanym zapachem ogniska. Popiołu. Zacisnął wargi w wąski rulonik i spojrzał ponownie na schody. Zapach ciągnął się nawet jak wyszła.











Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro