Rozdział V - Jasność pochłonie mrok
Potwory umysłu są znacznie gorsze niż te istniejące naprawdę. Strach, zwątpienie i nienawiść okaleczyły więcej osób niż jakiekolwiek zwierzęta. - Christopher paolini -
Niespotykane są ścieżki losu. Asme słyszała to ostatnio w kółko. Czy się z tym zgadzała? Ciężko było powiedzieć. Czasami masz wrażenie, jakbyś mógł przewidzieć wszystko. Tylko po to, by uświadomić sobie, że to może obłędy fałsz i spotykają cię rzeczy, których jednak nie przewidziałeś. W tym wypadku Asme nie przewidziała noża, który przeleciał tuż obok jej głowy. Stanęła jak słup soli, wstrzymała oddech i patrzyła jak sztylet wbija się w deskę przed nią. Obróciła się powoli za siebie, ale kiedy zobaczyła za sobą Eskela, na jej twarzy wymalowała się czysta złość.
— Co tu sobie wyobrażasz? — zadąsała się, wyjmując narzędzie z deski. — Chcesz mnie zabić, czy co?
— Tylko wystraszyć — odpowiedział, opierając się o kamienną ścianę.
Wywróciła oczami, podchodząc do stołu z fiolkami. Oparła się o niego, czytając jedną z kartek. Usłyszała z tyłu dźwięk odbijającej się główni, po czym stukot butów. Wyszczerzyła zęby pod nosem, machając głowa na boki z niedowierzania. Brunet podszedł z tyłu jej pleców, przykładając delikatnie miecz do skóry. Nie wiedziała co jest dziwniejsze. Czucie jego oddechu na karku, czy to, że nawet trzymając miecz przy jej szyi czuła się bezpiecznie.
— A to? — powiedział chłodno. — To cię przeraża?
Zaśmiała się cicho pod nosem. Przekręciła lekko głowę w bok, tak że mógł widzieć jej profil. Uśmiechnęła się chytrze, tak jak miała w zwyczaju. A wszystkie jej zwyczaje nie były normalne. Nie takie, wobec których można przejść obojętnie. One wywołują w tobie zainteresowanie, zazdrość a niekiedy ból. A jej to nie ruszało.
— Idź do diabła, Eskel — skwitowała go szybko.
Zwinnie kopnęła go w kostkę, wykręciła rękę i odbiła w bok. Zabrała z lady książkę, przyciskając mocno do piersi. Wiedźmin przystanął na chwilę. Zastanowił się. Krótko, bo zawsze był pewny tego co robi. Czasem, aż za pewny, co niekiedy go gubiło. Tak jak teraz. Ona też przystała na chwilę.
— Zdążyłam przejść tyle, że miecz przyciśnięty do gardła śnił mi się po nocach. Przestał być straszny, a jeśli rzeczywiście chcesz mojego strachu, wiedźminie. — Zarzuciła włosy do tyłu, robiąc krok na przód. — To musiałbyś stać się zwykłym człowiekiem. W nich jest największe zło.
Nie odpowiedział, ale ona tego od niego nie wymagała. W mgnieniu oka zniknęła z jego pola widzenia, a on został sam. Jak palec. Odłożył ciąg książek, która dziewczyna zostawiła za sobą. Jedną z nich wziął do rąk, usiadł w samym kącie, aby następnie przerzucać kartki, które go zafascynowały. Jak ona.
Asme usiadła standardowo przy ognisku. Bawiła się bransoletką, co jakiś czas ją miętoląc i obracając. Robiła to zawsze, gdy myślała, a Lambert to wiedział. Dlatego też, gdy tylko to zobaczył, usiadł tuż za nią.
— Co cię męczy?
Położył jej dłoń na ramieniu, ale nie odwróciła się. Nie miała siły. Nie miała ochoty się przyznać, wyjść z okrutnej dookoła skorupy nieszczęścia i urazy, którą się okryła. Od stop do głowy. Stworzyła otoczkę, której najcięższy pocisk by nie przebił. Nie miał szans. Odbiłby się rykoszetem, prosto gdzieś w powietrze. Wystawiła rękę nad ognisko, chłonąc roztaczające się wokół ciepło.
— Nic, Lambercie. Jestem zmęczona — odpowiedziała krótko.
Lambert zaprzeczył głową, Wypuszczając powietrze z ust. Czasami zastanawiał się, czy jej czegoś brakuje, ale uświadomił sobie, że to nie to. Uświadomił sobie, że tyle się zmieniło przez lata, że nie umiał jej pocieszyć. Nie umiał dać jej rady, która w pełni by ją usatysfakcjonowała lub pomogła. A chciał. Tak bardzo chciał... Vesemir mu często wspominał, że jeśli nie umiesz pomóc, lepiej nie rób nic. I czuł się bezsilny. To go dobijało.
— Porozmawiaj ze mną. Teraz, gdy dałem Ci otwartą drogę, to ty ze mną porozmawiaj. Nie odsuwaj od siebie.
Asme pokręciła głową na boki. Odsunęła rękę od ognia, czując jak wnika w jej skórę. Przepełnia ją ogniem wieczystym, siłą natury niepokalaną i ciepłem, który mógł roztopić niejedne zlodowacone serce. Wstała, chwyciła za leżący nieopodal gar wody. Z impetem, z zamachem pełnym siły zarzuciła kubłem, aż woda wylała się na palenisko i poza. Odstawiła kubeł na dół. Przewrócił się. Przetoczył wprost pod jego nogi. Skrzyżowali spojrzenia. Westchnęła, po czym przystała. Poklepała go ręką po plecach, zatrzymując się krótko.
— Lambercie, to czas, kiedy muszę skupić swoje myśli na jednym. Skoro załatwiłam sprawy przeszłości, pora popatrzeć na przyszłość. Bliższą i dalszą. Vesemir miał rację. Po słońcu nadchodzi burza i tak w kółko. Po zimie nadchodzi wiosna, a raz z kwitnącymi przebiśniegami, powiewem przyjemnej bryzy i wychylającego się zza chmur słońca, odchodzę ja. Pytanie, gdzie? Myśl mówiąca o tym, że widywać cię nie będę, gromadzi mi wiele pytań. Bo tak naprawdę, kim jesteśmy bez kogoś przy boku? Kim jesteśmy, by błądzić ślepo po dróżkach. Ty, wiedźminem. A ja kobietą, która nadal nie zna swojego miejsca. Kobietą, która wybrała swoją ścieżkę, zanim ktoś zadecydował za nią. A mógł. Było wiele okazji, a teraz... — Przechyliła się w jego stronę, szepcząc. — Teraz jest pustka. Chłód, lód i zamieć.
Mężczyzna poczuł ciarki na plecach Zostawiła go z gromadką pytań. Pytań na których nie zna odpowiedzi, a chciałby. Nie lubił gdy tak robiła. Nie lubił chłodu, który za sobą zostawiała, choć wiedział, skąd się bierze. Gdzie zasiało się ziarno, z którego żniw nie można zabrać. Szybkim ruchem ręki wyciągnął zza pasa nożyk. Rzucił nim, aż w powietrzu rozległ się świst. Ugrzązł w desce nad ogniskiem.
Asme szła dalej. Otworzyła drzwi do laboratorium. Pierwsze co rzuciło się w jej oczy to strony książki powiewające na boki od wiatru przedostającego się przez szczeliny. A przy tym zapach cierpkości. Mocny, intensywny aż drażniący dziurki w nosie. Zakryła buzie rękawem, idąc na przód. Zza regału wyłonił się Wiedźmin, trzymając w ręce kwiatek, o którym czytała. Ale przez jego zapach nigdy nie miała z nim do czynienia.
— Postradałeś zmysły? — kaszlnęła kilka razy, chowając buzię głębiej w rękawie.
Brunet zaśmiał się. Odłożył fiolkę swobodnie na stół, kładąc jej rękę na plecach. Popchnął ją do przodu, po czym wyszli z pomieszczenia. Zapach dalej się ciągnął, nawet za drzwi sali.
— To dosyć nieprzyjemny eliksir, wiem o tym. Nie wdychaj tego, bo dostaniesz gorączki, a za to miałbym nieźle przechlapane. Psiakrew, przestań kaszleć! No dalej, chodź na dwór.
Chwycił ją za ramię. Nie agresywnie, lekko. Zamknął drzwi, a świeże powietrze natychmiast trafiło do jej płuc. Przestała kaszleć. Przynajmniej, nie tak jak wcześniej. Oparła się ręką o mur, patrząc na niego spod byka.
— Żeby cię klątwa złapała, wiedźminie.
— Schyl się — rzekł nagle.
— Co?
Miecz przeleciał tuż obok jej głowy, a piach usypał się jej na włosy. Wypuściła powietrze ust ze świstem. Brunet opuścił miecz na dół, uśmiechnął się zadziornie i odwrócił.
— Nie jestem jedną z was, wiedźminie. — Rozpostarła ręce na boki. — Nie musisz mnie trenować, nie przybyłam tu po to. Nie musisz spędzać ze mną twojego cennego czasu. Zamiast tego kończ eliksiry, które śmierdzą prawie w połowie jak wy. Daję ci wolną drogę i rękę.
Przystał na chwilę, wyjrzał za swe ramię. Miecz nieruchomo wbił się w ziemię.
— A co jeśli chciałbym poświęcać ci czas, medyczko. Co wtedy? Co się stanie, kiedy chciałbym nauczyć się podstaw samoobrony. Podstaw walki? Czy to tak bardzo by cię ruszyło, czy boisz się, że dotknie to Lamberta? — Przybliżył się do niej, a zwisający lok z jego włosów musnął jej policzek. — Nie ma rzeczy, która już dotknie tego człowieka. Nie, poza tobą. Dlatego, uwierz... Jedyne co możesz zrobić to się uczyć. Wtedy, będzie miał pewność, że nic ci się nie stanie.
Asme odsunęła się na bok, znajdując się w niezręcznej dla niej sytuacji. Niepewność należała do listy, którą trzymała z dala od siebie. Zawsze. A im więcej czasu tu spędzała, im więcej widziała Eskela, tym bardziej czuła niepewność. Dlatego się odsuwała. Czujność, spokój. I dystans. Wyciągnęła silnym ruchem ręki z ziemi ostrze, przytrzymała je mocniej. Obejrzała z dwóch stron. Zrobiła wymach. Szybki, ale krótki. Ostrze zatrzymało się przy gardle bruneta. Czujność, widziała jak wcześniej idzie w jej kierunku.
— A ty? Jak się czujesz z mieczem na gardle? Boisz się, jesteś niewzruszony, czy wszystko ci obojętne? — Mężczyzna chwycił za ostrze otwartą dłonią, kierując je ku dołowi. — Może to lubisz... Lubisz brak stabilności wiedźminie? Lubisz, kiedy grunt pod nogami ci się uchyla, a ty pozostajesz w sytuacji kilku wyborów? Wyborów, ciążących tylko na tobie. Na nikim innym.
Opuściła ostrze bardziej. Klatka unosiła się jej szybko. Z emocji, z zaskoczenia. Przełknęła ślinę, obróciła miecz w rękach.
— Wybory mają znaczenie. Twoim było przyjście tutaj... A ja tego wyboru nie miałem. Musiałem tu przebywać godzinami, dniami i latami. Wylewać swój pot na tym placu, który widzisz. Ale dla ciebie to tylko pusty plac, prawda? Krwawiłem na tej ziemi, mdlałem i płakałem. Ale dalej... Dla ciebie to dalej tylko plac. Prawda, medyczko?
Asme przymknęła na chwilę buzię. Rzuciła okiem na dziedziniec. Na trawę opruszoną śniegiem, rozpadające się mury, narzędzia i beczki porozwalane po kątach. Tak, widziała plac. Ale nie zwykły.
— A ten napis na mieczu. Co on oznacza, wiedźminie?
Eskel zaśmiał się chropowato.
— To znaczy Jasność pochłonie mrok...
Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu, zbierając się do wyjścia.
— A więc nie jesteś taki mroczny, jak opowiadasz. Prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro