Rozdział IV - Wiedźmin go zabrał
,, Oddasz mi to, co w domu zastaniesz, a czego się nie spodziewasz" - Andrzej Sapkowski
Aster, gdy straciła Lamberta w dzieciństwie, cały świat się jej załamał. Nie było to, jak można sobie wyobrażać chwilowe, typowe dla dziecka. Całe swoje życie spędziła na myśleniu o nim. Bo nie mogła sobie poradzić z myślą, że jej starszy, dodający otuchy brat od niej odszedł. Nie mogła zasnąć bez modlenia się o to, by kiedykolwiek jeszcze go zobaczyła. Ale nigdy nie zwątpiła. Nigdy. Ilekroć łza jej spadała po policzku, to była silna. I za taką ją uważano. Nie tylko w szkole, czy na podwórku. Wszędzie. Tamtego dnia wszystko wydawało się spokojne. Przynajmniej w ich standardach. Mama szyła ubranie dla Asme, próbując ubierać ją jak najlepiej. Było przed południem. Słońce oświetlało jej twarz, a ona kręciła się przy stole kuchennym, uśmiechając się od ucha do ucha. Cały swój wolny czas spędzała z bratem. Zawsze. Ale tego razu Bart zabrał go samego do losu. Zakazał jej tam chodzić. Twierdził, że to nie dla niej i nigdy nie zdążyła go ubłagać, by mogła iść z nimi. Z perspektywy czasu nie wiedziała, czy stało się dobrze czy źle.
— Lambert, a przyniesiesz mi to jaskółcze ziele z lasu? A potem... A potem powalczmy patykami! Zobaczysz, że w końcu cię pokonam. Trenowałam sama na placu i wiesz co?! Umiem już zrobić obrót z unikiem! I umiem zrobić wymach i... i umiem zrobić tyle mikstur! — Dziewczynka wymachiwała rękoma na wszystkie strony z przepełnienia energii.
Rudowłosy uśmiechnął się do niej lekko, przytulił i dał kuksańca w bok. Oddała mu, a on jej. Tym samym rozpętali wojnę, która często później przerabiała się w śmiechy na ziemi. On upadł w stog siana, a ona poleciała w krzaki malin. Niebieska kokarda wyplątała się jej z włosów, rozwiewając je samowolnie na wszystkie strony. Schyliła się, wyskoczyła przez murek wprost na jego plecy. Schylił się, starał się zrzucić dalej pochłonięty w śmiechach. Upadli razem w kałużę pełną błota, a oboje w tym momencie plusknęli sobie w twarz. Siedzieli tak chwilę, dopóki Bart nie złapał go za kołnierz, dając ślepo po łapach. Zmieszał minę, nabierając powagi. Poszedł po ubranie dla chłopca, po czym zaczął szukać worka na drewno. W tym czasie usiedli na pniach drzewa.
— Głupku! Widzisz, jak poplamiłeś mi sukienkę? Powiem to mamie i naskarżę i dostaniesz szlaban! Ha, kto się śmieje ostatni? — zadrwiła, machając zwisającymi z murku nogami.
— No to ja ci nie przyniosę jaskółczego ziela! — Wystawił w jej stronę język, odwracając się tyłem.
Dziewczynka założyła ręce na piersi, krzywiąc minę. Siedziała tak chwilę, aż wreszcie rudowłosy odwrócił się w jej stronę.
— Dobra, ale tylko jak nie naskarżysz mamie — odpowiedział, schodząc z pniaka w stronę ojca.
— Ale poćwiczymy potem walkę, prawda? Obiecaj, Lambert... — dopytała, miętoląc kawałek sukienki.
Chłopiec uśmiechnął się do niej. Położył rękę na ramieniu i zarzucając worek na plecy odpowiedział.
— Obiecuję, Asme.
Na twarzy dziewczynki ponownie pojawiła się radość. Poprawiła się na murku, opierając o belę siana. Patrzyła jak mężczyzna odchodzi z chłopcem. Mimo, że nawet nie zniknął jej z pola widzenia, to odliczała. Odliczała, kiedy razem będą mogli się pobawić. Bo był jej jedynym przyjacielem. Zawsze.
Lambert poprawił zwisający z pleców worek. Bart nie odzywał się do niego ani słowem. Rzadko się odzywał, tylko kiedy musiał. Dlatego Lambert nigdy nie darzył go uczuciem. Nie to co mamę, która rzeczywiście o nich dbała. Mężczyzna szedł coraz szybciej, a chłopiec ledwo nadążał za jego krokiem. Raz się potknął o kamyk, drugi raz zapatrzył w stado lecących ptaków. Po drodze zjadł jagodę z krzaka, albo popatrzył zaczarowany na jezioro pełne kaczek. Tutaj chciał przysiąść na kamyki, tu mu worek spadał. Lambert bardzo fascynował się przyrodą, ale fakt spędzania czasu z jego ojcem wywoływał u niego gniew. Taki, który dla dziesięciolatka był olbrzymi. Taki, jakimi dorosły człowiek bałby się pogrozić. Bart rzucił swój worek w bok, a Lambert zrobił to samo. Mężczyzna zaczął ścinać drzewo, które Lambert pakował do środka. Nie mógł ukryć swojego niezadowolenia na twarzy. Bart ledwo trzymał się na nogach i byłby w stanie wbić sobię siekierę w nogę z zachwiania. Wtedy Lambert wcale by się nie zasmucił. Nie drgnęła by mu powieka, nie zabiłoby serce. Zamiast tego poczułby szczęście. Tego, którego brakowało mu od lat. Które mógł znaleźć tylko spędzając czas z młodszą siostrą. Chłopiec się zmęczył, przysiadł na jednym z kamyków. Słychać było szum liści, pluskanie ryb w wodzie i szelesty przechodzącej obok nich zwierzyny. Słychać było wycie wilków, wrony, skaczące pasikoniki i wiele więcej. Pochylił się lekko zza kamienia, wyrywając z ziemi kwiat jaskółczego ziela. Wyszczerzył lekko zęby, chowając go do kieszeni. Tak, by nie widział tata. Bo gdyby widział, to by go zabrał. A jakby go zabrał, to zawiódłby Asme, a to ostatnia rzecz, której chciał. Chwilę później tuż koło nich przebiegło coś szybkiego. Odwrócił się w tamtą stronę, ale druga postać znowu przebiegła. Myślał, że to Lis, ale nie... One nie chodzą w stadach. Łanie za wolne... Wilki? Nie. Nie słychać warczenia, a chód był zbyt cichy. Bart nie przejmował się ani trochę. Chłopiec za to zszedł z kamienia, cofając się lekko do boku. Świst wiatru. Coś przemknęło, znowu. W świetle słońca dostrzegł miecz. Lśnił się na różne strony, błyszczał jak zaczarowany. Lambert cofał się do tyłu, wpadając plecami na drzewo. Przełknął ślinę przerażony. Klinga odbiła się. Mężczyzna zrobił piruet. Bart opuścił worek z drewnem, upadając na ziemię. Potwór przemknął tuż obok jego nóg. Rzucił się na chłopca. Przymknął oczy. Czekał. Ale nic nie nastąpiło. Otworzył je ponownie, a centymetr od jego nosa wystawał wbity w potwora miecz. Jego klatka unosiła się szybko. Za szybko. Potwór upadł tuż koło niego, a on wbił wzrok w mężczyznę przed nim. Miał czarne, krótkie włosy. Stalową, dobrze zrobioną zbroję i dwa miecze. Tak, dwa miecze - upewnił się, chociaż za wiele mu to nie dało. Żołądek mu się skurczył, odwrócił się w bok. Zwymiotował całą dzisiejszą treść pokarmu.
— A więc to jest dziecko niespodzianka — odezwał się wiedźmin, wyciągając miecz z potwora.
Krew trysnęła Lambertowi na twarz. Nie ruszył się.
— Przyszedłem się po niego upomnieć. Minęło lat dziesięć, chłopiec zdrowy i żwawy. Pamiętasz, jak cię uratowałem, Bart. I mam nadzieję, że pamiętasz, o ile byłeś w stanie, że ten chłopiec idzie teraz pod moją opiekę.
Bart podniósł się z ziemi, zabierając worek na plecy.
— Bierz go. Nie mam z niego pożytku. Stracić nic nie stracę — odparł niewzruszony.
Chłopiec zająknął się, starając coś powiedzieć. Ale zamiast tego przeskoczył kamień. Przedarł się przez leszczynę dalej biegnąc. Ale słyszał kroki, które były głośniejsze. Szybsze, zwinniejsze i mógłby wymieniać je w nieskończoność, ale upadł. Przewrócił się, a mężczyzna za nim złapał go za koszulę.
— Zostaw mnie! Nie możesz mnie wziąć, wracam do domu! — krzyknął, zaczynając się wierzgać.
Ale wiedźmin go nie słuchał. Pociągnięcie za rękę wystarczyło, by ruszyć go z miejsca. Był lekki, mały, co czyniło go najłagodniejszym przeciwnikiem z jakim kiedykolwiek mógłby się zmierzyć. Pierw dostał po łapach, ale ostatecznie użył na nim aksji. Chłopcowi zakręciło się w głowie, a ciało oswobodniało. Posadził go na koniu, również na nim siadając. Chłopiec przechylał się do przodu, więc musiał jechać wolno. Naprawdę wolno. A Lambert się nie zapierał. Nie był w stanie. A nawet gdyby był, to wszak by nic nie zrobił.
✤
Asme dalej siedziała na murku. Słońce raziło jej w twarz, ale nie kłopotała się tym zbytnio. Przesunęła w stronę szopy, gdzie dalej miała widok na las. Ale oni nie przychodzili. Ani Bart, ni Lambert. Westchnęła pod nosem. Czekała dalej. Wreszcie, gdy minęła około godzina, a ona przysypiała oparta na ręce, usłyszała szmer. Podniosła głowę do góry. Bart. Gdzie Lambert? Podniosła się szybko, omal nie uderzając o wystającą belkę głową.
— Gdzie Lambert? Nadal w lesie? Może po niego pójdę... — powiedziała na głos, ale ojciec nawet nie podniósł na nią wzroku.
Ominął ciężkim chodem, zrzucając worek na bok. Wyprostował rozbolałe plecy, sięgając po butelkę z winem. Asme to nie dziwiło. Nie miała się czego dziwić, skoro robił tak codziennie. Matka wyszła z domu. Zaczęła szukać wzrokiem syna. Była wyraźnie zaniepokojna.
— Gdzie jest Lambert? — powiedziała głośno, wbijając w niego wzrok.
Bart zaśmiał się pod nosem, wskazując na las.
— Wiedźmin — prychnął, odkręcając korek butelki. — Wiedźmin go zabrał.
Upił łyka, ale szybko dopadła go czkawka. Matka podniosła kieckę do góry, idąc prędko w stronę lasu. Asme dołączyła do niej. Biegły. Obie. Zobaczyły siekierę, zobaczyły worek, leżące drewno. Ale po chłopcu nie było ani śladu. Rudowłosa kucnęła, sięgając po coś ręką. Złapała jaskółcze ziele w ręku, obkręcając dookoła. Schowała je do kieszeni, wracając do rodzicielki. Stanęła przy niej, kurczowo trzymając się kiecki. Pociągnęła nosem, oczy jej się zaszkliły.
— Mamo, a co oznacza ten cały wiedźmin?
Kobieta spojrzała na nią, ciągnąc za rękę. Pogłaskała ją po głowie, odwracając się ostatni raz w stronę lasu. Kucnęła przy niej, aby chwilę później zamknąć ją w szczelnym uścisku.
— To znaczy, moja mała istotko, że Lambert wyjechał w podróż. Bardzo daleką. I... Wszak nie wiem, czy kiedykolwiek wróci.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro