14. Niechciane wspomnienia
Spacer ulicami w Warszawie tak późno w nocy nie należał do najprzyjemniejszych, Gilbert mógł to potwierdzić na własnym przykładzie. Gdy tylko jego gniew choć trochę minął, uświadomił sobie także kilka rzeczy.
Po pierwsze, płaszcz, który miał na sobie, był na niego za duży, a ci się z tym wiązało, z każdym krokiem, który Gilbert postawił, rąbek płaszczu szurał po ziemi, nasiąkając wodą i ocierając się o jego łydki.
Po drugie, Felicja była dość popularna wśród swoich rodaków - ciekawych spojrzeń nie brakowało.
Po trzecie, o takiej porze ciężko byłoby znaleźć kogoś, kto zachowywałby się uprzejmie i przestrzegałby zasad etykiety. W chwili, gdy Gilbert usłyszał któryś z kolei niewybredny komentarz na swój widok, ze złośliwą satysfakcją przypomniał sobie, dlaczego w czasach krzyżackich zwany był jednym z najpotężniejszych rycerzy. Ci, którzy ośmielili się go zaczepiać, zapewnie zapamiętają sobie tę lekcję na długi czas.
Po czwarte, każda ulica w tym mieście wyglądała identycznie. Trzebaby być albo geniuszem, albo szaleńcem, aby zaprojektować takie miasto!
Po piąte, Gilbert nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest. W swej złości nie zwracał uwagi na to, gdzie idzie i gdy zorientował się, że nie zna drogi powrotnej, było już za późno.
Po szóste, nie miał pojęcia, gdzie mieszka Felicja. Wynikało to z jednej prostej przyczyny - po prostu nigdy u niej wcześniej nie był.
Po siódme, nie wziął ze sobą komórki. Zostawił ją na stole po rozmowie z Ludwigiem i zapomniał wziąść jej ze sobą.
Te właśnie powody sprawiały, że humor Gilberta zamiast polepszyć się, pogarszał się. Najgorsze zaś było to, że nieważne, jakby bardzo by się nie starał, to jego umysł wciąż próbował odnaleźć w ulicach, w budynkach stare miejsca, w których niegdyś spędzał dużo czasu. Za każdym razem jednak było tak samo: gdy tylko już myślał, że to jest to miejsce, zauważał, że budynki są nowsze niż być powinny, że dobudowano tu coś nowego, coś innego. Wtedy zaś boleśnie przypominał sobie powód, dla którego Warszawa była dla niego niemal jak obce miasto. Oraz wciąż wracało do niego to wspomnienie zielonych oczu przepełnionych bólem i nienawiścią...
---
To był letni, upalny dzień. Gdyby to był tylko normalny dzień, Gilbert z chęcią wyskoczyłby na piwo albo dwa z bratem. Ewentualnie zrobiliby sobie mały piknik, zabierając ze sobą odpowiednią ilość jedzenia i alkoholu, by następnie spędzić razem czas i cieszyć się własnym towarzystwem.
No właśnie, gdyby.
Gdyby tylko nie trwała ta przeklętą wojna. Wojna, którą zaczęli przegrywać. Byli zbyt pewni siebie, zbyt łatwo przyszło im rozrzucić siły na kilka frontów. A teraz mieli za swoje - nie było tygodnia, by Gilbert nie słyszał o kolejnej przegranej potyczce, o kolejnym rozkazie wydostania się.
Nie było też dnia, by Gilbert nie przeklinał uporu i naiwności Polaków, którzy postanowili wziąść udział w walce, której nie mogli wygrać. Na co umierali? Na jaki cel pozwalali, aby ich stolica ginęła, bombardowana codziennie? Co chcieliw ten sposób uzyskać? Zapewnie liczyli, że Rosjanie przyjdą im z pomocą.
Naiwni.
Gilbert mógłby założyć się o wiele, że widział jak Ivan ze swoim sadystycznym uśmieszkiem przypatruje się rzezi z drugiego brzegu Wisły. Zatrzymał się ze swoimi wojskami. Po prostu stał, pozwalając im walczyć. I ginąć.
Niemiec nie pamiętał też dnia, który nie byłby przesiąknięty zapachem krwi i śmierci. Wątpił, by ktokolwiek mógł tu kiedykolwiek zamieszkać. Jak starcy mieliby wrócić do domu, który stał w ogniu? Jak dzieci mogłyby się uczyć w szkole, którą zamieniono na tymczasowy szpital? Jak kobiety mogłyby robić zakupy na tych samych ulicach, na których stały barykady mające odgrodzić Polaków od Niemców? Jak ktokolwiek mógłby żyć w mieście, którego już praktycznie nie było?
- A więc się pojawiłeś - usłyszał z bocznej uliczki czysty głos, który tak dobrze znał. Odwrócił się prędko, wymierzając w tą stronę broń, z którą się nie rozstawał.
Znowu obcięła włosy, to było pierwsze, co pomyślał, gdy tylko ją zobaczył. Owszem, jej blond włosy ledwie sięgały jej teraz ramion. Ubrana była w zniszczony mundur, a na prawym ramieniu widniała biało-czerwona opaska. W okolicach żeber mundur był urwany, wystawał spod niego bandaż delikatnie zabarwiony na czerwono. Pod jej oczami widniały cienie, znak, że nie spała dobrze w ostatnie dni. Wątpliwe, by w ogóle coś spała. Zeszczuplała, ale w negatywnym sensie. Była już chuda, za chuda. Obecny styl życia, jaki prowadziła, nie pomagał w zachowaniu dobrej wagi. W dłoniach zaś trzymała karabin, którego lufa wymierzona była prosto w niego.
- Co ty tutaj robisz? - spytał Gilbert, po czym rzucił szybkie rozkazy do Niemców, którzy byli przy nim, zabraniając jej zabić - przynajmniej dopóki ona nie zagrozi ich życiu.
- Co ja tutaj robię? - powtórzyła Felicja. - To, co robić powinnam. Wspieram swoich ludzi. Walczę.
- To nie jest miejsce dla kobiet - spróbował inaczej albinos. - Jeśli teraz odejdziesz, pozwolę zachować ci życie.
- To nie jest miesce dla kobiet? - w jej zielonych oczach pojawiło się niedowierzanie. - A dla dzieci niby jest? Jak sądzisz, ile ich umarło? Ile umiera? Ile widziało śmierć rodziców? Ile właśnie płacze, kuląc się przed bombardowaniem? A ile trzyma w rękach broń, po czym ginie?
- To wy rozpoczęliście to powstanie - sprzeciwił się Gilbert, nie znajdując innych słów, by przekonać dziewczynę. - Liczyliście na pomoc? Cóż, przeliczyliście się. Nikt wam nie pomoże. Francis i Arthur obiecali was wspomóc, czyż nie? A jednak stali bezczynnie i przyglądali się, jak giniecie. Powinnaś już to wiedzieć doskonale - nikogo w Europie nie obchodzi, co się z wami dzieje.
- A ty to taki święty jesteś? - spytała Polka, plując na ziemię. - Ile moich ludzi zabiłeś? Liczyłeś chociaż?
Cofnął się o krok, choć sam nie widział po co. Prawda była bowiem taka, że już dawno stracił rachubę. Za już dawno przestało mieć dla niego to znaczenie. Pełen nienawiści wzrok Felicji przypomniał mu, że mimo wszystko ma uczucia - tak samo jak ludzie. I że nawet personifikacja kraju może mieć dość śmierci.
Krok w tył był w błędem - Gilbert potknął się o leżące ciało, którego nikt jeszcze nie zdąrzył uprzątnąć. Po prostu nie było na to czasu. Niemiec upadł na ziemię, instynktownie nie wypuszczając z rąk broni.
Felicja dopadła go w ułamku sekundy, przystawiając mu lufę broni do głowy. Stopą przygniotła mu dłoń, uniemożliwiając korzystanie z pistoletu.
- Jesteś pewna? - spytał ją Gilbert z pewnym siebie uśmieszkiem. - Jeśli mnie tu zabijesz, sama także zginiesz.
- Nie obchodzi mnie to - warknęła. - Wycofaj swoich ludzi. Każ im przestać.
- Jakbym miał nad tym jakąkolwiek władzę... - Gilbert pokręcił głową. Został tu przydzielony, ponieważ miał przekonać dziewczynę do zaprzestania walki, ale to przecież nie miało sensu. Ona zawsze walczyła, nawet jeśli nie miała już sił. On zaś nie mógł nic zrobić - władze sprawował jego młodszy brat Ludwig i Gilbert musiał się mu podporządkować. - Uwierz mi, moje zdanie liczy się najmniej.
Gdzieś z daleka dało się słychać huk kolejnej opadającej bomby na zniszczone miasto. Strzały rozległy się także niebezpiecznie blisko ich.
Felicja niechętnie cofnęła się, jakby wyczytała z twarzy Gilberta więcej, niż ten chciał jej pokazać.
- I dobrze ci tak. Obyś umarł bolesną śmiercią, opuszczony przez wszystkich - odparła jedynie, po czym znikła wśród pełnych gruzu uliczek, przemieszczając się w kierunku, skąd dochodziły odgłosy walki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro