Rozdział 3
,,Garnek zupy jest dobry na wszystko..."
Nina Chwałek
– Mamo, tak jak rozmawiałyśmy wcześniej, Marta pojedzie do was na ferie zimowe – tłumaczę ponownie matce, że w kwestii wyjazdu Marty do moich rodziców, nic się nie zmieniło. W między czasie zbieram kredki, mazaki i kolorowanki. Wczoraj wieczorem był w salonie mocno posunięty proces twórczy, jednak został przerwany pomysłem na konkurs taneczny, który sędziował kot.
– Córeczko, ale miałaś przyjechać razem z Martusią, miałyście razem spędzić czas – mama dalej upierała się przy swoim.
– Ja z Martą spędzam cały mój wolny czas, a ona swój ze mną – przewróciłam wymownie oczami, dobrze, że rodzicielka tego nie widzi, bo na pewno by to okrasiła jakimś komentarzem.
Czekając na dalszą część morałów mamy, wyciągam czyste naczynia ze zmywarki i ustawiam ja na odpowiednich półkach w kuchennych szafkach.
– Ona ciągle w szkole i świetlicy, a ty w przychodni, to nazywasz spędzaniem wolnego czasu? – zarzuciła mi matka.
Z telefonem między ramieniem a uchem podeszłam do lodówki i zaczęłam wyciągać składniki potrzebne na zupę jarzynową. Gdy znalazłam marchewki od razu zaczęłam je obierać.
– Mamo, to moja praca i co najważniejsze lubię ją. Sama dobrze wiesz, że nie mogę mniej pracować, bo tu nie ma innego lekarza oprócz mnie i doktora Walickiego. Jestem naprawdę potrzebna tym ludziom, zwłaszcza teraz jak doktor Walicki, też sam się rozchorował.
– A córki nie kochasz i jej nie jesteś potrzebna?
– Mamo! – zareagowałam ostro – Ta rozmowa zaczyna przybierać zły ton.
Ze złości rzuciłam obieraczką do warzyw o blat, odbiła się od niego i spadła na podłogę.
– Przepraszam kochanie. Po prostu, liczyłam, że te dwa tygodnie spędzimy wszyscy razem, Martusia, ty, ja i tata.
– Wiem, też jest mi przykro, że niestety tak się nie stanie. Jest szczyt zachorowań, muszę zmienić swoje plany. Wiem, że Marta z wami będzie się świetnie bawić, nie może już się doczekać – zaczęłam kroić cebulę, poczułam jak oko mi się zaszkliło od ostrej woni warzywa.
– A przywieziesz ją do nas w piątek po szkole?
– Chciałam poprosić tatę by przyjechał po Martę, ja mam popołudniowy dyżur i będę w domu około osiemnastej. Po zbadaniu blisko czterdziestu pacjentów nie będę w stanie dojechać do Warszawy. Na sobotę rano macie wykupione wejściówki na ten koncert, nie chcę by Martę to ominęło – wyciągnęłam koszyk z ziemniakami ze spiżarni, całym jego ciężarem uderzyłam o blat na który go odstawiłam.
– Dobrze porozmawiam z tatą by zaplanował wyjazd do Zalistkowa. Przykro mi, że zostaniesz na weekend sama w domu.
– Mamo nawet nie zauważę, że jestem sama, bo mam zamiar go przespać – tak, sen to jedyna forma odpoczynku o jakiej marzę od kilku dni, wszystkie pokrojone warzywa wrzuciłam na patelnię.
– Eh... – słyszę westchnienie matki – Za dużo wzięłaś sobie na głowę, chcesz być na siłę niezależna. Wiem o tym, że jesteś silna, udowodniłaś to nam. Może jednak wrócisz do Warszawy, tu moglibyśmy z tatą więcej ci pomagać.
Mama po raz kolejny zaczyna trudny temat. Odłożyłam drewnianą łyżkę, którą mieszałam warzywa i oparłam się obiema rękoma o blat, ramieniem dalej przyciskałam telefon do ucha. Jak mam jej wytłumaczyć, że nie wrócę do Warszawy by w końcu to zrozumiała?
– Mamo, nie wrócę do Warszawy, tu jest moje miejsce w Zalistkowie, stworzyłam tu swój świat. Jest mi tu dobrze, momentami ciężko, ale jednak dobrze. Nie chcę tego zmieniać.
– Tak wiem, wiem. O...! Tata wrócił, zaraz z nim porozmawiam czy będzie mógł jechać po Martusię, zadzwonię później i potwierdzę, ucałuj moją kochaną wnusie. Pa.
– Pa mamo.
Poczułam ulgę, kiedy matka się rozłączyła. Temat mojego powrotu do stolicy wypływa średnio raz na trzy miesiące roku. Mam dość tłumaczenia im, że nie zamieszkam znów w Warszawie.
Kończę gotować zupę, to taki mój utarty schemat, kiedy mam popołudniowy dyżur w przychodni. Zawożę Martę do szkoły, wracam i gotuję zupę, by po powrocie z pracy szybko ją podgrzać i zjeść razem z córką. Przyjemny aromat rozchodzi się po wnętrzu. Marcie będzie na pewno smakować.
Zmywam po sobie naczynia, tylko zaczęłam nimi brzęczeć a nagle pojawia się Budyń pod moim nogami, myśli, że wyciągam jedzenie a nie je sprzątam.
– Pomyliłeś się, to nie jedzenie.
Odpowiedział mi przeciągłym „miau".
– Zapomnij o przekąskach, mamy umowę. Przestajesz szorować brzuchem po podłodze a wrócą przekąski – kolejne ,,miau'' – Wcale nie jesteś puszysty, jesteś po prostu gruby.
Kot nie daje za wygraną, ociera się o moje nogi, mruczy aby tylko mnie zmiękczyć.
– Masz pełną miskę karmy! Proszę się nią zająć. Teraz ja idę zająć się sobą – Wytarłam ręce w kuchenną ściereczkę i pokazałam palcem kotu jego miskę.
Pobiegłam na górę, ubrałam ocieplane leginsy i bluzę, poprawiłam warkocz. Zeszłam na dół, stojąc przed lustrem w przedpokoju, nałożyłam czerwone nauszniki na uszy i wsunęłam rękawiczki na dłonie, łyżwy zabrane z szafy zarzuciłam na ramię.
Mam jeszcze dwie godziny za nim powinnam być w pracy. Muszę korzystać z mroźnej pogody. W bluzie znalazłam małe słuchawki bezprzewodowe, włożyłam je do uszu. Na telefonie wybrałam listę ulubionych kawałków i ruszyłam w stronę jeziora.
Do jeziora Zaliście mam blisko. To dzięki temu zbiornikowi wodnemu jak i babci zawdzięczam powrót do mojej pasji. Od kilku lat znów odnajduję w łyżwach radość. Czekam na zimę z niecierpliwością, tak jak Marta na lato, bo ona lubi kąpiele w jeziorze i pływać po nim łódką.
Po kilku chwilach docieram nad brzeg jeziora. Przez chwilę stoję i patrzę na zlodowaconą połać wody. Wspominam dziadka, który we mnie zaszczepił miłość do łyżew, kiedy to miałam siedem lat i pierwszy raz zabrał mnie ze sobą na lód by nauczyć mnie jeździć. Załapałam od pierwszych kroków, byłam tym zachwycona z jaką łatwością mogłam poruszać się na tych ostrzach. Dziadek był rozanielony, bił mi wtedy pierwszy raz brawo, w kolejnych latach miałam to szczęście, słyszeć te oklaski wielokrotnie. Babcia spowodowała, że odważyłam się ponownie postawić nogi na lodzie po tym jak urodziła się Marta.
Odganiam wspomnienia, odgarniam śnieg, który zalega na drewnianym pomoście, siadam w przygotowanym miejscu, zakładam łyżwy na stopy. Przez chwilę przemyka mi myśl czy to na pewno bezpieczne, jazda po zamarzniętym jeziorze. Przepędzam ją, to dodatkowa dawka adrenaliny, której teraz właśnie potrzebuję.
Mróz trzyma porządnie od ponad dwóch tygodni, myślę, że solidnie skuł wodę w jeziorze, w sumie nic się w pogodzie nie zmieniło od kilku dni, a to będzie moja kolejna jazda. Odbijam się od pomostu a ostrza łyżew, delikatnie mnie niosą w głąb jeziora. W uszach zabrzmiały takty piosenki Celine Dion ,, My heart will go on", klasyk, który jak dla mnie idealnie pasuje do jazdy figurowej. Przy taktach tej piosenki, wszystkie ruchy tak płynnie mi zawsze wychodzą.
Mroźny wiatr szczypie w policzki, kiedy jadę po okręgu nabierając rozpędu. Powierzchnia jeziora jest tak duża, że mogę zamknąć oczy i dać się ponieść. Po chwili zmieniam pozycję, teraz mknę tyłem, wykonuję obrót trójkowy przygotowując się do pierwszego skoku, czyli salchowa. Odbijam się, przez ułamek sekundy czuję jak się unoszę a następnie opadam i ląduję tyłem, kontynuując jazdę.
Muzyka, brzmiąca w moich uszach nadaję rytm mojemu ciału, które układa się do jej taktów. Rozpędzona, przyjmuję pozycję podobną do jaskółki i tak niesiona pędem jadę przez kilkadziesiąt metrów na jednej nodze, pochylona do przodu i z rozpartymi ramionami, porównuję się do Kate Winslet i Leonardo Di Caprio stojących na dziobie Titanica, kończę to piruetem.
Rytm muzyki się zmienił, teraz spontanicznie poddaję się rytmowi piosenki „Queen of Kings", moje stopy czubkiem ostrzy wystukują rytm o lód, jego drobne fragmenty odpryskują dookoła. Szybkie wymachy nogami oraz rękoma, nadają dynamiki mojemu najazdowi podobnemu do tempa melodii. Zmieniam kierunek i wykonuję lutz, skok wyszedł mi bardzo dobrze jestem z niego zadowolona. Radość i szybka muzyka kształtują moje ciało, teraz robię półobroty przerywane podskokami w odpowiednich momentach wyznaczane przez takt słyszany tylko przeze mnie. Jeśli ta piosenka powstałaby jakieś dziesięć lat wcześniej na pewno wykonałabym do niej układ na jednych z zawodów lub mistrzostwach. Byłaby to królewsko wykonana solówka, jak sam tytuł sugeruję.
Robię kolejne okrążenie a biała połać śniegu i lodu zlewa się z drzewami na brzegu jeziora i zasuszonymi trzcinami w jedną ścianę. Wszystkie myśli z mojej głowy ulatują, czuję odprężenie i chłód powietrza, który mimo wszystko jest przyjemny. Wykonuję kolejny piruet wokół własnej osi z uniesionymi do góry rękoma, widzę jak mój warkocz próbuje dogonić swój początek, jednak siła odśrodkowa mu na to nie pozwala. Piruet traci na intensywności a włosy w końcu swobodnie opadają na plecy.
Delikatnie zmęczona po dość dynamicznej jeździe, zwalniam tempo, biorę kilka głębszych oddechów, chłodne powietrze zaciągnięte do płuc, zostaje w nich o chwilę za długo powodując kłucie w klatce piersiowej. To efekt jazdy na świeżym powietrzu, na krytym lodowisku, takich problemów nie mam. Tam muszę torować sobie miejsce między innymi łyżwiarzami, których umiejętności są bardzo zróżnicowane. Ludzie lubią ten rodzaj aktywności zimą, powstaje coraz więcej sztucznych lodowisk. Ja jednak kocham tą swobodę, którą zapewnia mi jazda po jeziorze. Cała przestrzeń tylko dla mnie, tak jak na zawodach.
Dodatkowym komfortem był fakt, że rzadko kiedy ktoś mnie obserwował, obecnie nie szukałam już poklasku i zachwytu dla mojej jazdy. W tym sezonie tylko raz mnie ktoś przyłapał na moim szaleństwie, kilka dni temu, jakiś facet stał na brzegu obok zrujnowanego dworku i wpatrywał się we mnie.
Zaskoczył mnie. Zimą w okolice dworku nikt się nie zapuszcza z miejscowych, wszyscy wiemy, że ruiny, które przykrywał śnieg mogły być przyczyną wypadku i urazu. Mój wzrok odruchowo powędrował w to miejsce.
W ostry sposób zahamowałam, drobiny lodu spod ostrzy uniosły się na wysokość moich oczu. W tym samym miejscu co kilka dni temu stały właśnie dwie osoby i wpatrywały się we mnie. Drobiny lodu opadły a ja przyglądałam się dwóm mężczyznom, jeden nawet machał ręką do mnie. Po kilku dłuższych chwilach wpatrywania się w dwie postacie na tle oślepiającej bieli i ostrych promieni słonecznych, które odbijały się od śniegu poznałam, że macha mi Maciek. Uśmiechnęłam się do niego i odmachałam, coś chyba krzyczał do mnie, lecz Ed Scheran swoim głosem, zagłuszał Macieja. Wyciągnęłam słuchawki z uszu, Maciek zauważył mój ruch i zawołał ponownie.
– Cześć! Przyjedź do nas.
Wsunęłam słuchawki ponownie do uszu. Spojrzałam na zegarek na lewym nadgarstku, miałam jeszcze trochę czasu zanim powinnam być w przychodni, mogłam pozwolić sobie na krótką pogawędkę.
W kilku płynnych ruchach nabrałam prędkości i mknęłam w stronę brzegu tuż przy dworku. Po drodze wykonałam kilka obrotów przed czym nie mogłam się powstrzymać. Postać Maćka i jego towarzysza staje się coraz bliższa, za kilka sekund będę obok nich, zahamowałam w dość efektowny sposób przed dwoma mężczyznami i zgrabnie się ukłoniłam z uśmiechem na twarzy.
Wyciągnęłam kolejny raz słuchawki z uszu, muzyka ucichła, jej miejsce zastąpiły dźwięki oklasków, którymi obdarował mnie Maciek ze swoim znajomym, wyraźnie im się podobał mój mały pokaz.
– Cześć – przywitał się Maciek – jak zawsze jestem pełen zachwytu dla twoich umiejętności.
– Dzień dobry, dziękuję – odpowiedziałam ucieszona miłym komplementem.
Spojrzałam na mężczyznę obok, cholera to facet spod szkoły!
Maciek chyba zauważył mój zdezorientowany i zaskoczony wzrok.
– Wy się chyba nie znacie...
– Znamy – przerwał mu nieznajomy w momencie, kiedy ja mówiłam głośno ,,nie".
Maciek spojrzał zaskoczony najpierw na mnie a później na niego, wyraźnie był rozbawiony i zagubiony w obecnej sytuacji podobnie jak ja.
– Wpadliśmy już na siebie – wyjaśnił mężczyzna, posyłając mi wesołe spojrzenie zielonych oczu.
Czy on ma się zamiar znów ze mną droczyć?
– To on wpadł na mnie – spojrzałam na Maćka, tak jakbym chciała się poskarżyć na nieznajomego, wróciłam wzrokiem znów do zielonookiego – Przewrócił mnie, dalej nie otrzymałam przeprosin – zrobiłam lekko nadąsaną minę.
Nieznajomy mężczyzna szeroko się uśmiechnął, głowę odchylił do tyłu, po chwili spojrzał na Macieja jakby w nim szukał wsparcia.
Mąż mojej przyjaciółki jednak nie do końca wiedział co się właśnie dzieje, jego już rozbawiona twarz wyrażała oczekiwanie jak ta sytuacja dalej się rozwinie.
Mężczyzna o zielonych oczach przeniósł ponownie wzrok na mnie. Ma cholernie piękne oczy o wyrazistym zielonym kolorze tęczówek, które okalały ciemne źrenice, w których teraz widziałam wesołe iskierki.
Przyglądałam mu się z przechyloną głową i w myślach zadawałam sobie pytanie...
Czy on się do mnie uśmiecha czy się ze mnie śmieje?
– Pora wrócić do początku. Jestem Maks, Maksymilian Zalistkowski – wyciąga do mnie rękę przedstawiając mi się.
Słysząc jego nazwisko, otworzyłam usta z wrażenia. Znam to nazwisko, znam historię tej rodziny. Czy przede mną jest właśnie któryś z Zalistkowskich? Żywa i namacalna legenda naszej wsi, czy on stoi na wyciągnięcie ręki i faktycznie tu jest? Moje oczy przybrały kształt spodków od filiżanek, nie dowierzałam kim on jest. Spojrzałam na Maćka szukając potwierdzenia i dostałam je od niego – pokiwał potwierdzająco głową.
Wróciłam wzrokiem do pana Zalistkowskiego. Uścisnęłam jego dłoń na tyle silnie, ile jestem w stanie, po tym co usłyszałam.
– Jestem Nina – tylko tyle byłam w stanie wydukać.
– Miło mi cię poznać Nino, pięknie tańczysz na łyżwach – zdanie zakończył pocałunkiem złożonym na mojej dłoni, która sobie wyswobodził spod rękawiczki. Odrywając usta od skóry mojej dłoni spojrzał mi głęboko w oczy i zatrzymał się na nich dłuższą chwilę.
Nie wiem czy to muśnięcie jego ust na mojej skórze czy to przenikliwe spojrzenie a może jego nazwisko, zebrało mi całą pewność siebie.
Nasz legendarny pan szlachcic jest cholernie szarmancki, przystojny i kurcze on chyba jest świadomy w jaki sposób właśnie na mnie zadziałał.
Szybko się reflektuję w swoim roztargnieniu, wyprostowałam się. Wzięłam głęboki oddech, postanowiłam być odporna na urok osobisty pana Zalistkowskiego.
– Dziękuję, tańczyła bym lepie, jeśli by mi nie dokuczało stłuczone biodro po upadku kilka dni temu – poczułam przypływ odwagi by mu to ponownie wygarnąć.
– Ja nie byłem sprawcą tego upadku, to ty stałaś na środku.
– Jak można iść i nie patrzeć przed siebie?!
– Jak można stać na środku przejścia?
– Czyli w dalszym ciągu nie przeprosisz mnie?
– Ja nie mam za co przepraszać – zaśmiał się czym mnie dodatkowo rozjuszył.
Mój wewnętrzny kurwik znów zapłonął. Nie pozwolę się tak traktować. Co za cholerny impertynent!
Szarmancki, ale jednak buc, nie umie przyznać się do błędu i przeprosić kobiety po tym jak spowodował jej krzywdę, czyli mój bolesny upadek.
Nie będę kontynuowała tej rozmowy, która dalej prowadzi donikąd tak jak podczas naszego pierwszego spotkania. Wykonuję zwrot na łyżwach w tył, szybki idealny popisowy obrót wokół własnej osi i z ukłonem zatrzymuję się przed Maćkiem, który w dalszym ciągu wyglądał na zaciekawionego całym absurdem sytuacji.
– Pozdrów Kamilę i maluchy, pa Maćku.
W odpowiedzi dostałam szeroki uśmiech i machnięcie ręką.
Odwróciłam się i ruszyłam w stronę mojego brzegu jeziora, za plecami usłyszałam głos naszego odnalezionego szlachcica.
– Do zobaczenia Nino.
– Chyba w twoich snach – wymruczałam pod nosem, czego oczywiście, żaden z panów już nie usłyszał.
Dobiłam do swojego brzegu, zmieniłam łyżwy na moje ukochane ciepłe buty w stylu Emu. W bojowym nastroju, po spotkaniu zapoznawczym z naszym panem z wyższych sfer ruszam do domu. W drzwiach powitał mnie zapach zupy, którą pozostawiłam do wystudzenia.
Zupa.
To jest dobry pomysł, uruchomiłam płytę indukcyjną pod garnkiem by jego zawartość się ponownie rozgrzała. Może smak zupy rozgrzeje moją urażoną dumę i zbolałe biodro? Zapach naprawdę dużo obiecywał.
Nalewam właśnie zupę na talerz, myśląc o zielonych oczach i ich właścicielu, który księciem z bajki się nie okazał a ja, jak ta głupia nastolatka mimo wszystko, jestem pod wrażeniem tego „Bad Boya". Mam sprzeczne wrażenia co niego, z jednej strony jest diabelnie przystojny i jest moim stu procentowym crush, lecz z drugiej, jego ego jest tak wysokie, że gdyby skoczył z jego wysokości to na pewno by się zabił.
Dzwonek do drzwi, przerwał ten nieposkładany potok moich myśli biegający dookoła pana Zalistkowskiego, odstawiam talerz na stół. Poszłam zobaczyć kto przyszedł. Wyjrzałam przez małe okienko w drzwiach i szybko otworzyłam drzwi.
– Hubert! Cześć, nie spodziewałam się ciebie, wejdź do środka – zaprosiłam mojego gościa do domu.
– Witaj Nino, doszły mnie słuchy, że doktor Walicki się rozchorował i chciałem sprawdzić czy nie potrzebujesz pomocy – tłumaczył Hubert zdejmując swój płaszcz.
– A to od naszego ostatniego spotkania skończyłeś medycynę? – zażartowałam.
– Nie, ale ma inne możliwości... – uśmiechnął się do mnie, kiedy odwieszał swój płaszcz.
Wskazałam mu gestem dłoni by przeszedł dalej. Wszedł do salonu i przeszedł dalej w stronę kuchennej wyspy. Zaciągnął się zapachem unoszącym się w kuchni.
– Co tak smakowicie pachnie?
– Siadaj, nałożę ci – Hubert usiadł przy stole a po chwili podałam mu talerz parującej zupy – zupa jarzynowa według mojego wykonania.
Hubert zanurzył nos w ciepłej parze nad talerzem i ponownie pochwalił jej przyjemny aromat. Ja siadam ze swoim talerzem naprzeciwko niego. Zaczęliśmy jeść.
– To jest naprawdę bardzo dobre. Dlaczego nigdy nie chwaliłaś się swoimi umiejętnościami kulinarnymi? – pochwalił mnie brunet.
– Garnek zupy jarzynowej lub pomidorowej, to obecnie mój szczyt wtajemniczenia w kręgi czarnej magii gastronomicznej.
Przyjemny śmiech Huberta wypełnił pomieszczenie, lubię jego towarzystwo, zawsze dobrze się dogadujemy. Mężczyzna z nieskrywaną przyjemnością kończył swoją porcję. To było bardzo miłe tak patrzeć, że komuś smakuje to co właśnie sama ugotowałam. Marta zazwyczaj dla zasady nad każdym talerzem marudzi, chyba, że są to naleśniki, wtedy pomija fazę lamentu nad jedzeniem a przechodzi od razu do konsumpcji. Wrócił do mnie dobry humor, który zgubiłam gdzieś na lodzie przy spotkaniu z pewnym zielonookim...
Hubert skończył, odłożył łyżkę, wyprostował się na krześle i uśmiechnął się do mnie.
– Było pyszne. Jak to mówią, możesz wychodzić za mąż, umiesz nakarmić mężczyznę.
Roześmiałam się na jego uwagę w głos, kręcąc przecząco głową.
– Niedoczekanie wasze! Moim mężem do karmienia jest kot, a na żadnego innego się nie piszę!
– Jeślibyś jednak zmieniła zdanie lub jeśli Budyń by gdzieś zaginął, to ja chętnie go zastąpię – zapewnił mnie mężczyzna, a ja jak za każdym razem obracam to w żart.
– Co to, to nie! Z takiego wielkiego dwumetrowego kota jak ty, to bym miała tyle sprzątania sierści, że nawet robot sprzątający by się załamał nad ilością futra na podłodze.
Hubert parsknął śmiechem, uniósł ręce do góry w geście poddania się a następnie założył je za głowę, wyglądał na zrelaksowanego.
– To powiedz mi w jaki sposób chciałeś mi pomóc? Będziesz jakiś Kaszpirowski? Ręce, które leczą czy co? – wróciłam do sprawy, z którą pofatygował się do mnie pan wójt.
– Leczenie zostawiam tobie i doktorowi Walickiemu, nie będę się mieszał w wasze kompetencję. Chciałem zapytać czy może poszukać jakiegoś dodatkowego lekarza na dyżury w zastępstwie za Walickiego?
– Pomysł świetny, lecz chyba nie do wykonania.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Jest szczyt zachorowań, każdy lekarz ma pełne ręce roboty od świtu do nocy albo sam leży z grypą w swoim łóżku.
– Ty też masz dużo pracy?
– Tak, lecz poradzę sobie.
– W jaki sposób? – drążył temat Hubert, zastanawiałam się czy bardziej martwi się o mnie, że mam za dużo pracy czy o mieszkańców gminy, że nie mają zapewnionej opieki medycznej.
– Dziś idę dwie godziny wcześniej do pracy i dwie dłużej zostanę, podobnie będzie do końca tygodnia. W weekend odpocznę a w poniedziałek do pracy wraca doktor Walicki.
– Czyli już powinnaś być w drodze do pracy? – zapytał Hubert zaraz po tym jak spojrzał na swój zegarek.
– Cholera jasna! Znowu! Spóźnię się!
– Zbieraj się, podwiozę cię – zaproponował.
– Nie. Pojadę swoim autem, nie chcę wracać zmęczona w to zimno.
–Nie będziesz po tylu godzinach pracy jeździła, zbieraj się. Zawiozę cie do przychodni a później odbiorę i dostarczę do domu. Muszę ci się jakoś zrekompensować za tą pyszną zupę.
Nie mam czasu by prowadzić zacięta dyskusję z Hubertem, powinnam już być w drodze. Moja zgoda na jego propozycje mocno przyśpieszyła proces wyjścia z domu.
Po kilku chwilach, opatulona w zimową kurtkę siedziałam w samochodzie Huberta, sprawdził, czy mam zapięte pasy i zaczął cofać z mojego podjazdu. Ruszyliśmy w stronę przychodni.
– Słyszałaś już, że do dworku wrócił jego prawowity spadkobierca?
– Tak, coś mi się obiło... – oczywiście, że się obiło o mój tyłek, nie tylko uszy.
– Facet mnie zaskoczył...
– Czym? – przerwałam Hubertowi, jestem strasznie ciekawa.
– Maksymilian Zalistkowski, bo tak się nazywa planuje tu zostać na stałe.
Znieruchomiałam, zaniemówiłam, przez chwilę chyba nawet przestaję oddychać.
Tak.
Mnie też zaskoczył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro