Rozdział 1
„A gdyby tak budzik nie istniał..."
Nina Chwałek
– Budyń! Weź ten ogon z mojej twarzy!
Krzyczę na kota, którego ogon łaskocze mnie w skórę policzka. Odsuwam od siebie puszystego zwierzaka, by móc przetrzeć twarz dłonią, chcę pozbyć się resztek snu. Kot miauczy, wyrażając tym swoje niezadowolenie.
– Cicho mi tu być! Proszę nie marudzić, bo wygonię cię z ciepłego łóżka. Kolejną noc spędzisz po sąsiedzku, w stodole na sianie u Starego Marczaka – grożę Budyniowi. Kot spogląda na mnie, zeskoczył z łóżka. Mądre z niego zwierzę, wie, że nie ma sensu ze mną dyskutować.
Wiem, że dzisiejszy poranek będzie ciężki, nocne pogaduszki z Kamilą trwały stanowczo za długo. Tak jest za każdym razem, kiedy jej mąż Maciek musi wyjechać raz na jakiś czas służbowo i nocuje po za domem.
Kama nie może spać...
Kama dzwoni do mnie...
Ja odbieram...
Rozmawiamy...
Finalnie, zarywamy obie noc.
To już utarty schemat w naszym wspólnym wykonaniu po tytułem „samotne noce".
Czy budzik już dzwonił? Nie mogę sobie tego przypomnieć. Sięgam ręką w stronę szafki nocnej, na którą odłożyłam telefon nad ranem, po zakończeniu rozmowy. Chwilę mi zajmuje szukanie go na oślep, ręka jednak w końcu natrafia i odnajduje urządzenie. Ledwo widzę na oczy, wszystko jest jeszcze zasnute mgłą.
Wytężam wzrok. Sprawdzam, godzinę na wyświetlaczu.
– Marta!
Głośny, niekontrolowany krzyk wyrwa się z mojego gardła. W ekspresowym tempie zrzucam z siebie kołdrę. Biegnę już do drzwi sypialni, gdy potykam się o kota, który nerwowo zasyczał na mnie.
– Tylko się mi tu nie obrażaj! Dla własnego bezpieczeństwa powinieneś usunąć się z drogi, gdy widzisz, że pańcia zaspała – wygłaszam swoje uwagi w stronę kota, który łypie na mnie swoimi ślepiami, kiedy podnoszę się z podłogi.
– Martusia! Wstawaj! Zaspałam, przepraszam. – wołam głośno, idąc korytarzem w stronę łazienki.
Szybko myję zęby szczoteczką, którą wyciągnęłam z kubeczka stojącego na umywalce obok pasty, którą kupiłam wczoraj. Następnie czeszę włosy, staram się, żeby wyglądały jak najlepiej, ale ze względu na spóźnienie muszę się ograniczyć do kilku machnięć szczotką i zaplecenia warkocza.
Wychylam się z łazienki. Widzę moją kochaną, burzę blond loków rozrzuconych dookoła zaspanej buzi. Powoli idzie w moją stronę. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy, tak jest zawsze, kiedy na nią patrzę.
– Kochanie, chodź myć ząbki. Ja w tym czasie uczeszę ci włosy.
Dziewczynka podchodzi do mnie powoli. Sprawnie nakłada pastę na szczoteczkę i myje zęby. Czeszę jej blond włosy w ścisły koczek, taką fryzurę lubi najbardziej. Zastanawiam się, kiedy spotka mnie ten moment, gdy usłyszę od niej „mamo, uczeszę się sama". Chcę, by było to jak najpóźniej. Nasze spojrzenia krzyżują się w lustrze. Całuję ją w czubek głowy.
– Ubierz się, ja zrobię ci śniadanie do szkoły oraz kanapkę byś zjadła coś po drodze - w odpowiedzi dostaję potwierdzające skinienie głowy.
Wracam do sypialni i wyciągam z szafy pierwsze lepsze ubrania. Szybko się ubieram - to zdecydowanie plus mojej pracy, bo potem i tak wszystko zakryje fartuch lekarski. Kamila ma gorzej, ona musi codziennie wyglądać elegancko. Dzisiaj wybieram wygodę i zakładam luźny sweter z wełny i ciemne jeansy.
Wpadam do kuchni. Po drodze mijam Martę, która właśnie idzie do swojego pokoju, żeby się ubrać. Sprawnie wyciągam z lodówki produkty na kanapki i drugie śniadanie do szkoły dla niej. W momencie otwarcia lodówki Budyń rozpoczyna swój rytuał - głośne i natrętne miauczenie, którym stanowczo dopomina się jakiegoś przysmaku. Odganiam go nogą, starając się o niego ponownie nie zahaczyć.
– Czy ty futrzaku będziesz kiedyś najedzony? – pytam retorycznie kota, nie musi odpowiadać, znam odpowiedź.
Puchowa kulka podbiega do miski, do której właśnie wkładam karmę dla niego i nalewam mu wody do drugiej.
– Na nic lepszego nie licz! Jesteś stanowczo za gruby, wiesz, że obowiązuję cię dieta. – pouczam kota, który znów zaczął roszczeniowo i głośno miauczeć.
– Mamo?
– Tak kochanie? – zwracam się do córki.
– Widziałaś mój plakat na biologię? Pomagałaś mi go robić kilka dni temu...
– Już go szukam, wypij kilka łyków kakao – proszę Martę.
Rozglądam się nerwowo po salonie. Gdzie jest ten plakat? Przebiegam szybko wzrokiem po pomieszczeniu, zatrzymuję wzrok na stole.
Kurczę! Nie ma go tam!
Wkładam dłonie nerwowo we włosy. Idę w głąb pokoju, rozglądam się po nim. Powinnam już siedzieć za kierownicą samochodu, a nie szukać tego rysunku. To jest nie możliwe, by tak duża kartka papieru nagle znikła.
Jest! Plakat leży na podłodze za kanapą. Podnoszę go, wracam z nim do kuchni, by zademonstrować znalezisko córce.
– Martusiu, a może wiesz co twój plakat robi na podłodze za kanapą? – naprawdę chcę poznać tą historię, jak on się tam znalazł, jego umiejscowienie wykracza po za moją logikę.
– A... położyłam go tam, by farby wyschły i zapomniałam o nim.
Faktycznie mogło tak być. Nabieram głośno powietrze w momencie kiedy mój wzrok zatrzymał się na dużym zegarze nad komodą. Jest stanowczo za późno!
– Kochanie pośpiesz się, ubieraj buty i kurtkę, pani Kamińska od matematyki będzie zła jeśli znów się spóźnisz – Pośpieszam córkę, bo doktor Walicki, kierownik przychodni, w której pracuję, będzie zły, jeśli znów spóźnię się do pracy.
– Mamo, nie martw się. Ciocia Kamila usprawiedliwi mi to, w końcu to przez nią zaspałaś. Słyszałam jak rozmawiałyście długo wieczorem.
Co? Chyba się przesłyszałam? Ta młoda dziesięcioletnia dama, chyba się za bardzo rozpędza. Stoję zaskoczona i wpatruję się w nią, gdy ona owija się szalikiem. Nie wiem co jej odpowiedzieć, a stanowczo chcę jej wybić takie pomysły z głowy, zgasić je w zarodku. Jednak Marta ma rację, Kamili winą jest nasze zaspanie, lecz małolata nie może po mnie poznać, że się z nią w głębi ducha zgadzam.
Przekręcam klucz w zamku naszych drzwi wejściowych, oczywiście sprawdzam czy na pewno je zamknęłam. Na schodach po dzisiejszej nocy jest ślisko, ostrożnie idę w stronę garażu. Remont tego pomieszczenia to jeden z lepszych pomysłów jaki miałam przy odnawianiu domu. W takich momentach jak dzisiejszy poranek, gdy pomyślę, że spóźniona miałabym odśnieżać auto i wykuwać je z lodu, bo stało przez noc na zewnątrz, zimny dreszcz przemyka mi po kręgosłupie. O co to, to nie!
Marta siada na tylnej kanapie, zaraz po tym gdy zamyka drzwi garażu. Zapina pas bezpieczeństwa. Uważnie spoglądam na nią za pośrednictwem wstecznego lusterka.
– Kochanie, ciocia Kamila jako dyrektor szkoły ma dużo ważniejsze sprawy na głowie, niż usprawiedliwianie twoich spóźnień.
– Ale...
– Ale ja cię bardzo proszę, byś nie powoływała się na ciocię Kamilę. Naszym obowiązkiem jest być punktualnym i musimy się z tego wywiązywać. Jesteś uczniem jak wszyscy inni, a to, że dyrektorem szkoły jest twoja ciocia, nie możesz tego faktu wykorzystywać w takich celach – pouczam córkę, która zrobiła niezadowolony grymas twarzy.
Na szczęście do szkoły jest blisko, nasza podróż nie trwa długo, już kilka minut później, jesteśmy pod jej gmachem. Marta bez słowa, wysiada z samochodu, jej twarz w dalszym ciągu wyraża niezadowolenie.
Matko, za jakie grzechy...! Pytałam samą siebie. Rozpieszczony kot, a do tego córka, prawie nastolatka, którą byle jaka uwaga, potrafi zranić do głębi jej wrażliwą część osobowości. Myśląc, co mnie czeka w najbliższych latach z Martą, dochodzę do wniosku, że łatwiej było skończyć medycynę z niemowlakiem na ramieniu, niż wychować nastolatkę, którą Marta bez wątpienia się staje.
– Martusiu, przeproś panią Kamińską za spóźnienie. Miłego dnia ci życzę kochanie.
Nie doczekuję się odpowiedzi. Jedynie na buzi mojej córki pojawia się dziubek z kolejnego grymasu. Zatrzaskuje drzwi od auta. Chcę wycofać z miejsca parkingowego przed szkołą, gdy mój wzrok pada na nieszczęsny plakat. Marta już jest w pobliżu wejścia do placówki. Chwytam zwinięty w rulon papier i biegnę za córką.
Pod nogami mam istne lodowisko. Ledwo utrzymuję się na nogach, biegnąc za Martą. Ocieplane botki na obcasie niestety nie ułatwiają mi sprawy.
–Marta! Zaczekaj!
Dziewczynka odwraca się w moją stronę w momencie, kiedy kładła rękę na klamce.
– Twój plakat kochanie – podaję jej sprawcę kolejnego zamieszania.
– Dzięki mamo – odpowiada, na szczęście niezadowolony dziobek z jej twarzy już zniknął.
Biorąc szybko rulon w wolną rękę, rusza do środka, a ja w przeciwnym kierunku. Odwracam się za nią i krzyczę ponownie przez ramię.
– Pamiętaj przeprosić panią Kamińską.
Pomachała mi dłonią zza przezroczystych drzwi wejściowych do szkoły, rozumie. W tym momencie do moich uszu dobiegł głośny dźwięk szkolnego dzwonka, oznajmiający godzinę ósmą, czyli początek lekcji. Ja powinnam właśnie badać pierwszego pacjenta.
Przeklinając szeptem pod nosem, rzucam wręcz kosmiczne zaklęcia oraz groźby w kierunku cudownej zimowej aury i pana woźnego, który właśnie się rozchorował. Wczoraj był na wizycie u mnie w przychodni, osobiście wypisałam mu druk L4 na najbliższy tydzień, przez co dziś chodnik przed szkołą jest nieodśnieżony.
Eh, biedny pan Wiesław niech odpoczywa, a ja muszę uważać, by nie podzielić jego losu ze zwolnieniem lekarskim. Jest to bardzo prawdopodobne, że za chwilę wywinę tu efektownego orła zakończonego jakimś zgrabnym teo-loopem. Mimowolnie uśmiechnęłam się do skojarzenia z łyżwami. Jednak szybko ostudziłam swój zapał do jazdy figurowej, kiedy w kieszeni kurtki zaczął dzwonić mój telefon.
Tak jak się spodziewałam, na wyświetlaczu zobaczyłam napis – Dr. Walicki. Jak nic, zaraz wysłucham reprymendy, dlaczego nie ma mnie w pracy a pod moim gabinetem jest tłum moich pacjentów. Chowam telefon do kieszeni, wytłumaczę mu się później tym, że właśnie kierowałam autem i nie mogłam odebrać. Szkoda czasu na zbędne rozmowy, zaraz będę w aucie, przychodnia jest za rogiem, będę tam za chwilę.
– Aua! – Wyrwa mi się z ust po tym jak boleśnie wylądowałam na tyłku. Czapka zsunęła mi się na oczy. Nie bardzo wiem, co się dzieje, bo boli mnie łokieć i tyłek jednocześnie.
– Uważaj jak chodzisz! – usłyszałam gdzieś nad swoją głową.
– Co?! – szybko poprawiam czapkę, by mieć znów pełen pogląd na sytuację. Mój wzrok pada na faceta, który wyciąga swój telefon ze śnieżnej zaspy usypanej przy płocie szkoły.
– Chyba sobie żartujesz, popchnąłeś mnie! – Zarzucam mężczyźnie, próbuję się podnieść, ale nogi ślizgają się pode mną.
Wysoki mężczyzna, którego nie kojarzę z naszej okolic, podchodzi do mnie i wyciąga rękę w moją stronę.
– Pomogę ci.
Przybrałam najbardziej wredną minę, jaką potrafię zrobić, usta zaciskam a oczy mrużę w taki sposób, że trudno byłoby, nie pomylić mnie z rodowitym mieszkańcem Chin.
– Poradzę sobie. – syczę zła.
Facet cofa się o krok, tworząc sobie więcej przestrzeni na obserwację widowiska, jakim są moje nieudolne próby podniesienia się.
– Cholera jasna! – Wyrwało mi się, kiedy przy kolejnej próbie but ponownie traci oparcie na oblodzonej powierzchni, uderzyłam barkiem o śnieg. Boli.
Mężczyzna bez pytania chwyta mnie za talię i zdecydowanie unosi do góry. W ułamku sekundy stawia mnie stabilnie na nogach. Czuję się zbyt słaba, by stawiać opór lub protestować przeciwko jego działaniom. Wystarczy mi świadomość, że nie mogłam sama wstać, a on był świadkiem mojej bezradności. Poprawiam czapkę i spoglądam na mężczyznę pewnym wzrokiem.
Co za klops! Nie dość, że zaprezentowałam się właśnie, jako kompletna łamaga, nie potrafiąca nawet wstać, do tego właśnie zaschło mi w ustach z wrażenia. Chciałam równo ochrzanić gościa od góry do dołu za to, że nie uważa na innych. Tylko jak mam drzeć japę na najprzystojniejszego faceta jakiego w życiu widziałam?!
Wystawał mu tylko kawałek twarzy, między czapką naciągniętą do samych brwi a szalikiem wystającym z pod kurtki nawiniętym pod nos. Mężczyzna z zielonymi oczami jawi mi się niczym zjawisko nadprzyrodzone, od którego nie mogę oderwać wzroku, jakaś trójwymiarowa fatamorgana mi się właśnie objawiła. Jego oczy i nos był stuprocentowym odzwierciedleniem mojego wymarzonego kanonu męskiego piękna.
Czy facet może być piękny? Czy to określenie pasuje do mężczyzny? Do osobnika naprzeciwko mnie – na pewno tak!
Z otępienia wyrwa mnie jego głos. Cholera, brzmienie tonu jego głosu też robi wrażenie. Nogi delikatnie miękną pode mną, za chwilę znów będę znajdować się w płaszczyźnie chodnika.
– Może jakieś podziękowanie?
– Podziękowanie?! – prycham pod nosem niczym mój kot – Chyba to ja powinnam oczekiwać przeprosin!
– Przeprosin?! Przez ciebie mam zniszczony telefon. – pokazuje mi urządzenie, które według mojej oceny nie ucierpiało tak mocno jak ja.
Otrzepuję płaszcz pokryty śniegiem, daje mi to chwilę na opanowanie emocji.
– Gdyby pan nie wlepiał wzroku w ten telefon a zwracał więcej uwagi na otoczenie, zauważyłby pan innych wokół siebie, nie doszłoby do tego zajścia. – wysilam się na bardziej oficjalny ton.
– To pani stała na środku, blokując przejście – odbił piłeczkę w moją stronę.
No nie! Facet zamiast mnie przeprosić, będzie tu stał i kłócił się szukając winnego. Wrażenie przystojnego księcia z bajki właśnie prysło!
– To niedorzeczne! – Obracam się na pięcie, mój warkocz wystający spod czapki, niesiony siłami praw fizyki uderza go w bark.
– Pięknie! Zamiast podziękować za pomoc i przeprosić za stanie na środku to jeszcze atakuje mnie włosami! – słyszę za plecami, kiedy postanowiłam zakończyć tą bezsensowna dyskusję.
Ciśnienie mi skacze do górnej granicy normy. Kawa od pani Zosi już dziś nie będzie mi potrzebna. Pewnie i tak już czeka na mnie na moim biurku i stygnie, a ja tracę czas na słowne, bezsensowne potyczki z tym facetem, którego ego jest większe niż jezioro Zaliście.
Czuję, jak jego wzrok odprowadza mnie do samochodu i towarzyszy mi do momentu, kiedy nie odjechałam z miejsca całego zajścia.
Wpadam do przychodni, spóźniona prawie trzydzieści minut. Na moje nieszczęście akurat doktor Walicki właśnie wychodzi z gabinetu z jednym z pacjentów. Jego wzrok od razu pada na mnie. Cholera, zaraz znów dostanę burę, czuję się jak uczennica w szkole.
– Dzień dobry pani doktor Nino – wiedziałam. Zatrzymuję się, by wysłuchać uwag.
– Cieszę się, że w końcu pani nas zaszczyciła swoją osobą. Proszę spojrzeć jak pacjenci pod drzwiami do pani gabinetem też się cieszą. – wskazuję na grupkę pacjentów w jednym z rogów poczekalni. Przenoszę wzrok na oczekujących, oni wszyscy skinęli mi głowami na przepraszający uśmiech, który im właśnie posłałam.
– Dzień dobry doktorze Walicki, przepraszam za spóźnienie lecz to długa historia.
Starszy mężczyzna w białym kitlu wyprostował się oraz poprawił stetoskop zawieszony na karku.
– Zaiste pani doktor, chętnie posłucham dziś o chorobie córki, a może kota? A może czymś nowym spowodowana została dzisiejsza pani niedyspozycja o czasie?
Walicki znał moje wymówki zbyt dobrze. Jednak mógłby sobie darować takie uwagi pod moim adresem, na środku przychodni pełnej pacjentów.
– Panie doktorze, wybaczy pan spóźnienie. Nie przeciągajmy tego dalej, pacjenci czekają. A jeśli koniecznie musi pan znać powód mojego spóźnienia, to poślizgnęłam się na oblodzonym chodniku pod szkołą i nie mogłam się podnieść.
– Wypisać pani doktor skierowanie na rentgen? – żartuje sarkastycznie.
– Dziękuję za troskę doktorze, jeśli mój obolały tyłek będzie miał problem wysiedzieć tu do końca dyżuru to na pewno zaordynuję sobie takie badanie sama.
Doktor Walicki jest porządnym starszym mężczyzną, który sumiennie prowadzi placówkę. Od dwóch lat, kiedy zaczęłam tu pracę, próbuje wytępić mój nawyk spóźniania się i takie scenki jak dziś są częstą codziennością. Wiem jednak, że lubi mnie między innymi za te cięte riposty, którymi go raczę, jak też za wiedzę i sumienność względem samych pacjentów. Potwierdza to właśnie kolejny raz puszczając mi porozumiewawcze oczko i uśmiech spod wąsów, które zawsze ma starannie przystrzyżone.
Odwracam się i ruszam czym prędzej do pomieszczenia socjalnego, by zdjąć płaszcz, zmienić buty i ubrać mój lekarski fartuch. Do pomieszczenia za mną wchodzi pani Zosia, jedna z naszych pielęgniarek, która pracuje tu chyba tak długo jak doktor Walicki.
– Kochana, zrobiłam ci kawę, powinna być jeszcze ciepła, leć do gabinetu, pacjenci się niecierpliwią.
– Już, już pani Zosiu, bardzo dziękuję za kawę. Porozmawiamy później. Idę opanować ten tłum, w sumie mamy szczyt zachorowań.
Ruszam w stronę swojego gabinetu, witając się z rejestratorką Małgosią. W gabinecie czeka na mnie wspomniana kawa, z której chętnie biorę łyk. Przyjemne ciepło rozchodzi się po moim przełyku i żołądku. Uruchamiam program medyczny, otwieram kartę pierwszego pacjenta i z serdecznym uśmiechem zapraszam go do środka.
– Pani Moniko? Zapraszam.– wskazuję kobiecie otwarte drzwi.
p.s. kto po prologu i pierwszym rozdziale czeka na więcej? :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro