Prolog
Maksymilian Zalistkowski.
Czy ten las kiedyś się skończy?
Jadę nim już kilka kilometrów, a z każdym metrem, droga jest w coraz gorszym stanie. Trzymam kurczowo kierownicę, starając się omijać wszystkie dziury w tej wyboistej ścieżce.
Dziury są oblodzone po deszczu ze śniegiem, który szybko przymarzł w mroźnym powietrzu.
Czy takie połączenie jest w ogóle możliwe?
Najpierw trochę deszczu ze śniegiem, a potem nagły spadek temperatury do minusowych wartości. Ten polski klimat, to jakaś abstrakcja w porównaniu do aury Dallas, gdzie też zdarzały się chłodniejsze dni. Tu pogoda jest beznadziejna, mokra, wilgotna, chłodna a dziś mroźna. Śnieg leży na gałęziach sosen, które niebezpiecznie przechylają się nad drogę. Sam śnieg w ciągu ostatnich dwóch tygodni, od kiedy jestem w Polsce, pojawił się kilka razy i równie szybko znikł, pozostawiając po sobie mokrą i brudną pluchę pod nogami.
Zima podobno ma tak wiele uroku do zaoferowania. Drwiące prychnięcie wydobyło się z moich ust w momencie, kiedy w myślach porównałem zimę, w której środku właśnie się znalazłem, do pięknego i malowniczego Aspen gdzie bywałem.
Droga w lesie jest wąska, jakim cudem GPS w ogóle ją znalazł?
Na tych dziurach na pewno uszkodzę zawieszenie samochodu, a wypożyczalnia aut doliczy mi za to dodatkowe opłaty, podobnie pewnie też za rysy na karoserii zrobione właśnie przez gałązki krzaków. Muszę koniecznie sprawić sobie terenowe auto, by zwiększą swobodą poruszać się po tej okolicy. Najlepiej byłoby znaleźć inną drogę dojazdu, niepotrzebnie wybrałem w nawigacji opcję najkrótszej wersji trasy prowadzącej tu.
Jechałem możliwie najwolniej, jak się dało, pomiędzy wypatrywaniem dziur przed maską samochodu, starałem się rozglądać po okolicy. Wyobrażałem ją sobie inaczej, nie wiem czy to kwestia pory roku, czy też może to wyidealizowane wspomnienia dziadka sprzed osiemdziesięciu lat nie współgrały z tym, co obecnie widzę dookoła siebie.
Dziadek pielęgnował w nas wspomnienia o Polsce i Zalistkowie. Opowiadał o brzozowym lesie dookoła dworku, a także o jeziorze, jak to razem ze swoim bratem bawili się tu w cieniu tych drzew. Ich pierwsze lata dzieciństwa były czymś w rodzaju niczym niezmąconej sielanki.
Las znalazłem, ciągnął się kilka kilometrów, a ja właśnie jestem w środku tych dziwnych drzew, których kora jest biała – brzozy tak jak opowiadał dziadek.
Gdzieniegdzie trafiały się sosny, które swoją zielenią igieł wprowadzały tu trochę koloru. Dziadek Stanisław wspominał często przejażdżki bryczką zaprzęgnięta w dwa konie, możliwe, że jestem pierwszy z rodziny Zalistkowskich, który jedzie właśnie tą drogą od czasu ucieczki moich pradziadków z dwójką małych synów przed nieszczęściem wojny.
Dziadka opowieści zawsze mnie fascynowały, jego słowa brzmiały jak historia o bajecznej krainie, a nie o małym dość dziwnym europejskim kraju jakim jest Polska. Dziadek gdy opuszczał swoją ojczyznę, był około ośmioletnim chłopcem, dla niego świat wtedy wyglądał zupełnie inaczej niż dziś dla mnie.
Żałuję bardzo, że dziadek nie doczekał momentu, kiedy, to udało się odzyskać majątek jego rodziny. Dożył sędziwego wieku i odszedł spokojnie we śnie. Gdyby los dał mu trochę więcej czasu, z pewnością siedziałby teraz obok mnie. Opowiadałby mi właśnie o przygodach i anegdotach związanych z każdym kamieniem leżącym w okolicy.
Zaszczepił we mnie miłość i tęsknotę za tym miejscem, które mam zamiar odkryć. Jednak teraz, gdy tu jestem, nie wiem, jak nazwać moje uczucia do tego kawałka ziemi.
Urodziłem i wychowałem się za oceanem. Moje korzenie są w stu procentach polskie. Moi rodzice są z polskich rodzin lecz, mama i tata urodzili się już w Stanach, podobnie jak ja. Jednak w naszym domu zawsze był podtrzymywany duch polskości, zwłaszcza za sprawą dziadka Stanisława, mówiliśmy po polsku, chodziłem do polskiej szkoły.
Biały brzozowy las przykryty śniegiem nie miał końca. Z rozmyślań wyrwał mnie komunikat nawigacji, który wydabył się z urządzenia:
„Za pięćset metrów skręć w prawo, do celu zostało siedemset metrów"
Mam nadzieję, że to urządzenie wie, dokąd mnie prowadzi. Bo ja powoli zaczynam czuć się zagubiony.
Jednak ta informacja spowodowała, wzrost podniecenia. Czułem się jakbym, za chwilę miał rozpakować swój wymarzony gwiazdkowy prezent. Nagle przez głowę zaczęły mi przelatywać wszystkie wspomnienia związane z sądami, wszystkimi rozprawami, jakie stoczyłem z Agencją Rolnictwa i KOWR, jak i z samym Mieniem Skarbu Państwa Polskiego. Ostatnie trzy lata życia zajęło mi zbieranie dokumentów przez wielu prawników opłacanych tu w Polsce i wielu godzinach spędzonych na wideokonferencjach z nimi. To wszystko kosztowało mnie ogrom nerwów i stresu, zabierało mi bardzo dużo uwagi jak też i pieniędzy. Sprawa była prosta, lecz możliwości i wydolność Polskiego wymiaru sprawiedliwości powodowało, że chciałem to rzucić, zająć się tylko własną firmą, na którą wtedy brakowało mi czasu. Obietnica dana dziadkowi była silniejsza.
Tak niewiele czasu mu zabrakło by mógł tu być teraz. Mam nadzieję, że z góry spogląda na mnie i cieszy się, że odzyskałem jego ojcowiznę wywłaszczoną przez najeźdźców niemieckich a następnie przez polityczny ustrój Polski.
Ekscytacja rosła z każdym metrem który ubywał, z drogi pozostałej mi do celu, las już się przerzedzał, stanowczo było tu więcej światła.
Wykonałem polecenie nawigacji, jak też nakazywało samo ukształtowanie drogi, skręciłem w prawo. Z lewej strony auta miałem teraz sporych rozmiarów łąkę, z prawej dalej był brzozowy las. Widziałem już przed sobą skraj lasu.
W głowie rosło uczucie podniecenia, za kilka metrów zobaczę wspomnienia dziadka na własne oczy, staną się realne.
Las się skończył. Nawigacja oznajmiła:
„Jesteś na miejscu".
Zatrzymałem samochód, zgasilem silnik.
Oniemiałem.
Wyszedłem z auta, zimny wiatr uderzył w moją twarz. Cofnąłem się do środka samochodu i zabrałem z niego czapkę i rękawiczki, szybko nałożyłem je na siebie.
Patrzyłem na spory plac, na środku którego, znajdowała się studnia, nadszarpniętą przez ząb czasu, tak jak i sam budynek dworku, który teraz był w centrum mojego zainteresowania.
Znałem ogólny stan budynku, dostałem ekspertyzę stanu technicznego, jak i zdjęcia oraz dokładne opisy nieruchomości, ale właśnie chyba doznałem szoku. Dworek był dużym budynkiem z czterema kolumnami przed głównym wejściem, podtrzymywały zadaszenie ganku. W wielu miejscach biały tynk odszedł od ścian, w tych fragmentach było widać mur z czerwonych cegieł. Po obu stronach wejścia były dwa tarasy, kompletnie zniszczone. Większość okien została wyrwana z futryn, a tam, gdzie się znajdowały, wybite zostały szyby, które straszyły ostrymi brzegami. Dach nad jednym ze skrzydeł dworku był zarwany, właściwie go tam nie było. W drugiej części widziałem wiele brakujących dachówek. Przez tyle lat pewnie wiatr, bądź ptactwo pozrzucały je.
Szedłem powoli w stronę budynku, realny zasięg i koszt prac remontowych na pewno przekroczy zakładany budżet. Zatrzymałem się, przed drzwiami wejściowymi. Szarpnąłem klamkę, głośno zaskrzypiały zawiasy, a drzwi zaszorowały o podłoże, ustąpiły pod naporem mojej ręki. Kilka chwil szacowałem czy wejście do środka jest bezpieczne. Zaglądając do środka, miałem pewne obawy.
Przyleciałem tu z drugiego końca świata i przejechałem tą szutrową drogą w lesie by się tu znaleźć. Aby się tu dostać, stoczyłem batalię z prawem, by w końcu móc tu być. Nie mogę teraz odpuścić, chcę to wszystko zobaczyć i poczuć na własnej skórze.
Wszedłem do środka.
Wkroczyłem pewnie, podłoga pod moim stopami złowrogo zaskrzypiała, lecz, była stabilna. Ruszyłem w głąb. Znalazłem się w ogromnym holu, podłogi jak też ściany były zniszczone. Przykry jest fakt, że te zniszczenia to nie efekt wojny a młodzieży, która dawała tu upust swoim artystycznym frustracjom na ścianach. Pod nogami miałem pełno śmieci, butelki, puszki. Wiadro? Może to element studni? Pewnie znajdę tu dużo takich niespodzianek jak to wiadro.
Uwagę przykuwały drewniane schody na piętro, miały rzeźbione w drewnie poręcze i tralki. Dotknąłem ich, drzewo było solidne, niestety zniszczone, pełne ubytków, jednak umiałem sobie wyobrazić ich piękno i ciepło drzewa z którego, zostały wykonane. Po prawej stronie holu było obszerne pomieszczenie, na jednej ze ścian umieszczony był ogromny kominek. Tyle lat minęło, a on wyglądał dalej bardzo dobrze, zachowały się płaskorzeźby na kominie jak i czerwone cegły, z których zrobiona była podstawą.
Ten kominek jak i schody dawał mi nadzieję, że tu faktycznie musiało być zachwycająco jak we wspomnieniach dziadka. Oglądałem dalej pomieszczenie, musiało być kiedyś salonem. Podłoga jest w złym stanie, nawet gdzieniegdzie brakowało desek. Na południowej ścianie znajdował się otwór po wyrwanym dużym oknie tarasowym, wyszedłem przez nie na zewnątrz. Z tarasu rozpościerał się widok na jezioro.
Stało się.
Zrozumiałem fascynację dziadka tym miejscem. Jest luty, leży śnieg, wiatr mocno dmucha, a mimo to zostałem oczarowany tym widokiem.
Za oknem rozpościera się jezioro, jest położone niżej od dworku. Na pewno pod śniegiem jest jakaś ścieżka, która prowadzi do pomostu, po którym teraz zostało tylko kilka pali, wystających ponad taflę lodu, którym obecnie jest skute jezioro.
Widok jest tym, o czym właśnie opowiadał dziadek. Kwintesencja wspomnień o tym, jak to dziadek zimą jeździł na łyżwach po jeziorze. Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach, cofnąłem się w czasie o osiemdziesiąt lat. Poczułem się jak mały chłopiec jadący obok brata po tafli lodu, tak jak wtedy dziadek.
Wszystko to za sprawą kobiety, która tańczy na łyżwach po zamarzniętej wodzie. Jej subtelne ruchy, dopracowane, wyważone sprawiały wrażenie, że kobieta jest unoszona przez wiatr. Robi piruety, podskaki i ląduję z gracją na jednej nodze.
Nigdy nie byłem fanem jazdy figurowej na lodzie, lecz ta jazda była fascynująca. Kobieta posiada zgrabną, szczupłą, sylwetkę, jest wysoka. Na głowie ma czerwone nauszniki, które kontrastowały z długim jasny warkoczem, który podczas obrotów oplatał jej sylwetkę niczym wstążka, którą kręci gimnastyczka jak i z bielą całej okolicy pokrytej warstwą śniegu.
Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Nie wiem czy jest to spowodowane, jej nieodpowiedzialnym zachowaniem jakim jest jazda na łyżwach po zamarzniętym jeziorze, czy tym, że faktycznie robi to w tak cudowny sposób, tworzy magiczne zjawisko. Chciałem dołączyć do tej szalonej dziewczyny, nigdy nie miałem łyżew na nogach, lecz by jechać obok niej mogę zaryzykować połamaniem nóg. Kierowany tym pragnieniem szedłem w dół, w stronę jeziora. Nie umiałem ocenić czy chcę, by bezpiecznie zeszła z tafli lodu czy żeby nie przerywała tego tańca.
Stałem na brzegu, dalej cieszyłem wzrok widowiskiem na lodzie w wykonaniu pięknej nieznajomej. Kilka razy udało mi się dostrzec jej twarz, lecz ona była pochłonięta swoją pasją i nie zwracała na mnie uwagi. Kolejne chwile mijały, a ona tańczyła do rytmu muzyki, którą tylko ona słyszała.
Zatrzymała się.
Dostrzegła mnie.
Przez kilka sekund stała i patrzyła mi prosto w oczy. Jest w sporej odległości, jednak widziałem jej zaskoczenie moją obecnością, która przeszła w złość, a w końcu kobieta się speszyła. Zawróciła i odjechała w stronę przeciwnego brzegu.
Teoria, że Polki są najpiękniejsze, właśnie została przeze mnie potwierdzona.
Nie goniłem jej, nie miałem odwagi wejść na taflę lodu.
Zapamiętałem jej oczy, niebieskie w odcieniu jasnego pogodnego letniego nieba. Spojrzałem w górę, dziś niebo jest szare, jednak mój umysł wypełniały kolory wspomnień dziadka. Rozejrzałem się po jeziorze, dziewczyna bezpiecznie dobiła do przeciwnego brzegu, widziałem jej sylwetkę między gałązkami wierzbowych drzew, które, nachylały się nad lustrem jeziora. Jezioro Zaliście powitało mnie nad wyraz przyjemnie. Potarłem dłonie o siebie, by je rozgrzać. Szeroko uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Sprawię, by znów tu było pięknie.
Poczułem, że właśnie odnalazłem swoje miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro