Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Trzy

Jerome Dyson nie mógł wyjechać po skończonej szkole z Blaine, gdyż jako jedynak miał odziedziczyć po ojcu ten obskurny pub. Pracował w nim od dziecka, przygotowując się do przyszłej pracy. Uczył się słabo, bo zamiast siedzieć nad książkami, wieczorami spędzał czas u ojca, nalewając piwo, roznosząc gorące dania i sprzątając wymiociny ze stołów.

Czasami udostępniał mnie i Willow pomieszczenie na poddaszu, gdzie mogliśmy liczyć na odrobinę prywatności.

Teraz na tym samym poddaszu miałem nocować przez najbliższe kilka tygodni.

– A ty gdzie teraz mieszkasz? – spytałem po dłuższej chwili milczenia.

– Na zapleczu – odparł poważnie. – Przerobiłem je trochę na w miarę przytulne mieszkanie, no wiesz, pokój, kuchnia i łazienka. Mam osobne wejście. – Wzruszył ramionami. – Ty też nie będziesz musiał wchodzić od strony baru, dorobiłem niedawno schody od zewnątrz, bo myślałem, żeby na poddaszu zorganizować jakieś pokoje gościnne, ale na tym zadupiu nikt nie chce nocować.

Zaśmialiśmy się do siebie bez wesołości.

– Nie masz nikogo? – spytałem z czystej ciekawości.

Mimo że Jerome był cholernie przystojny – a przynajmniej taką opinię miały przyjaciółki Willow z liceum – i w szkole znalazł sobie kilka dziewczyn, nigdy tak naprawdę nie stworzył poważnego związku. W tym wypadku przypominał trochę mnie, z tym wyjątkiem, że ja miałem Willow.

– No co ty, Blythe, ja się nie bawię w takie rzeczy. To wszystko zbyt komplikuje życie.

Miał rację. Miłość potrafiła wszystko skomplikować.

Właściwie wcale mu się nie dziwiłem. Związek to dodatkowy obowiązek, na który nas nie było na razie stać. Jerome zajmował się pubem w spadku po ojcu, ja robiłem karierę. Brakowało tu miejsca na kobiety.

Miałem jeszcze wiele pytań, które chciałem mu zadać, ale jakoś nie umiałem się przemóc. Mimo wszystko te sześć lat trochę wpłynęło na naszą relację, nawet jeśli z pozoru wszystko wydawało się być w porządku. Dlatego przeszliśmy resztę drogi w milczeniu, witając się z mijanymi ludźmi skinieniem głową.

Budynek, w którym mieścił się pub, wyglądał niemal identycznie jak dziesięć lat temu. Obdrapany tynk, na którym widniały wyryte za pomocą scyzoryka napisy, duże dwuskrzydłowe, niedomykające się drzwi i okratowane okna. To miejsce wyglądało obskurnie i absolutnie niezachęcająco, ale ponieważ była to jedyna knajpa tego typu w okolicy, to, chcąc nie chcąc, znajdowali się tutaj klienci, najczęściej uzależnieni od alkoholu faceci w średnim wieku – tak jak kilka lat wcześniej mój ojciec.

– Tym razem wejdziemy przez pub, ale spokojnie możesz korzystać ze schodów z zewnątrz. Pamiętaj tylko, żeby zamykać drzwi na klucz, bo miałem już kilka prób włamania – wyjaśniał rzeczowo Jerome, otwierając główne drzwi lekkim kopniakiem. – Pewnie jesteś zmęczony, na górze masz też łazienkę. Zresztą dobrze znasz to miejsce.

Rzeczywiście, znałem je wręcz doskonale. Mnóstwo wieczorów spędziłem tu wspólnie z Willow.

I marzyłem o tym, by pójść spać. Chociaż dochodziła dopiero szósta wieczorem, ta kilkugodzinna podróż z Seattle mnie wykończyła.

Przeszliśmy przez spowite mrokiem pomieszczenie, w którym pachniało piwem. Gęsto upakowane drewniane stoliki i niewygodne krzesełka, stary bar, za którym pewnie co wieczór stawał Jerome, oraz nieduża scena, na której znajdował się czarny fortepian. Przystanąłem, by na niego popatrzeć, bo przecież miałem słabość do muzyki i tego instrumentu.

– Spokojnie, jutro na nim pobrzdąkasz. – Jerome poklepał mnie po plecach. – No chodź, marzycielko, pokażę ci twój nowy, pięciogwiazdkowy apartament.

Weszliśmy po schodach na maleńki korytarzyk, który kończył się drewnianymi drzwiami. Jerome otworzył je (bałem się przez moment, że klamka zostanie mu w ręce) z cichym skrzypnięciem, po czym zaprosił mnie gestem dłoni do środka.

Prawie parsknąłem śmiechem. No tak, „pięciogwiazdkowy" to najlepsze określenie olbrzymiego pomieszczenia pomalowanego jakieś sto lat temu ciemnogranatową farbą odklejającą się od ściany i oświetlonego kilkoma gołymi żarówkami wiszącymi u sufitu. Leżał tu materac z przygotowaną pościelą, zapewne pamiętający jeszcze moje wspólne noce z Willow, obok niego wysłużony stolik z krzywą nogą, dwa krzesła i stary, pewnie rozstrojony biały fortepian.

– Luksus w czystej postaci – zażartowałem, wiedząc, że Jerome się nie obrazi. – Czy to ten materac...?

– Tak, dokładnie ten.

Zaśmialiśmy się do siebie. Poczułem się, jakbym znowu miał osiemnaście lat i właśnie ukrywał się tu z Willow przed całym światem.

– A gdzie luksusowa łazienka?

– Za drzwiami. W pakiecie bieżąca woda.

– Jezu, Dyson, jak ty mnie rozpieszczasz.

Znowu parsknęliśmy śmiechem.

Zachciało mi się palić, więc wyciągnąłem paczkę papierosów i podsunąłem ją pod nos Jerome'a. Pokręcił głową, co nieco mnie zdziwiło, bo jeszcze za szkolnych czasów mój przyjaciel lubował się nie tylko w skrętach, ale i innych używkach. Wzruszyłem mentalnie ramionami, sam wyciągnąłem zapalniczkę i już po chwili mocno zaciągałem się dymem.

– Jestem wykończony – podjąłem, siadając ciężko na krzesełku.

– Domyślam się. Jaki masz plan? – Jerome zajął miejsce obok.

– Nie wiem – przyznałem szczerze. – Mam mętlik w głowie. Możesz mi powiedzieć... Och, cokolwiek. Wolałbym być przygotowany.

– Chcesz coś wiedzieć o Willow?

Kiwnąłem głową.

– Sam niewiele wiem. Czasami jej mąż wpadnie do pubu na kilka piw ze znajomymi, ale niespecjalnie mi się żali. Do tej pory nie rozmawiałem z Willow, bo jakoś nie było okazji, chociaż mieszkają tu ładnych kilka tygodni. Zresztą ona ciągle łazi z tym dzieciakiem albo jeździ konno.

– To dziwne, myślałem, że będzie pracować w jakimś wydawnictwie.

– Och, Blythe, błagam cię, jesteśmy już dorośli i wiemy, że nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli... Tym bardziej jeśli ten dzieciak...

– Nawet nie kończ tego zdania. To nie jest mój syn. To zwykła pomyłka, a ja zaraz to wyjaśnię, tylko jeszcze nie wiem jak.

Schowałem twarz w dłoniach. Naprawdę byłem wykończony i marzyłem już jedynie o śnie. Musiałem jeszcze jakoś wymyślić, jak skontaktować się z Willow. Ciekawe, czy w ogóle będzie chciała na mnie spojrzeć.

– Podaj mi jej adres. Jutro tam pójdę – poprosiłem słabym głosem.

Jerome napisał pośpiesznie na kawałku papieru, który wyciągnął z kieszeni płaszcza, wszystkie potrzebne mi dane, podał mi ją, po czym wstał, przeczesując bujną grzywę włosów palcami.

– Wyśpij się, marzycielko. Do jutra i tak nic nie ustalimy.

Pokiwałem głową, szeroko ziewając. Marzyłem o prysznicu i rzuceniu się do łóżka – moment, na materac, bo takich rarytasów już tu nie było.

Uścisnąłem rękę Jerome'a, od razu wciskając mu plik dolarów do kieszeni.

– Co to? Mówiłem, że nocujesz za darmo...

– Zamknij się i nie gadaj.

Potrzebował tych pieniędzy bardziej niż ja, doskonale obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Mierzyliśmy się przez moment spojrzeniami, ale Jerome podświadomie wiedział, że nie wygra.

– Napraw w końcu te rozwalone drzwi – rzuciłem w końcu, gdy Dyson się poddał i ruszył już do wyjścia.

– Zamknij się i nie gadaj – odparł, ale wiedziałem, że uśmiechał się sam do siebie.

Kiedy wreszcie zostałem sam, zdjąłem w końcu płaszcz i zacząłem szukać wzrokiem walizki, którą nieświadomie rzuciłem zaraz po wejściu do pokoju. Leżała przy materacu; znalazłem szybko koszulkę i jakieś materiałowe spodnie, gotowy do wzięcia prysznica. Wzdrygnąłem się jednak z zimna, bo pomieszczenie nie było ogrzewane, a na zewnątrz temperatura mogła sięgać właśnie jakichś dziesięciu stopni powyżej zera.

Cholerny przenośny grzejnik znajdował się pod fortepianem. Przekląłem kilka razy w myślach, próbując go nastawić, a kiedy w końcu w twarz buchnął mi strumień ciepłego powietrza, odetchnąłem z ulgą.

Łazienka wyglądała niewiele lepiej. Toaleta, ciasny prysznic oraz zwykła umywalka, a wszystko upchnięte na czterech metrach kwadratowych. No i rzeczywiście, nie dość, że była bieżąca woda, to jeśliby zamknąć oczy i sobie wyobrazić coś przyjemnego, można by uznać, że i ciepła.

Stojąc pod prysznicem, zastanawiałem się, czemu nikt do tej pory nie postawił tu hotelu. Jerome mógł przerobić to poddasze na bardziej komfortowe wnętrza, ale musiałby wywalić mnóstwo kasy, a i tak nie było gwarancji, że ktoś chciałby się tutaj zatrzymać.

Kiedy już z ulgą rzuciłem się na skrzypiący materac, czując pod plecami dosłownie każdą sprężynę, westchnąłem przeciągle. Pościel pachniała stęchlizną, pewnie Dyson nie wpadł na pomysł, żeby chociaż ją wywietrzyć przed moim przyjazdem. Przekręciłem się na bok, przypominając sobie, jak dwanaście lat temu na tym samym materacu pozbawiłem Willow dziewictwa.

Powrót do Blaine generował niepotrzebne wspomnienia. Tutaj wszystko było przesiąknięte bolesnymi doświadczeniami, z którymi zmierzałem się jako młody chłopak. Trudne dzieciństwo, jeszcze trudniejsze dorastanie – no i najgorsze było życie na językach, bo wszyscy doskonale wiedzieli, co się działo u mnie w domu, a jakoś nikt nie reagował.

Może ja niezbyt często obrywałem po głowie. Za rzadko się po prostu pojawiałem w domu, mając serdecznie dość niekończących się awantur. Gdy już dojrzałem do tego, by stawać w obronie matki, ojciec trochę się uspokoił, ale nie mogłem pilnować jej cały czas. Wiedziałem, że gdy zdarzało mi się nocować z Willow, ojciec urządzał matce prawdziwą rzeź.

Chciałem ją zabrać do Nowego Jorku. Przecież z łatwością znalazłaby tam pracę jako pielęgniarka; oboje na pewno byśmy tam sobie poradzili. A jednak Grace Augustine w jakiś niezrozumiały sposób kochała swojego męża-pijaka i nie odważyła się zostawić Jamesa samego. Tłumaczyła to tym, że bez niej zapiłby się na śmierć.

Nie chciałem na to patrzeć, dlatego po wyjeździe na studia nie wracałem do domu nawet na święta. Uznałem, że skoro matka wybrała sobie takie życie, nie chcąc przekonać się do wyjazdu, to ja wybrałem sobie życie w spokoju, bez ciągłych awantur i strachu o to, że zaraz ktoś rozbije mi na głowie pustą butelkę po piwie.

Ojciec zmarł zaraz po mojej pierwszej trasie koncertowej. Nie przyjechałem na jego pogrzeb, bo czułem do niego taki wstręt, że się nie przemogłem. Grace odeszła kilka tygodni później na zawał.

Nawet się z nią nie pożegnałem.

Przekręciłem się na drugi bok.

Dlatego nie chciałem tu wracać. Za dużo myślałem, a za mało robiłem.

Pomyślałem nagle o Willow. Czy w ogóle ją poznam? Czy ona pozna mnie? Jak zareaguję na widok jej dzieciaka – który mógł być też moim? Wciąż jakoś nie chciało mi się w to wierzyć, ale wolałem nie wykluczać najgorszej opcji.

Przecież miała męża. Kto chciałby się ożenić z kobietą z dzieckiem?

Nie wszyscy są takimi draniami co ty, Augustine.

Westchnąłem, bo ten przeklęty materac skrzypiał przy moim najdrobniejszym ruchu. Już dawno nie spałem w takich warunkach, chyba robiłem się na to za stary. Jakoś nie wyobrażałem sobie znosić tego przez najbliższe tygodnie. Nie pogardziłbym najzwyklejszym hotelem z najprostszym jednoosobowym łóżkiem.

Co ciekawe, kiedyś w ogóle mi takie rzeczy nie przeszkadzały. Gdy byłem młody, to poddasze stanowiło dla mnie definicję romantyzmu. Jak Boga kocham, tutaj naprawdę było romantycznie, zwłaszcza że wtedy jeszcze chciało mi się kupować świeczki i je rozpalać, żeby Willow czuła się bardziej komfortowo.

I ten skrzypiący materac absolutnie w niczym nam nie przeszkadzał – ba, potrafiliśmy się z niego głośno śmiać.

Jezu, Augustine, spróbuj zasnąć.

Tętno mi jednak niebezpiecznie przyspieszyło. Chyba byłem zbyt wrażliwy, to miejsce niosło ze sobą tyle wspomnień. Tutaj pierwszy raz zobaczyłem nagą Willow. Tutaj pierwszy raz zapaliłem papierosa z Jerome'em. Tutaj po raz pierwszy powiedziałem Willow, że ją kocham. Tutaj otwierałem list z Juilliard. Tutaj podjąłem decyzję o rozstaniu. Tutaj ukrywałem się przed ojcem.

Sam nie wiem, jakim cudem udało mi się zasnąć. Śniły mi się dziwne rzeczy, wybudzałem się kilka razy w środku nocy i z ciężkim oddechem obserwowałem gwiazdy za zakurzonym oknem. Całkowicie rozbudziłem się o świcie i postanowiłem od razu, że dla uspokojenia się pogram chwilę na fortepianie.

Szkoda tylko, że Jerome nie ostrzegł mnie, że był kompletnie rozstrojony.

Dobre kilka godzin zajęło mi doprowadzenie go do porządku, chociaż wcale nie byłem zadowolony z efektu. Wciąż musiałem sporo nad nim popracować, by nie krzywić się przy naciśnięciu jakiegokolwiek klawisza; byłem już jednak głodny i bardzo chciałem odwiedzić Willow.

Zszedłem na dół do baru, który akurat stał pusty. Wczoraj musiało być mało klientów, bo praktycznie nic w nocy nie słyszałem. A może Jerome nie otworzył pubu?

Przeszedłem swobodnie przez zaplecze i zapukałem do drzwi prowadzących do niewielkiego mieszkania mojego przyjaciela. Czekając, aż mi otworzy, spojrzałem przelotnie na zegar wiszący nad moją głową – dochodziła dziewiąta.

– Jezu, Augustine, niektórzy tu odsypiają. – Gdy zobaczyłem zaspanego Jerome'a, omal nie parsknąłem śmiechem.

– Miałem nadzieję na romantyczne śniadanie.

– Jesteś idiotą, Blythe.

– Lubię jajecznicę.

– Zachowujesz się jak dziecko – wyjęczał, przepuszczając mnie w drzwiach.

Tak naprawdę dopiero wtedy dopadł mnie stres. Jerome doskonale widział, jak trzęsły mi się ręce i jak nerwowy miałem chód. Dlatego bez słowa przeszedł do kuchni, chociaż miał na sobie jedynie piżamę, i w pięć minut przygotował dla mnie śniadanie.

– Możesz tu przychodzić rano bez pukania, robić sobie jedzenie i tak dalej, ale miej litość i mnie nie budź – powiedział rozeźlony, siadając do stołu; w międzyczasie zaparzyłem nam kawy.

– Nie wiem, co mam zrobić – przyznałem, a dobry humor momentalnie ze mnie uleciał. – Albo inaczej. Nie wiem, jak to zrobić.

– Zapukaj do drzwi, grzecznie się przedstaw i spytaj, czy ten mały smyk trzymający się matczynej spódnicy to twój syn.

Wbiłem w niego ciężkie spojrzenie, ale Jerome oczywiście się tym nie przejął. To chyba zemsta za to, że ściągnąłem go z łóżka przed jedenastą.

– Kurwa, Dyson, ja cię kiedyś zamorduję.

– Do usług.

– To nie jest śmieszne.

– Tak jak wymuszanie na mnie śniadania o porze, w której zazwyczaj przekręcam się na drugi bok. Boże, Blythe, nie panikujesz, gdy musisz zagrać dla prezydenta Stanów Zjednoczonych, a boisz się rozmowy z Willow? Przecież zawsze dobrze się dogadywaliście, może nie rzuci w ciebie patelnią, jak tylko zobaczy cię w oknie.

– Źle ją potraktowałem.

– No to teraz elegancko ją przeprosisz. Może to pomyłka? Jeśli tak, to obiecuję, że codziennie o siódmej rano będę przynosił ci świeżutkie i cieplutkie śniadanie prosto do łóżka.

Łóżko to niezbyt odpowiednie określenie tego skrzypiącego materaca z wystającymi sprężynami, ale pozwoliłem sobie to przemilczeć.

Dojadłem w ciszy, zastanawiając się, jak to rozegrać. Ostatnio widzieliśmy się w dniu rozstania, kiedy tak bardzo ją zawiodłem. A teraz? Byliśmy dziesięć lat starsi, ale nie mogłem dać głowy, że już jej przeszła złość. Na pewno nie zachowałem się w porządku, teraz pewnie postąpiłbym inaczej, ale byliśmy wtedy dzieciakami, które musiały podążać za marzeniami, a nie babrać się w pieluchach i zastanawiać się, jak opłacić rachunki.

Zresztą ojciec chyba urwałby mi głowę, gdybym sprowadził do domu ciężarną dziewczynę.

Wtedy tamto rozwiązanie wydawało mi się najlepsze. Willow powinna to zrozumieć.

– Idę – rzuciłem w kierunku Jerome'a, ale nie ruszyłem się nawet o milimetr.

– Radzę przynajmniej podnieść tyłek, księżniczko, później będzie łatwiej.

Wbijałem w niego wściekłe spojrzenie, niechętnie to robiąc. Narzuciłem na siebie ciemnoszary płaszcz, poprawiłem z przyzwyczajenia kołnierz i westchnąłem, przeczesując palcami włosy. Naprawdę się denerwowałem, więc wyciągnąłem z kieszeni papierosy.

– Chcesz jednego?

Jerome pokręcił głową.

– Od kiedy jesteś takim pieprzonym abstynentem?

– Od kiedy na ciebie patrzę.

Irytował mnie tymi gadkami, złośliwym uśmieszkiem i dziwnym błyskiem w ciemnych oczach. Cholerny Dyson uwielbiał mnie prowokować. Gdybyśmy swego czasu nie znali się jak łyse konie, pewnie już dawno zarobiłby ode mnie piękny cios w ten swój prosty nosek – oczywiście gdyby nie było mi szkoda moich cudownych palców.

Wypaliłem trzy papierosy, nim w końcu wyszedłem z domu. Nie czułem się zbyt dobrze, zaczynałem trochę panikować i wcale nie uśmiechała mi się wizja konfrontacji z Willow. W dodatku na dworze było paskudnie, chłodne powietrze szczypało mnie w twarz, a dłonie skostniały z zimna. Zapomniałem, że w Blaine pogoda rządziła się własnymi prawami, więc nie wziąłem zbyt wielu ciepłych rzeczy.

Kiedy po piętnastu minutach doszedłem pod okazały dom otoczony ogromnym trawnikiem i zadbanym ogrodem, serce podeszło mi do gardła. Przystanąłem przy drewnianej bramie i oparłem się całym ciałem o płot. Rzeczywiście, koncert dla prezydenta to nic w porównaniu z tym, co planowałem.

Skupiłem więc wzrok na posiadłości.

Wszystko prezentowało się bardzo dostojnie; widać, że włożono mnóstwo kasy, by to miejsce wyglądało jak z jakiejś gazety o wymarzonych domach. Dwupiętrowy, zbudowany z jasnego drewna, z dużymi oknami, których framugi pomalowano na przyjemny, niebieski kolor. Wszystko to pasowało do stylu Willow, a zwłaszcza zadbany ogród, w którym pracowała właśnie jakaś ciemnowłosa dziewczyna – Willow uwielbiała przesiadywać wśród zieleni, otaczać się kwiatami. Za domem rozciągała się zagroda, w tym momencie pusta.

Czekałem dużo czasu, aż w końcu ktokolwiek wyjdzie na zewnątrz, ale na podwórku nie pojawił się nikt oprócz tej ogrodniczki. Biłem się z myślami.

Naprawdę nie chciałem tam wchodzić.

Można nazwać mnie tchórzem, będzie to prawda, ale wcale nie czułem się gotowy na ewentualną prawdę. Przełknąłem głośno ślinę, czując w piersi mocne uderzenia serca. Nie wiem, na co liczyłem. Miałem tak po prostu zapukać do drzwi i robić z siebie idiotę? A może czekać, aż wybiegnie do mnie dziesięciolatek i powie „tato"?

Już byłem gotowy odejść, gdy nieoczekiwanie ogrodniczka podniosła się i zmierzyła mnie czujnym spojrzeniem. Wcale jej się nie dziwiłem, w końcu sterczałem przy płocie ładny kwadrans i mogłem wyglądać co najmniej niepokojąco.

– W czymś mogę pomóc? – spytała podejrzliwie, otrzepując delikatne dłonie z ziemi i robiąc w moim kierunku kilka kroków.

Miała na sobie gruby czerwony sweter, ubrudzone na zielono spodnie ogrodniczki i wysokie kalosze. Drobniutka, z długą szyją i jasną twarzą. Najbardziej w oczy rzucały się jednak falujące włosy do ramion o hebanowym kolorze. Pomyślałem, że mogłaby zagrać w filmie Królewnę Śnieżkę.

– Jest ktoś w domu? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Państwo Hodges wybrali się z synem na wycieczkę, wrócą wieczorem. Coś mam przekazać?

– Nie trzeba, dziękuję, przyjdę innym razem.

Mierzyłem się wzrokiem z tą dziewczyną. Wydawała się trochę młodsza, mogła mieć jakieś dwadzieścia lat. Zdziwiłem się, że zatrudnili takiego dzieciaczka do opieki nad ogrodem, ale właściwie prezentował się nienagannie, więc nie mogłem się do niczego przyczepić.

No i zastanawiało mnie, dlaczego patrzyła na mnie tak podejrzliwie. Nie poznała mnie? Jeśli pochodziła z Blaine, musiała wiedzieć, kim jestem. Co chwila pisano o mnie w gazetach, umieszczano w nich moje zdjęcia, powinna mnie poznać. Zamiast zacząć rozmowę, to mierzyła mnie przeszywającym wzrokiem, zaciskając usta.

Dziwna dziewczyna.

– Do widzenia – mruknąłem, odwracając się na pięcie.

Nie doczekałem się odpowiedzi.

Mimo wszystko czułem na sobie jej uważne spojrzenie, gdy odchodziłem nieśpiesznie spod domu Willow Hodges z porażką wymalowaną na twarzy.

Blythe Augustine był jednak pieprzonym tchórzem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro