Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Jeden

Ten poranek pachniał jaśminem.

Ciężkie ciemnobordowe zasłony skutecznie chroniły przed nadmiarem słońca w pomieszczeniu. Dzięki temu pokój hotelowy spowijał półmrok, rozpraszany jedynie przez światło sączące się przez niewielkie okrągłe okienko na drugim końcu pomieszczenia, które pasowało tu jak pięść do nosa.

To było moje pierwsze spostrzeżenie, gdy tylko leniwie otworzyłem oczy.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że ktoś leżał tuż obok. Czyjaś noga oplatała moją własną, a długie blond włosy rozsypały się na klatce piersiowej.

I właśnie one pachniały jaśminem.

Zachciało mi się kichać, ale zatkałem pośpiesznie nos i rozejrzałem się czujnie, by ocenić sytuację. Leżałem nagi pod cieniutką narzutą, ogrzewany dodatkowo przez ciepłe, miękkie ciało dziewczyny, która smacznie na mnie spała. Zmarszczyłem brwi.

Nie, żebym przywiązywał do tego szczególną wagę, ale wolałem sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła.

Wystawiłem spod narzuty nogę i przypadkowo trąciłem pustą butelkę po winie, która upadła na miękki dywan niemalże bezszelestnie. Przekląłem w myślach, bo naprawdę chciałem wstać, ale nie mogłem się ruszyć z powodu tej drobniutkiej blondynki, która ułożyła bezceremonialnie głowę w zagłębieniu mojej szyi.

Co za absurd, to ona powinna wstać przede mną i z czystej przyzwoitości się stąd ulotnić, bo jednak pokój należał do mnie.

Przetarłem oczy i spróbowałem sobie przypomnieć cokolwiek z ostatniego wieczora.

Pamiętałem, że do wczorajszego koncertu fortepianowego, na którym zjawił się sam Kennedy z żoną, przygotowywałem się tak długo i intensywnie, że wchodząc na scenę, nie czułem już żadnego palca u rąk. Usiadłem przy moim kochanym, idealnie nastrojonym instrumencie, pochyliłem się i położyłem dłonie na delikatnych klawiszach, starając się nie krzywić z bólu.

Udało się. Koncert trwał nieco ponad pół godziny, ale nie pomyliłem się ani razu, dając ponieść muzyce. Zacząłem spokojnie, od Beethovena, potem zagrałem kilka utworów Chopina, by zakończyć spektakularnie własnymi kompozycjami.

Brawa trwały niemal drugie tyle, co mój koncert, a ja – stojąc na tej głupiej scenie i kłaniając się automatycznie do pięćdziesięcioosobowej publiczności – wymieniałem się spojrzeniami z samym prezydentem. Czułem niemałą satysfakcję, w końcu nawet ja nie gram codziennie dla najważniejszej osoby w kraju, która znalazła się w tej ogromnej filharmonii tylko po to, by posłuchać prawdziwego geniuszu muzycznego.

Myślami jednak byłem już na bankiecie, który na nas czekał w drugim pomieszczeniu.

Kiedy po kilku minutach, podczas których zdążyłem wypalić papierosa i napić się szklanki whisky, wszedłem na salę, rozległo się dziwne poruszenie zagłuszające sączącą się w tle muzykę. Kobiety niemal od razu jakimś trafem znalazły się w moim pobliżu, wciskając mi do kieszeni ciężko zarobione przez mężów pieniądze i posyłając prowokujące spojrzenia pełne pożądania.

Wcale im się nie dziwiłem, moje palce rzeczywiście wyczyniały cuda.

Po dwóch kieliszkach szampana, którego wypiłem z Jimem, moją prawą ręką i jedną z przyczyn sukcesu, jaki odniosłem (oczywiście poza wrodzonym talentem), ktoś położył mi ciężką dłoń na ramieniu i delikatnie odchrząknął, sprowadzając na ziemię.

– Pan Blythe Augustine. – Oczy Kennedy'ego patrzyły na mnie bystro, a ja mimo alkoholu, który w siebie zdążyłem wlać tego wieczora, poczułem się nieswojo. – Cudowne dziecko i słuch absolutny. To zaszczyt pana spotkać.

Uścisnąłem pewnie jego spoconą dłoń, kłaniając się lekko.

– Bardzo miło mi pana poznać – odparłem spokojnie.

– Genialny koncert. Naprawdę, znakomity. Do teraz brakuje mi słów – zauważył.

Nie był mistrzem prawienia komplementów, bo słyszałem o wiele bardziej rozbudowane opinie, ale ponieważ to prezydent, zadowoliłem się tą zdawkowością. Uśmiechnąłem się zawadiacko, dając mu delikatnie do zrozumienia, że właściwie moglibyśmy się rozejść każdy w swoim kierunku – on do małżonki, ja do stolika z trunkami.

– To zaszczyt dla pana zagrać – odparłem z wyćwiczonym przez lata praktyk wzruszeniem w głosie, kłaniając się nisko – panie prezydencie.

Zrobiłem krok do tyłu, co na szczęście jego bystre oczy w mig podłapały. Już po chwili znajdował się obok kokietującej żony, ja przy kokietującej whisky.

I wtedy ją zobaczyłem.

Niosła ogromną tacę z kolejną porcją szampana. Od razu odnalazła mój chciwy – wtedy jeszcze na alkohol, jak Boga kocham – wzrok i skierowała się w moją stronę, ochoczo i być może nieco nieświadomie kręcąc biodrami. Była drobna, niska, miała ładne oczy i mądre spojrzenie.

Potem podchodziła jeszcze kilka razy, zawsze w pierwszej kolejności do mnie (szach-mat, Kennedy), z każdym kolejnym kieliszkiem coraz bardziej kusząca i prowokująca. Patrzyła tylko w moje oczy, głęboko i odważnie, przygryzając uroczo wargę, gdy powiedziałem, że ma piękny uśmiech.

Piękne miała też ciało, które zobaczyłem kilka godzin później w pokoju hotelowym. Najpierw wypiliśmy wspólnie wino, które zwinąłem z tamtego sztywnego jak pogrzeb bankietu, a następnie poznawaliśmy się dogłębnie bez zbędnych słów.

I kiedy tak leżałem sobie tego poranka, wdychając zapach jaśminu – i może jeszcze odrobiny alkoholu, ale tutaj nie mogłem dać głowy, czy śmierdziałem nim ja, czy ona – uświadomiłem sobie, że nawet nie wiedziałem, jak miała na imię.

Cholera, Blythe, miałeś być dżentelmenem.

To nie tak, że wszystkie takie bankiety kończyły się w ten sam sposób. O nie, bardzo często budziłem się sam, mało tego – niewiele rzadziej sam też zasypiałem. Czasami jednak pojawiały się piękne kobiety o prowokującym spojrzeniu, które bez problemu przychodziły razem ze mną i naprawdę świetnie się bawiły.

Ach, no i miałem jedną zasadę – mężatki były nietykalne.

W tym momencie serce jednak zabiło mi bardzo niespokojnie, bo skoro nie znałem nawet jej imienia, to również nie mogłem z całą pewnością stwierdzić, że ta urocza blondynka o szerokich biodrach była zajęta. Nie pamiętałem dokładnie jej twarzy, a że akurat spała na brzuchu, nie mogłem jej sprawdzić, by chociaż trochę oszacować wiek.

Spojrzałem na lewą dłoń opartą wygodnie o poduszkę tuż przy mojej głowie i odetchnąłem z ulgą, bo nie zobaczyłem żadnej obrączki.

Westchnąłem przeciągle, spoglądając w bok. Na szafce nocnej leżała biała koperta, paczka papierosów (ach, jak chciałbym sobie zapalić!) i pusta szklanka, w której najpewniej wczoraj znajdowało się wino bądź whisky.

Zmarszczyłem brwi, sięgając po kopertę. Biała, nieotwarta, niepachnąca kobiecymi perfumami, co kazało mi przypuszczać, że jednak nie pochodziła od spragnionej mojej muzyki kobiety.

No tak, dostałem ją wczoraj wieczorem.

Było już późno, a mnie od ilości wypitego alkoholu zaczął powoli plątać się język, tak samo jak i plątały się włosy tej kelnerki, które przekładałem między palcami. Podszedł do mnie Jim z wyjątkowo poważną miną i wcisnął mi w wolną dłoń list.

– To pilne, Blythe. Nie chciałem ci tego dawać przed koncertem, żebyś się nie rozpraszał, ale lepiej rzuć na to okiem w wolnej chwili.

Oczywiście nie znalazłem tego wieczora ani jednej wolnej chwili. Kopertę wsadziłem do kieszeni w spodniach, a kilka godzin później rzuciłem ją niedbale na szafkę nocną, gdy z pomocą blondyneczki tych spodni się wspólnie pozbywaliśmy.

Teraz poczułem w piersi ukłucie niepokoju, obracając kopertę w dłoniach.

Otworzyłem ją jednym ruchem; wypadły dwie nieco pomięte, pomazane kartki. Większość zdań została wykreślona i z trudem mogłem znaleźć linijki, które potrafiłem rozczytać. Z przyzwyczajenia od razu zerknąłem na podpis nadawcy.

Serce zgubiło jeden rytm.

Jerome Dyson.

Cholera jasna.

Podskoczyłem i zakląłem szpetnie w myślach, gdy kelnerka niespodziewanie poruszyła się niespokojnie we śnie, nieco się ze mnie zsuwając. Jej włosy połaskotały moją szyję.

Naprawdę chciałem już zapalić, bo list od Jerome'a nie mógł oznaczać niczego dobrego. Gdy ostatnio do mnie napisał – a było to sześć lat temu – informował mnie o śmierci matki z prośbą o ustalenie szczegółów związanych z pogrzebem. Skoro więc teraz nieoczekiwanie dostałem od niego wiadomość, i to w dodatku tak pozakreślaną, raczej nie wróżyło to pomyślnych wieści.

Blythe,

Naprawdę nie wiem, od czego zacząć ten list. Odzwyczaiłem się od ich pisania, więc musisz mi wybaczyć chaos, bo naprawdę nie wiem, jak ubrać to w słowa. Mam taki mętlik w głowie i wciąż zastanawiam się, czy jest jakikolwiek sens zawracać Ci głowę, skoro pracujesz i podróżujesz po całym świecie...

Ta sprawa jednak nie daje mi spokoju.

Pamiętasz Willow, nie? Jezu, co za głupie pytanie, oczywiście, że pamiętasz. Jestem idiotą, wybacz mi. W każdym razie niedawno wróciła do Blaine. Od kilku tygodni mieszka tu ze swoim mężem i synem, założyli rodzinną stadninę koni i uczą miejscowe dzieciaki jazdy.

Dziewczyna nieoczekiwanie podniosła głowę i popatrzyła na mnie nieprzytomnie. Chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, gdzie i z kim się znajduje, po czym wybałuszyła oczy, pisnęła i zeskoczyła z łóżka w ułamku sekundy, boleśnie wbijając mi kolano w żebro. Ja jęknąłem, a ona krzyknęła, zrywając ze mnie narzutę i owijając się nią szczelnie. Jej mina była naprawdę bezcenna, gdy odkryła, że leżałem teraz kompletnie nagi.

– O mój Boże... – wyjąkała, odskakując kilka kroków do tyłu, dopóki nie wpadła na fotel. – Pan Augustine... Najmocniej przepraszam, ja...

Była taka zabawna, urocza i irytująca jednocześnie. Zadziwiające.

– Nie masz za co przepraszać. Jak masz na imię?

– Amelia.

– I ile masz lat? – Starałem się ukryć niepokój w głosie.

– Dziewiętnaście.

Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej nie zrobiłem niczego nielegalnego.

– Posłuchaj – z ulgą się podniosłem, przeciągnąłem i odszukałem wzrokiem własną bieliznę – nie musisz się mnie krępować. Tam jest łazienka, skorzystaj z niej. – Wskazałem jej drzwi za jednym z foteli. – Wiesz... Ja muszę zapalić, wyjdę na balkon, dobrze? I nie denerwuj się, nic się takiego nie stało.

Wciągnąłem na siebie pomięte spodnie i zapiąłem pośpiesznie zaplamioną winem koszulę. Nie miałem zbytnio głowy do ubrań, musiałem dokończyć czytać list i w końcu zapalić.

Amelia pokiwała głową, uchylając nieco usta; chyba docierało do niej, co się wczoraj stało. Chciało mi się śmiać, bo ostatniego wieczora wcale nie wyglądała na taką zagubioną i nieśmiałą.

Oj, na pewno nie była nieśmiała.

Kiedy ona wreszcie zniknęła mi z oczu, zamykając się w łazience, ja sięgnąłem po paczkę papierosów, wyszedłem na balkon i szybko odpaliłem jednego, mocno zaciągając się dymem. Miałem w nosie widok skąpanego w porannym słońcu centrum Waszyngtonu, bo właśnie w dłoni trzymałem list, który napawał mnie coraz większym strachem.

Posłuchaj (Przeczytaj, jak wolisz, Augustine). Ja wiem, że to zabrzmi śmiesznie, może wyjdę na wariata, pal licho. Ten dzieciak Willow, Manny, ma dokładnie dziesięć lat. Stary, rozumiesz? DZIESIĘĆ LAT.

Policzyłem to kilka razy, jak Boga kocham. Wszystko by się zgadzało.

Blythe, ja nie wiem, jak to napisać, więc może po prostu zrobię to wprost.

Wydaje mi się, że Manny jest Twoim synem.

Ja wiem, jak to wygląda, ale jestem niemal pewien, że to Twoje dziecko. Zgadza się wiek, zgadza się to, że ma takie czarne włosy jak Ty, szare oczy jak Ty i, do cholery, gra na pianinie. To chodząca kopia Ciebie.

Zresztą dobrze wiesz, że nie zawracałbym Ci głowy, gdybym nie był pewien. Myślę o tym od kilku tygodni i nie daje mi to spokoju. Moim zdaniem powinieneś sprawdzić, może porozmawiać z Willow, bo to wydaje się zbyt podejrzane... Tym bardziej że słyszałem, że za kilka tygodni masz występ w Seattle, a potem trochę przerwy, więc może akurat przyjechałbyś do Blaine?

Zapewniam nocleg i świetne żarcie, przecież wiesz.

Nadaj telegraf, jeśli się zdecydujesz.

Ja naprawdę uważam, że to Twój syn, do cholery.

Jerome Dyson

Wypaliłem jeszcze trzy papierosy drżącymi z nerwów rękami, nim zdecydowałem się spojrzeć na ten list drugi raz. Obejrzałem się za siebie, by sprawdzić, czy Amelia już wyszła z pokoju i zniknęła z mojego życia raz na zawsze, bo naprawdę nie miałem ochoty jej już widzieć. Musiałem pobyć sam.

Zacząłem chodzić nerwowo po balkonie, czytając ten pokreślony tekst drugi, trzeci, czwarty raz, aż w końcu straciłem rachubę, a słowa sens.

Serce waliło mi tak mocno, że musiałem przytrzymać się barierki, spojrzeć na panoramę Waszyngtonu, tak pięknie i spokojnie wyglądającego z poziomu dwudziestego piętra najdroższego hotelu w mieście.

Rzeczywiście miałem za dwa tygodnie koncert w Seattle, a potem niemal miesiąc przerwy. I tak nie robiłem sobie planów na ten czas...

Jeśli Jerome się nie pomylił, jeśli policzył wszystko tak dokładnie...

Cholera jasna.

Przecież by nie napisał, gdyby nie był pewny.

Policzyłem sobie wszystko w myślach kolejny raz. Syn Willow miał dziesięć lat. DZIESIĘĆ LAT.

Wszystko się zgadzało.

Rzeczywiście mogłem być jego ojcem.


~*~

Serdecznie witam wszystkich w bardzo ważnym dla mnie opowiadaniu.

Od razu uprzedzę: tak, główny bohater to dupek, nie pomyliliście się. Mimo wszystko kocham Blythe'a całym sercem i mam nadzieję, że się do niego przekonacie. Sama świetnie się bawię, pisząc kolejne rozdziały, siedzenie w głowie takiego buca to naprawdę niezła frajda :D

Teraz przejdziemy do innej sprawy. Ponieważ przez calutki lipiec dodawałam rozdziały dość intensywnie - a w zeszłym tygodniu poszłam na rekord, bo od ostatniej niedzieli dostaliście ich aż sześć - to mam nadzieję, że nie obrazicie się, jeśli zrobię sobie trochę przerwy ;) Pisanie "Miłości w Oslo" całkowicie mnie pochłonęło, ale muszę teraz skupić się bardziej na życiu prywatnym i zrobić sobie od Wattpada mały detoks, dlatego też uciekam na mały urlop. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam, a potem będę pochłonięta innymi sprawami aż do września. Chcę w spokoju sobie popisać rozdziały, by do października zrobić ich należyty zapas, dlatego spokojnie, wrócę tu wkrótce z nową energią i nowymi rozdziałami :)

Mam nadzieję, że na mnie poczekacie te kilka tygodni, mogę jedynie zapewnić, że pojawię się tu najszybciej jak to możliwe.  Oczywiście w tym czasie wciąż będę zaglądać na Wattpada, czytać Wasze powieści i je komentować.

Liczę na Waszą wyrozumiałość :)

Wasza arrain <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro