Dziesięć
– Jestem światowej sławy pianistą, który jeszcze dwa miesiące temu występował przed prezydentem Stanów Zjednoczonych, a dzisiaj będę pieprzonym wodzirejem na cudzych zaręczynach. Niżej już nie można chyba upaść.
Jerome posłał mi zmęczone spojrzenie, po czym odstawił na bok wytarty talerz. Pochylił się nad dzielącym nas blatem i uśmiechnął złośliwie.
– Można. Zawsze możesz robić za orkiestrę weselną.
Wspominałem, że chciałbym go kiedyś zamordować?
– Zresztą zachowujesz się jak dziecko, któremu ktoś zabrał zabawkę. Niestety, nie każda dziewczyna ci wskoczy do łóżka na zawołanie. Niektóre mają jeszcze trochę godności i unikają cię jak ognia.
Może i Jerome nie gniewał się zbyt długo po naszym ostatnim spięciu, ale nie musiał aż tak bezpośrednio mnie w tym momencie krytykować. Nie chciałem zaliczyć Audrey, właściwie ani razu nie pomyślałem o niej jak o dziewczynie tego typu; nie pomyślałem też o zaciąganiu jej do łóżka. Jerome mylił się co do moich intencji.
– Każesz mi robić coś wbrew mojej woli.
– O nie, Blythe, muszę cię zmartwić, zawitaliśmy właśnie do krainy dorosłości. Dorośli ludzie nie zawsze otrzymują to, czego chcą. Co za pech.
Wbiłem w niego poirytowane spojrzenie, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Musiałem zapalić, bo niedługo miała zacząć się ta cała farsa z zaręczynami. W pubie było nadal pusto, ale domyślałem się, że za kilka minut zaczną schodzić się klienci.
– Do tej pory wszystko szło po twojej myśli, ale musiałeś w końcu zderzyć się ze ścianą. – Skąd Jerome brał w ogóle te teksty? – Tylko błagam, nie zepsuj mi tej imprezy, jeśli zaczniesz pajacować, będziesz nocować pod mostem.
– O proszę, wreszcie trafią mi się lepsze warunki mieszkaniowe – wypaliłem, a zaraz potem mocno się zaciągnąłem dymem.
Od kiedy aż tak sobie dogryzaliśmy? O ile na początku rzeczywiście wyglądało to niewinnie, tak teraz wyraźnie obaj działaliśmy sobie na nerwy. Czyżby jednak różniło nas więcej, niż do tej pory zakładaliśmy? Jerome niewiele w życiu osiągnął, został zmuszony do pozostania w Blaine i prowadzenia tego baru; ja natomiast nieoczekiwanie się wybiłem i wszystko diametralnie się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
– Blythe, wściekaj się, ile chcesz, ale błagam, nie rób mi świństwa. Zagraj to, jak trzeba, i nie pajacuj. Nie mamy już dziewiętnastu lat – poprosił mnie słabym głosem Jerome, wyraźnie wkurzony; zaraz potem skinął głową w geście powitania do pierwszych klientów, którzy odwiedzili bar tego dnia.
Czy on mnie miał za skończonego idiotę? Oczywiście, że nie zamierzałem pajacować. Nie chciałem przecież zepsuć tego dnia Audrey, nawet jeśli nie zgadzałem się z jej decyzją. No i oczywiście nie zamierzałem zabierać przyjacielowi pewnego zarobku.
Byłem zły, ale miałem świadomość, że to ważne wydarzenie. Umiałem robić dobrą minę do złej gry aż za dobrze.
Wypaliłem papierosa i sączyłem nieśpiesznie whisky, siedząc na wysokim stołku barowym i obserwując napływających widzów. Większość od razu siadała przodem do sceny, na której stał błyszczący, czyszczony przeze mnie skrupulatnie cały ranek fortepian.
Ja jednak szukałem wzrokiem tylko jednej osoby – i tym razem nie była to Willow.
Gdy weszła, oczywiście w asyście tego swojego wysokiego, barczystego goryla Masona, mimowolnie się uśmiechnąłem pod nosem, a serce zabiło mi nieco szybciej. Po chwili jednak przypomniałem sobie, po co tu przyszli, i od razu żołądek zacisnął mi się w supeł.
Audrey znienacka na mnie popatrzyła; mierzyliśmy się wzrokiem przez ułamek sekundy, ale zaraz potem urwała ten kontakt i już ani razu nie odwróciła się w moją stronę. Przełknąłem głośno ślinę na widok wielkiej łapy Masona, która spoczęła na dole jej pleców. Kto by pomyślał, że jeszcze niedawno nazwał ją dziwką w porywie złości.
Naprawdę dużo myślałem o tym w ostatnim czasie. Nie wychodziłem właściwie z mieszkania, pochylając się nad fortepianem i intensywnie wszystko analizując.
Przede wszystkim powinienem lepiej poznać Manny'ego i jeszcze raz porozmawiać z Willow. W tym celu skontaktowałem się z Jimem i poprosiłem go o dodatkowe dwa tygodnie urlopu; wściekał się przez chwilę, ale potem niechętnie się zgodził. Wolałem mieć w Blaine wszystko dopięte na ostatni guzik, a do tego potrzebowałem czasu.
Chciałem też jakoś uporządkować swoją relację z Audrey. To znaczy uporządkować ją wewnętrznie, bo Audrey dosyć jasno się wyraziła, że nie chciała mojej pomocy ani zainteresowania. Nie miałem większego wyboru, jak po prostu dać jej spokój, chociaż wszystko we mnie krzyczało, by wyciągnąć ją z tej pokręconej sytuacji z Masonem.
– Możesz sobie wytrzeć tę strużkę śliny z kącika ust. – Podskoczyłem, wyrwany z przemyśleń przez rozbawiony głos Jerome'a. Odwróciłem się do niego i posłałem pełne pretensji spojrzenie, na co on jedynie wzruszył ramionami. – No co, gapisz się na nią od pięciu minut. Nie zapominaj, po co tak naprawdę przyjechałeś do Blaine.
Dopiłem whisky, poprawiłem koszulę i powoli ruszyłem w kierunku sceny, wcale nie czując się gotowy na ten występ. Długo zastanawiałem się, co zagrać, żeby wszystko do siebie pasowało, i w końcu postawiłem na utwory Liszta, bo były bardzo romantyczne. Zresztą miałem już trochę dosyć grania nieklasycznych utworów, jednak zamierzałem pod koniec się przełamać i spełnić prośbę Jerome'a dotyczącą Elvisa Presleya.
Pokłoniłem się przed publicznością, starając nie patrzeć prosto na Audrey. Za to przyglądałem się przez sekundę Masonowi – jego krótko obstrzyżonym jasnym włosom, nieco krzywemu nosowi i małym, świńskim oczkom, ze zdziwieniem zauważając, że ubrał się elegancko w koszulę z długim rękawem, którą wsadził w materiałowe spodnie; no i wyglądał na trzeźwego.
Jeszcze.
Występ udał mi się zaskakująco dobrze, zważywszy na to, że nie za bardzo mogłem się na nim skupić. To było prawdziwe pół godziny katuszy, podczas których walczyłem ze sobą, by nie spojrzeć na Audrey i nie wykrzyczeć przed zebranym tłumem, by nie zgadzała się na oświadczyny.
Serce zabiło mi niespokojnie, a żołądek zacisnął się w ciasny supeł, gdy zacząłem znienacka grać „Can't help falling in love". Spojrzałem znacząco na Masona, jednocześnie nienawidząc się za to, że właściwie pomagałem mu w tym misternym planie.
Mason wstał, a tłum niespokojnie się poruszył. Mimowolnie obserwowałem wszystko kątem oka, starając się nie pomylić w nutach. Zwolniłem nieco tempo, a Mason wtedy ukląkł przed Audrey, która świetnie udawała zaskoczoną, i wyciągnął w jej stronę czerwone pudełeczko.
Zgubiłem pierwszy rytm, gdy odpowiedziała z mocą „tak". Zgubiłem drugi, gdy rzuciła mu się na szyję. Zgubiłem trzeci, gdy pocałowała go mocno w usta, a widownia zaczęła klaskać i głośno pogwizdywać.
Zmełłem w ustach przekleństwo, patrząc na to wątpliwej jakości przedstawienie i odnosząc wrażenie, że wszystkie emocje miałem wymalowane na twarzy. Nie chciałem się sam przed sobą do tego przyznać, ale byłem zwyczajnie zazdrosny. I nie umiałem sobie z tym poradzić.
A potem na moment zapomniałem, jak się oddycha, bo Audrey posłała mi ten swój dziwny wzrok ponad ramieniem Masona, który wciąż ją mocno obejmował. Mierzyliśmy się chwilę prowokującymi spojrzeniami, jakbyśmy chcieli sobie coś w ten sposób przekazać, ale nie miałem pojęcia, co chciała mi przez to powiedzieć. Ja natomiast miałem nadzieję, że zobaczyła na mojej twarzy pięknie wymalowaną dezaprobatę.
Ukłoniłem się i zszedłem ze sceny, dusząc w sobie kolejne fale gniewu. Zacisnąłem mocno dłonie w pięści i posłałem wściekłe spojrzenie Jerome'owi, który stał za barem i obserwował mnie uważnie, jakby sprawdzał, czy nie narobię mu wstydu.
– Zadowolony? – wycedziłem przez zęby, siadając na stołku i całą siłą zmuszając się, by nie obejrzeć się przez ramię na Audrey.
– Tak, jestem z ciebie dumny. Wreszcie zachowałeś się jak dorosły facet, po prostu się wzruszyłem – odparł z nutą sarkazmu Jerome, ale zaraz potem jego oczy złagodniały. – Daj spokój, Blythe. Nic takiego się nie stało. Przecież niedługo wyjeżdżasz, więc co cię obchodzi ta dziewczyna?
Jak zwykle musiał mnie sprowadzić na ziemię.
Nad tym też się zastanawiałem. Po co wtrącałem się w życie Audrey, skoro za jakieś trzy, może cztery tygodnie miałem wyjechać? Tym bardziej że sama nie chciała mnie do siebie dopuścić?
O co tak naprawdę mi chodziło?
Audrey mi się podobała, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinienem zostawić to wszystko w spokoju. Przecież nawet gdyby ona zerwała z Masonem, to ja i tak musiałem opuścić Blaine. Nie miałem planu, co mogłoby się wydarzyć potem – w końcu nie zabrałbym Audrey ze sobą.
Na miłość boską, Augustine, znasz ją od kilku tygodni.
Jerome miał rację, zachowywałem się jak dzieciak. Audrey od początku dawała mi do zrozumienia, że mnie nie potrzebowała ani nie życzyła mojej obecności w swoim życiu. W takim wypadku powinienem sobie odpuścić, bo tak właśnie podstąpiłby mądry, odpowiedzialny mężczyzna, prawda?
Dlatego wypiłem pośpiesznie piwo, które postawił przede mną dobrodusznie Jerome, a potem ulotniłem się na poddasze, ani razu nie patrząc w stronę Audrey. Skoro wybrała takie życie, nic mi do tego. Ostrzegłem ją i zrobiłem, co w mojej mocy, by nie spieprzyła sobie przyszłości, a skoro postanowiła mnie nie słuchać, to jej sprawa.
Może jeszcze powinienem odwołać to przedłużanie urlopu u Jima?
Najpierw myślałem, że coś zagram na pianinie, że w końcu uda mi się skomponować chociaż fragment jakiegokolwiek utworu, ale nic bardziej mylnego. Ostatecznie skończyłem na tym, że siedziałem przy oknie i paliłem papierosa za papierosem. Obserwowałem ulicę rozciągającą się od strony wejścia do pubu, przyglądając się plączącym tam od czasu do czasu ludziom.
Teraz miałem jeden cel i była nim rozmowa z Willow.
Już miałem odejść od okna i rzucić się z ulgą na materac, gdy na ulicę wyszła Audrey z Masonem. Nawet w środku ciemnego lasu poznałbym ten jej czerwony płaszczyk.
Przez uchylone okno słyszałem zaledwie strzępki rozmowy, ale po podniesionych głosach i gwałtownych ruchach można było się z łatwością domyślić, że właśnie się kłócili. Oczywiście chciałem wkroczyć do akcji, ale przecież coś sobie obiecałem. Mimo wszystko pozostałem czujny.
– Przecież to nasze zaręczyny, do cholery. – Wściekał się Mason; na moje oko mógł być już wstawiony. – Dlaczego ciągle gadasz o tym, że powinienem mniej pić?!
Audrey szepnęła mu coś gorączkowo na ucho, jakby chcąc go odrobinę uciszyć. Mimowolnie przysunąłem się bliżej okna, by lepiej słyszeć.
– Ja pierdolę, wszystkiego mi zabraniasz. Nie będę wracać tak wcześnie do domu.
– Odprowadzisz mnie? – prosiła spokojnie Audrey, chociaż jej mowa ciała wskazywała na to, że była zdenerwowana.
– Zwariowałaś? Obiecałem chłopakom jeszcze jedną kolejkę. Przestań się mazgaić i wracaj do środka.
– Przecież wiesz, że w domu czeka na mnie Liv. Muszę wracać.
– Liv, Liv, Liv – przedrzeźnił ją, a Audrey odsunęła się od Masona, wbijając w niego to swoje dziwne spojrzenie. – W kółko tylko Liv. Mam dość słuchania o tej twojej niedorozwiniętej siostrze. Od dzisiaj jestem twoim pieprzonym narzeczonym, mogłabyś w końcu zmienić priorytety.
Było mi jej szkoda, ale przecież zabroniła mi się wtrącać. Chciałem tam zejść, przemówić Masonowi do rozsądku, pocieszyć Audrey, jednak siedziałem dziarsko przy oknie i słuchałem dalszej wymiany zdań.
– Jak możesz się w ogóle w ten sposób do mnie odzywać? – Audrey nie dawała za wygraną, ale brzmiała coraz słabiej, tracąc z każdą chwilą odwagę. Zamykała się w sobie, Mason był zbyt uciążliwy, by dała sobie z nim radę psychicznie. – Skoro jesteśmy razem, powinieneś mnie wspierać.
– I kto to mówi. Wszystkiego mi zabraniasz, zachowujesz się jak kwoka, a nawet nie jesteśmy po ślubie. Wyluzuj w końcu.
– Idę do domu, Mason – zagroziła i dla efektu zrobiła kilka kroków do tyłu.
– Szerokiej drogi, Dree.
Mason w mgnieniu oka zniknął z powrotem w pubie, a biedna Audrey stała na środku drogi i przez dłuższy czas się nie ruszyła, wpatrując intensywnie w miejsce, w którym niedawno stał jej nowy narzeczony. Chyba nie mogło do niej dotrzeć, że Mason zachował się w taki sposób – i to jeszcze w dniu zaręczyn.
Niewiele myśląc, narzuciłem na siebie płaszcz i zszedłem na dół. Na szczęście Audrey w tym czasie zdążyła przejść tylko na drugą stronę ulicy.
Szybko ją dogoniłem; podskoczyła i pisnęła, gdy złapałem ją za łokieć. Niemal od razu puściłem jej rękę, widząc przerażone spojrzenie. Dotknęła dłonią mostka i wzięła głęboki, drżący oddech.
– Boże, Blythe, wystraszyłeś mnie.
– Przepraszam – odparłem nieco zbyt gwałtownie.
Patrzyliśmy się na siebie przez chwilę w milczeniu. Audrey świetnie udawała, że wszystko było w porządku, gdybym nie usłyszał wcześniejszej kłótni z Masonem, nie odgadłbym po jej minie, co się stało.
– Widzę, że wracasz sama. Mogę cię odprowadzić?
Byłem pewien, że się nie zgodzi, ale ta, ku mojemu zaskoczeniu – a także zadowoleniu – pokiwała głową.
– Wielki dzień, co? – Szturchnąłem ją delikatnie łokciem, ale nie uśmiechnęła się.
– Powiedzmy. Pięknie grałeś – mruknęła bez entuzjazmu, patrząc na mnie kątem oka; ręce miała skrzyżowane na piersi. – Ale na sam koniec się pomyliłeś. Trzy razy, gdy przyjęłam oświadczyny.
Serce zabiło mi mocniej, a krew uderzyła do głowy. Naprawdę to zauważyła w takim momencie?
– Myślałem, że nie lubisz gry na pianinie. – Stwierdziłem, że obronię się w taki sposób.
– To, że nie lubię, nie oznacza, że się na niej nie znam – odpowiedziała, a kąciki ust drgnęły jej delikatnie, jednak w ostateczności powstrzymała się od uśmiechu. – Pamiętam, jak grałeś jako dziecko. Już wtedy wyczyniałeś cuda, ale teraz wszystko w twojej pracy jest tak wybitnie dopracowane, że nie ma się do czego przyczepić.
To chyba był komplement. I to z ust Audrey.
Świat właśnie oszalał.
– Naprawdę pamiętasz? Miałaś sześć lat, kiedy odszedłem.
– Słuchałam cię kilka razy w tygodniu w ciągu paru lat. Twoja gra kojarzy mi się ze szczęśliwym dzieciństwem. – Wzruszyła ramionami.
Co się z nią stało? Nie wyglądała na zmęczoną moim towarzystwem, nie wydawała się spłoszona ani zła. Właściwie śmiałbym twierdzić, że przyjęła moją obecność... z ulgą. Jakbym uratował ją z opresji. Po raz pierwszy zdawała się być rozluźniona, a po początkowym strachu nie został nawet ślad.
Może wypiła trochę alkoholu i dlatego zachowywała się tak beztrosko – oczywiście jak na nią?
– A ty? Czatowałeś na mnie? – spytała wyraźnie zaciekawiona. – Pojawiłeś się znikąd. Zauważyłabym cię, gdybyś stał niedaleko, a zaraz po koncercie dokądś sobie poszedłeś i już nie wróciłeś na salę.
Uśmiechnąłem się z zawstydzeniem.
– Właściwie siedziałem u siebie na poddaszu i przez przypadek podsłuchałem twoją kłótnię z Masonem.
„Przez przypadek" to małe niedopowiedzenie, w końcu prawie przykleiłem się do szyby, żeby nie stracić wątku.
Audrey natomiast od razu się spięła; objęła się mocno ramionami i spuściła głowę, tym samym dając mi znak, że wolała się wycofać z tego tematu.
– On... – podjęła nieoczekiwanie po chwili krępującej ciszy. – On po prostu za dużo wypił. Ma ostatnio problemy, nie może znaleźć pracy, wyrzucili go z uczelni... To dlatego. Mason nie jest zły.
Brzmiała, jakby chciała przekonać samą siebie, a nie mnie.
– Nie wypowiadał się o Livii z szacunkiem... – podjąłem ostrożnie, bojąc się, że Audrey znowu się spłoszy i utnie rozmowę.
– Bo czuje się przy niej niekomfortowo – wyjaśniła pośpiesznie. – On nie do końca rozumie, co się z nią dzieje. I denerwuje go, że Liv za nim nie przepada. Uwierz, że znam go od czasów szkoły, kiedyś był moim najlepszym przyjacielem, ale ostatnio trochę rzeczy w jego życiu się posypało i teraz reaguje... nie tak jak powinien. Nie oceniaj go przez pryzmat tego, co od czasu do czasu zobaczysz przez okno.
Chciałem zaoponować, ale sobie szybko odpuściłem. Może Audrey miała trochę racji, ale Mason jak dla mnie nie wykazał się do tej pory ani razu dobrym zachowaniem.
– Czyli niedługo zostaniesz panią Waterman. Mogę zobaczyć pierścionek?
Audrey niechętnie pokazała mi delikatną dłoń – na serdecznym palcu błyszczał niewielki diament. Powstrzymałem prychnięcie; ja postarałbym się zdecydowanie bardziej.
– Piękny – stwierdziłem wbrew sobie.
Podświadomie zwolniliśmy kroku; wsadziłem ręce do kieszeni płaszcza i obserwowałem dziewczynę kątem oka. Szła nieco zamyślona, trochę nieobecna, nie zwracała nawet uwagi na to, że ocieraliśmy się o siebie ramionami. Musiałem walczyć z chęcią wzięcia jej za rękę.
– Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą – powiedziałem w końcu, gdy cisza między nami zaczęła się nieprzyjemnie przedłużać.
Martwiłem się o nią, nawet jeśli spychałem tę świadomość na bok. Chciałem się nią w jakiś sposób zaopiekować, a z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy błąkała się myśl, że przecież ona już miała kogoś, kto obiecał o nią zadbać.
– Jestem zmęczona – powiedziała delikatnie, posyłając mi to swoje dziwne spojrzenie, jakby prześwietlała mnie na wylot. – Pracowałam dzisiaj do późna, a potem szybko musiałam doprowadzić się do porządku. Nie rozmawiałam z Liv, a mam wrażenie, że nadużywam ostatnio pomocy naszej sąsiadki. Panna Cornelia jest już starsza i nie ma siły pilnować Liv, która czasami jest... nadpobudliwa.
Stanęliśmy i dopiero wtedy zorientowałem się, że byliśmy już na miejscu. Audrey po raz pierwszy w życiu nie wyglądała, jakby chciała przede mną uciec. Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze się czuła, raczej nie bywała tak przyjaźnie do mnie nastawiona.
Audrey znajdowała się teraz blisko, bardzo blisko, aż czułem delikatny zapach jej kwiatowych perfum. Dzieliły nas może cale, a że dziewczyna przystanęła na schodku, nie wydawała mi się teraz taka malutka, chociaż i tak musiała zadzierać głowę, by odważnie i wręcz prowokująco patrzeć mi w oczy. Serce podeszło mi do gardła, a skórę pokryła gęsia skórka; czy Audrey w ogóle zdawała sobie sprawę, co ze mną wyprawiała, patrząc na mnie w ten sposób?
Odchrząknąłem, chcąc się pożegnać, bo – na miłość boską – coś sobie obiecałem.
Miałeś odpuścić, Augustine.
Zamiast tego jednak wypaliłem coś, czego od razu pożałowałem.
– Chciałbym cię odwiedzić i poznać Liv.
Audrey uniosła wysoko brwi.
– Teraz?
– Teraz – odparłem całkowicie poważnie.
– Jest po dziesiątej.
– Chcę ją tylko zobaczyć i od razu sobie pójdę. Nie chcę nawet herbaty.
Audrey wyglądała bardzo niepewnie; po chwili jednak, ku mojemu zdumieniu (Boże, dzisiaj chyba naprawdę działo się z nią coś niedobrego) kiwnęła powoli głową.
– Ale tylko na pięć minut, Blythe. Moi sąsiedzi to okropni plotkarze, lepiej żeby nie widzieli, jak w dniu własnych zaręczyn sprowadzam do mieszkania obcego mężczyznę.
Może zabrzmiałoby to zabawnie, ale dziewczyna pozostała śmiertelnie poważna, dlatego zdusiłem w sobie gardłowy śmiech. Posłusznie przytaknąłem, otwierając przed nią drzwi. Audrey weszła do środka i odnalazła dłonią włącznik światła – ono się jednak nie zapaliło, chociaż pstryknęła kilka razy.
– Cholera, żarówka się spaliła.
Brzmiała na lekko spanikowaną.
– To nic, nie trafisz tam na pamięć? – spytałem swobodnie, chcąc iść dalej, ale Audrey się nie ruszyła.
Odwróciła się za to do mnie i posłała niepewne spojrzenie, przygryzając wargę.
– Boję się ciemności, Blythe.
Widziałem w jej oczach narastające przerażenie, zupełnie jakby ktoś miał zaraz wyskoczyć z tej klatki schodowej i się na nią rzucić.
I nagle wszystko stało się jasne – to dlatego za każdym razem prosiła Masona, by ją odprowadził. To dlatego się bała tamtego wieczora, gdy się poznaliśmy, a ja na siłę chciałem ją odprowadzić. To dlatego dzisiaj tak zareagowała, gdy chwyciłem ją za łokieć.
Westchnąłem, widząc, że robi się coraz bardziej spięta.
– Spokojnie, Audrey. Przecież tu jestem.
Chciałem brzmieć uspokajająco, ale chyba niewiele pomogłem, bo Audrey się wzdrygnęła i zrobiła krok do tyłu, wpadając prosto na mnie.
– Nie wejdę tam – wyjąkała z paniką wymalowaną na twarzy, napierając na mnie coraz bardziej.
Położyłem jej dłonie na ramionach, by choć trochę się uspokoiła; drgnęła, jednak przestała się w końcu trząść.
– Rozumiem, więc wejdę pierwszy, dobrze?
Pokiwała głową i przepuściła mnie w drzwiach.
– Trzecie piętro, mieszkanie po prawej, dobrze pamiętam?
Chciałem trochę odciągnąć jej myśli, ale chyba średnio mi się udało, bo nie uzyskałem odpowiedzi poza dziwnym i trochę niezrozumiałym dźwiękiem, jaki z siebie wydała. Ku mojemu zdziwieniu chwyciła mnie mocno za rękę – tak mocno, że przestraszyłem się, czy nie będę musiał dzwonić do Jima, by załatwił jakieś odszkodowanie.
– Jest jakiś powód, że boisz się ciemności? – spytałem, badając nogą, czy już mogę wejść na schodek.
Przeszliśmy kilka kroków do góry, nim Audrey odpowiedziała wciąż zdenerwowanym głosem.
– Kiedy byłam mała, strasznie bałam się zasypiać, gdy było ciemno. Chyba miałam zbyt bujną wyobraźnię i bałam się własnego cienia. Zawsze wtedy do mojego pokoju przychodziła mama i mnie usypiała. Kiedy odeszła, koszmary wróciły, ale tata nie umiał sobie z nimi poradzić. Dzisiaj jest już lepiej, nie wyobrażam sobie potworów w szafie czy pod łóżkiem, ale strach przed ciemnością mi został. Przepraszam, Blythe – dodała nieco płaczliwie.
– Nie musisz przepraszać – odparłem miękko, ściskając pewnie jej dłoń. – Jeśli cię to pocieszy, ja się boję drabin.
– Drabin? – Zachichotała nerwowo.
Pokonaliśmy już dwa piętra, ale uścisk dłoni Audrey wcale nie zelżał. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności, dlatego zacząłem wchodzić po schodach nieco pewniej, ciągnąc za sobą dziewczynę.
– Kiedyś na studiach ćwiczyłem do koncertu na głównej sali, gdzie odbywały się wszystkie najważniejsze przedstawienia. Jakiś pracownik w tym czasie wchodził na drabinę, żeby przygotować dekoracje na koncert świąteczny. Uwierzysz, że w pewnym momencie zachwiał się i spadł prosto na mój fortepian? W życiu się tak nie bałem, tym bardziej że omal nie dostałem tą drabiną w głowę. Do dzisiaj na żadną nie wszedłem.
Zaśmiała się pusto, ale nie znalazłem w tym ani krzty wesołości. Dotarliśmy na odpowiednie piętro – zadźwięczały klucze, Audrey z trudem przekręciła je w zamku i gdy wreszcie otworzyła drzwi i zapaliła światło, odetchnęła z ulgą. Zobaczyłem jej wielkie, przestraszone oczy, i tym razem musiałem się naprawdę postarać, by nie objąć jej opiekuńczo i zapewnić, że nie pozwolę jej się tak bać.
A jednak wciąż stałem jak słup soli, wsadziłem zapobiegawczo ręce do kieszeni płaszcza i obserwowałem, jak Audrey weszła na korytarz i przywitała się tam z niską, nieco pulchną staruszką z długimi do pasa srebrnymi włosami.
– Dobry wieczór, już jestem.
– Zaręczona? – spytała Cornelia, cmokając z niezadowoleniem.
– Zaręczona – odparła Audrey zmęczonym głosem. – Gdzie Livia?
– W swoim pokoju, chyba będzie zasypiać.
Wtedy Cornelia mnie zauważyła; uniosła wysoko brwi i przechyliła głowę, uważnie mi się przyglądając. Poczułem się nieswojo, bo nie wiedziałem za bardzo, jak zareagować. W końcu się zreflektowałem, podszedłem i wyciągnąłem rękę.
– Blythe Augustine, miło mi.
– Cornelia Shey. – Uścisnęła łagodnie moją dłoń. – Znam cię od dziecka, mieszkam w tej kamienicy od urodzenia. Jak jeszcze przychodziłeś tu do Waltera na lekcje, otwierałam szeroko okno, żeby lepiej słyszeć twoją grę. Masz ogromny talent, mój drogi.
Uśmiechnąłem się z zawstydzeniem; chociaż często słyszałem pochwały, to jakoś ten komplement nieco zbił mnie z tropu.
– Blythe mnie odprowadził – wyjaśniła Audrey, ściągając płaszcz. Pod spodem miała dopasowany ciemnozielony sweterek i czarną spódniczkę. – Chciał też zobaczyć, jak to teraz u nas wygląda. Niewiele się zmieniło, nie mamy już tylko fortepianu.
– A Mason? – Cornelia nie wyglądała na zadowoloną. – Nie odprowadził cię, chociaż wie, że boisz się chodzić sama po ciemku?
Audrey wydawała się zmieszana.
– Świętował zaręczyny w barze, nie chciałam mu przerywać... – Rozłożyła bezradnie ręce, jednocześnie posyłając mi ostrzegawcze spojrzenie, bym przypadkiem nie wygadał się na temat tamtej kłótni. Chyba, bo nadal nie do końca potrafiłem zinterpretować tego jej dziwnego wzroku. – Ale nic się nie stało. Blythe chętnie mnie odprowadził.
– I całe szczęście – rzuciła Cornelia z rozdrażnieniem. – Dobrze wiesz, co myślę na temat Masona, Audie. A teraz wybacz, pora już na mnie, ty też pewnie jesteś zmęczona.
– Zapłacę pani za opiekę, gdy już dostanę wypłatę, dobrze?
Cornelia pokręciła głową.
– Co ty opowiadasz, dziecino, nie musisz mi za nic płacić. Bez towarzystwa Liv musiałabym siedzieć sama w swoim mieszkaniu, a tak przynajmniej się nie nudzę. Dlatego nawet się nie wygłupiaj, Audie, tylko oszczędzaj na suknię ślubną. A ty, Blythe, trzymaj się. Połamania palców czy jak to się u was mówi... – Poklepała mnie po ramieniu, przeszła szybko przez spowity mrokiem korytarz i zniknęła za drzwiami.
Już myślałem, że zostaliśmy z Audrey sami, ale wtedy z pokoju na ten wąski korytarz wyszła na oko siedemnastoletnia dziewczyna ubrana w długą, białą koszulę nocną. Nieco utykała, prawą rękę miała nienaturalnie wygiętą, a po wyrazie twarzy od razu można było się domyślić, że cierpiała na kilka chorób. Opadał jej nieco prawy kącik ust, wytrzeszczała oczy i co chwila grymasiła.
– Audie, Audie, nareszcie jesteś, tęskniłam.
Wtuliła się w Audrey, która mocno ją objęła i uśmiechnęła delikatnie, jednocześnie czujnie mnie obserwując. Ja natomiast na moment zapomniałem języka w gębie, bo uśmiechnięta Audrey stanowiła rzadki okaz, a przy tym bardzo piękny.
– Liv, kochanie, mamy gościa.
Wstrzymałem oddech, bojąc się, jak dziewczyna zareaguje na moją obecność. Liv popatrzyła na mnie nieco nieprzytomnie, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie jest sama z siostrą. Przyglądała mi się uważnie przez dłuższą chwilę, nieco się przy tym spinając. Audrey niepewnie przenosiła wzrok to na nią, to na mnie, jakby gotowa w każdej chwili interweniować.
– Cześć, jestem Blythe. – Nie ruszyłem się jednak z miejsca, bo odniosłem wrażenie, że Liv uciekłaby wtedy do swojego pokoju.
– Liv – odparła po chwili. – Audie, gdzie Mason?
– Dzisiaj nie przyszedł.
– No i dobrze – szepnęła. – Jestem śpiąca, Audie. Położysz się ze mną?
– Jasne, kochanie, tylko pożegnam się z Blythe'em. Idź do siebie, zaraz przyjdę.
Odetchnąłem, gdy w końcu zostaliśmy sami. Audrey podeszła do mnie z kwaśną miną, obejmując się mocno ramionami. Znowu zmierzyła mnie tym swoim dziwnym spojrzeniem, którego nie potrafiłem rozszyfrować; odniosłem jednak wrażenie, że czytała mi właśnie w myślach, choć było to przecież niemożliwe.
– Liv zniosła to zaskakująco dobrze – stwierdziła, stając znowu bardzo blisko, a ja próbowałem skupić się na tym, co do mnie mówiła, a nie na pomalowanych na czerwono ustach. – Nigdy nie była tak spokojna przy kimś obcym.
Chciałem coś powiedzieć, ale tylko uchyliłem nieco usta. Brakowało mi przy niej słów, myślałem tylko o pocałunku, który tak bardzo chciałem jej skraść, a którego nie mogłem zainicjować, bo Audrey należała do kogoś innego.
– Dziękuję, Blythe – szepnęła, patrząc mi prosto w oczy, odważnie, może nawet nieco prowokująco, ale chyba nie była do końca świadoma, jak to na mnie działało.
– Za co? – spytałem głupio, starając utrzymać się kontakt wzrokowy, a nie ciągle zjeżdżać spojrzeniem na ponętne usta.
– Za wszystko – odparła cicho, tak że ledwo ją zrozumiałem.
Zrobiło mi się gorąco i musiałem wsadzić ręce do kieszeni, byle nie potrwać Audrey w ramiona i nie zacząć jej zachłannie całować. Czy ona rozumiała, że stając tak blisko (a przecież niedawno jeszcze uciekała, gdy przypadkiem otarliśmy się o siebie ramieniem!), patrząc w ten sposób i szepcząc tak słodko tym swoim melodyjnym głosikiem, robiła mi z mózgu miazgę?
Musiałem cofnąć się kilka kroków, by wreszcie zachować dystans, chociaż walczyłem sam ze sobą.
– Dobranoc, Audrey.
– Dobranoc, Blythe.
Zamknęła za mną drzwi, pozostawiając w całkowitej ciemności. Dzięki temu nie mogła usłyszeć dudniącego w mojej klatce piersiowej serca i zobaczyć głupiego uśmiechu na twarzy, którego nie starłem aż do powrotu do pubu.
~*~
Kocham ten rozdział całym serduszkiem, jest chyba jednym z moich ulubionych w tej historii. Wiecie, że niemal połowa powieści za nami? Ja nie mogę w to uwierzyć.
Wasza arrain <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro