Cztery
Miałem wiele pomysłów, jak zagadać do Willow.
Pójść do niej do domu i zadzwonić do drzwi. Pałętać się po Blaine i liczyć na łut szczęścia, przypadkowe spotkanie w aptece albo w parku. Podejść pod szkołę i jej wypatrywać, gdy będzie odbierać syna.
Szkoda, że żadnego nie wcielałem w życie.
Pierwsze kilka dni w Blaine uciekło mi przez palce, a ja się cholernie bałem. Zaszyłem się na poddaszu i po naprawieniu rozstrojonego fortepianu próbowałem komponować. Jednak moje myśli zaprzątała sprawa Willow, więc naturalnie miałem problem z koncentracją. Wciąż coś nie pasowało mi w utworach, zmieniałem nuty, zmieniałem tempo, ale wszystko nadaremnie, bo muzyka brzmiała tragicznie, jakby wcale nie była moja.
W sobotę miałem również dać koncert w pubie Jerome'a, co obiecałem przyjacielowi dawno temu. Dyson zresztą naprawdę zaangażował się w całe przedsięwzięcie, porozwieszał po całym Blaine ogłoszenia i dał nawet anons w gazecie, obiecując, że występ będzie zupełnie darmowy.
Do czego to doszło – żebym ja, Blythe Augustine, człowiek, który występował wielokrotnie dla prezydentów państw, krytyków z całego świata i najbogatszych ludzi na ziemi, zniżał się do tego poziomu i grywał darmowe koncerty dla największych pijaków w okolicy.
Ale czego się nie robi dla przyjaciół.
Po cichu też liczyłem, że na występie zjawi się Willow. Owszem, domyślałem się, że nie przyjdzie sama, prawie na pewno będzie towarzyszył jej mąż, ale to zawsze jakiś punkt zaczepienia. Oczywiście miałem na uwadze, że szybko mogę zarobić w nos od Hodgesa, ale trudno. Ważne, by nie ucierpiały moje dłonie, twarz nie miała aż takiego znaczenia.
Występ miał się zacząć o dwudziestej. Jak zwykle za pięć ósma wypaliłem papierosa i wspomogłem się szklanką whisky. Nie czułem zbyt wielkiego stresu, ale bałem się, że jeśli ujrzę wśród publiczności znajomą twarz Willow, od razu zapomnę wszystkich nut.
– To będzie najlepszy „Wlazł kotek na płotek" w dziejach muzyki – szepnął podekscytowany Jerome, klepiąc mnie w ramię. – Stary, cała sala jest pełna, wszyscy kupują piwa i wino. W życiu nie było tu tylu ludzi.
– Dyson, czy widziałeś Willow? – spytałem zachrypniętym głosem, który zbyt wiele zdradził.
Serce podeszło mi do gardła.
– Niestety nie, ale mogła mi umknąć, dzisiaj naprawdę mamy oblężenie, aż musiałem ściągnąć dwie kelnerki, które zwolniłem jakiś czas temu.
Wcale nie odczułem z tego powodu ulgi.
Punkt dwudziesta wyszedłem na scenę. Zazwyczaj łopotał za mną frak, dzisiaj miałem na sobie jedynie elegancką koszulę. Zazwyczaj towarzyszyły mi brawa, dzisiaj gwizdy i jakiś dziwny pomruk. Zazwyczaj kłoniłem się nisko, dzisiaj pozwoliłem sobie jedynie na kiwnięcie głową.
Przelotnie zerknąłem na zebrany tłum. Rzeczywiście, mogła tu się znajdować połowa Blaine. Wszystkie stoliki zostały zajęte, a niektórzy nawet podpierali ściany, niezrażeni brakiem miejsca.
Usiadłem przy fortepianie, wziąłem głęboki wdech i zacząłem grać. Delikatnie naciskałem klawisze, mając na uwadze, że raczej niewielu ludzi kojarzyło tu Chopina czy Liszta, dlatego zdecydowałem się na melodie znanych piosenek. Elvis Presley (miałem okazję poznać go osobiście), Frank Sinatra (jego też) oraz Bob Dylan (jego jeszcze nie) – tych ludzi z pewnością kojarzyli, gdyż kiwali się w rytm muzyki.
Co jakiś czas zerkałem na salę, taksując wzrokiem publiczność. Szukałem rudych włosów, ale przecież Willow mogła się przefarbować. W pomieszczeniu panował półmrok, a ja naprawdę nie mogłem jej nigdzie dostrzec.
I nagle napotkałem uważne spojrzenie.
Nie wiem, dlaczego akurat ono zwróciło moją uwagę. Może dlatego, że było podobne do tego, z którym miałem do czynienia kilka dni temu, gdy przyszedłem pod dom Willow?
Ta dziewczyna pracująca w ogrodzie Hodgesów. Chwilę mi zajęło przypomnienie sobie, skąd kojarzyłem tę drobną buźkę, ale czarne jak smoła włosy mnie na to naprowadziły. Mierzyła mnie tym swoim przeszywającym wzrokiem, a ja usiłowałem utrzymać to spojrzenie tak intensywnie, że zgubiłem kilka nut.
Cholera, pomyliłem się, ale chyba nikt tego nie zauważył.
Tylko ta dziewczyna drgnęła, jakby domyśliła się, że popełniłem błąd.
Siedziała w drugim rzędzie przy stoliku z jakimś postawnym mężczyzną, którego kompletnie nie kojarzyłem. Nie łudziłem się, wiele twarzy wydawało mi się znajomych, ale nie było mnie tu tyle lat, a wszystkie znajomości się pourywały, więc nie robiłem sobie nawet nadziei na to, że poznam od razu dawnych przyjaciół. A ten facet również wydawał się ode mnie kilka lat młodszy, więc nic dziwnego, że nie wiedziałem, kim był.
I znowu zerknąłem na tę dziewczynę. Nie rozumiałem tego – wszyscy na mnie patrzyli, jednak jej wzrok był jakiś inny. Nie umiałem określić, co takiego się działo w jej oczach, ale aż przeszły mnie ciarki.
Grałem dalej, mimowolnie wciąż szukając wzrokiem Willow, a i tak ostatecznie spoglądałem na tę dziewczynę o hebanowych włosach. Mężczyzna jej towarzyszący zdawał się tego nie dostrzegać – bardziej interesowało go piwo, które pochłaniał wielkimi łykami bez opamiętania.
Skończyłem po dobrej godzinie, cały zlany potem. Nie czułem już żadnego palca, bo odzwyczaiłem się od tak długiej i intensywnej gry. Stając przed publicznością i kłaniając się jej przez chwilę, ostatni raz sprawdziłem, czy Willow się jednak gdzieś nie ukryła. Starałem się nie myśleć o ukłuciu zawodu; chyba rzeczywiście nie przyszła, chociaż byłem niemal pewien, że słyszała o występie.
– Nie dziękuj – stwierdziłem nieco rozeźlony, mijając zadowolonego Jerome'a. – Idę do siebie na górę, krzycz, jeśli czegoś byś potrzebował.
Ja na pewno potrzebowałem zapalić.
Zgarnąłem jeszcze po drodze butelkę taniej whisky z zamiarem jej opróżnienia. Chciałem popracować nad nowym utworem, a alkohol mógł nieco rozjaśnić umysł i przynieść natchnienie.
Na górze zapaliłem światło, usiadłem przy tym starym fortepianie i zaciągnąłem się w końcu papierosem, wpatrując w czarno-białe klawisze. Starałem się nie myśleć o tym, że Willow nie przyszła na występ, ale tak naprawdę nie mogłem jej winić, że najprawdopodobniej nie chciała mnie widzieć.
W końcu dziesięć lat temu zachowałem się jak skończony idiota.
Po wypiciu niemal całej butelki i wypaleniu połowy paczki papierosów wcale nie było lepiej. Nie dość, że wciąż się na siebie złościłem, to jeszcze gra w ogóle mi nie szła. Bolały mnie palce, myliły się nuty, nie potrafiłem dobrać odpowiedniego tempa. Kompletnie mi nie szło, a na dodatek szum hucznej zabawy na dole ciągle rozpraszał.
I wtedy usłyszałem krzyk.
Drgnąłem, pewien, że wydarzyło się coś na dole na sali. Zaraz jednak usłyszałem kolejny niewyraźny wrzask, upewniając się, że jednak coś niepokojącego miało miejsce na dworze.
Podszedłem do okna, z którego widok wychodził na główną ulicę Blaine. Zmarszczyłem brwi, orientując się, że jestem mimowolnym świadkiem jakiejś kłótni. Dziewczyna mówiła coś podniesionym głosem do mężczyzny chwiejącego się na nogach. Nietrudno się domyślić, że był pijany jak messerschmitt.
Uniosłem brwi. Przecież kojarzyłem tę drobniutką dziewczynę w czerwonym płaszczu o hebanowych włosach. To ta Śnieżka, która tak dziwnie na mnie patrzyła podczas występu – właśnie tłumaczyła coś swojemu towarzyszowi, który jeszcze niedawno siedział z nią przy stoliku, próbując go najwyraźniej uspokoić. Facet jednak wciąż krzyczał bełkotliwie, szarpiąc ją za ramię, a ta mu się opierała.
Ja naprawdę nie lubiłem się wtrącać w takie sytuacje. Przysięgam, byłem pacyfistą. Tym bardziej że zazwyczaj kończyło się to rękoczynem, a ja pragnę przypomnieć, że moje dłonie to naprawdę cenny nabytek, o który miałem obowiązek dbać. Dlatego też wolałem siedzieć sobie bezpiecznie na poddaszu, popijać whisky, palić papierosy i udawać, że komponuję utwór.
A jednak stało się coś, co wytrąciło mnie z równowagi. Ten pijak popchnął Śnieżkę, a ta zatoczyła się i upadła z hukiem na bruk.
Nie wiem, co się wtedy stało. Mój pacyfizm poszedł się gonić, a ja, niewiele myśląc, narzuciłem na siebie płaszcz i wybiegłem bocznym wyjściem, gotowy do interwencji.
A może jednak wiem – przypomniało mi się, jak wiele razy ojciec wracał pijany tak, że można było się upić samym jego oddechem, a potem tłukł matkę bez opamiętania, bo nie zdążyła ugotować mu ulubionej zupy. I ta sytuacja na ulicy pod pubem, choć z pozoru trywialna, przypomniała mi tamtą scenę, gdy jako siedmiolatek widziałem zakrwawioną twarz matki i wielkie dłonie ojca zaciśnięte na jej szyi, który nic sobie nie robił z moich przerażonych krzyków.
Tylko że teraz nie miałem siedmiu lat i wcale nie czułem przerażenia.
Na dworze było zimno, tak zimno, że aż zadrżałem. Natychmiast jednak zalała mnie fala gorąca, gdy zbiegałem po schodach, słysząc teraz kłótnię wyjątkowo wyraźnie.
– Mason, proszę, przestań robić sceny i zaprowadź mnie do domu. Nie mam ochoty tu dłużej siedzieć.
– Nigdy nic ci się nie podoba, do kurwy nędzy. Zabieram cię na spacery, to się krzywisz, zabieram cię na koncert, to się tylko obrażasz. Mam dość tych twoich humorków, tania dziwko.
Odchrząknąłem, decydując się jednak wtrącić i jednocześnie ściągając tym na siebie uwagę pary. Nie miałem ochoty na kłótnie pod moim oknem, nie chciałem też, by ten palant wytrząsał się nad Śnieżką.
– Najmocniej przepraszam, ale ta pani chciałaby iść do domu. Zakomunikowała to bardzo wyraźnie.
Ja zakomunikowałem to bardzo piskliwie, ale przemilczmy to.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że pijany jegomość był wyższy o głowę. Przełknąłem głośno ślinę.
– Spierdalaj. – Usłyszałem wyjątkowo spokojnym głosem. – Żaden grajek od siedmiu boleści nie będzie mówił, co mam robić.
Aż się zapowietrzyłem. Sytuacja wyglądałaby wręcz groteskowo, gdyby przypadkiem mężczyzna zwany Masonem nie zaciskał dłoni w pięści, gotowy do ewentualnego ataku. Naprawdę nie uśmiechało mi się od niego obrywać w nos, ale skoro już próbowałem pomóc Śnieżce, to chociaż dopnę swego.
– Posłuchaj, możemy się rozejść w pokoju. – Brzmiałem jak skończony kretyn, którym najwyraźniej byłem. – Ty wróć do środka, napij się czegoś, a ja odprowadzę twoją... koleżankę do domu, co ty na to? I wilk syty, i owca cała.
Myślał; niemal słyszałem trybiki pracujące w jego głowie. Zmarszczył brwi, a wściekłość z niego momentalnie zeszła.
– Pierdol się, Dree – rzucił w kierunku dziewczyny i zaraz wszedł z powrotem do środka pubu, nie omieszkując po drodze trącić Śnieżki ramieniem, aż ta się zachwiała.
I zostaliśmy sami.
Nastała cisza, a powietrze można było kroić nożem.
Z jednej strony cieszyłem się, że nie zarobiłem w nos od Masona, z drugiej miałem wrażenie, że niepotrzebnie się wychylałem. Wsadziłem ręce głęboko do kieszeni płaszcza i przyjrzałem się uważnie Śnieżce stojącej obok. Niewiele było widać w blasku latarni ulicznej, tym bardziej że dziewczyna stała zgarbiona, wyłamując sobie palce i gapiąc się na czubki lakierowanych pantofli. W oczy rzucał się czerwony płaszczyk do kolan i pomalowane mocną karmazynową pomadką usta. Oczy podkreśliła grubą kreską, przypominając w tym wszystkim Kleopatrę.
Czekałem, aż odezwie się pierwsza, ale kolejne chwile mijały, a ona stała jak słup soli, nie podnosząc wzroku.
– Wszystko w porządku? – spytałem w końcu.
Drgnęła, jakby nagle uświadomiła sobie, że niebezpieczeństwo minęło. Popatrzyła na mnie płochliwie, otrzepując pośpiesznie rękaw płaszcza nieco ubrudzony ziemią.
– Przepraszam – wyszeptała nerwowo, nie patrząc mi w oczy. – Nie wiem, czemu Mason się tak zachował... Czasami przesadza z alkoholem i wtedy ma swoje humory. On nie jest taki na co dzień...
Nie odpowiedziałem, bo i tak miałem świadomość, że kłamała. Znałem pijacki typ mężczyzny aż za dobrze, w końcu mieszkałem z takim niemal dziewiętnaście lat pod jednym dachem.
– To twój mąż?
Nie odpowiadała przez dłuższy moment.
– Nie.
– Narzeczony?
– Nie. Przepraszam, ale to nie pańska sprawa. Powinnam wracać do domu.
Ruszyła pośpiesznie przed siebie, ale zdążyłem chwycić ją mocno za ramię i przytrzymać w miejscu. Syknęła, posyłając mi zaskoczone spojrzenie.
– Odprowadzę panią.
– Nie trzeba.
Chciała się wyrwać, ale chyba nie wiedziała, że miałem wyćwiczone, silne ręce.
– Odprowadzę panią – powtórzyłem twardo, a ona zamarła, patrząc na mnie sceptycznie. – I przepraszam, że się nie przedstawiłem. Blythe Augustine.
Wyciągnąłem prawą rękę, by się przywitać, ale Śnieżka to zignorowała.
– Wiem, kim pan jest – odparła złośliwie, a ja zmarszczyłem brwi.
Przy Masonie nie była taka odważna, ale pozwoliłem to zachować dla siebie. Nie rozumiałem jej zachowania, wyglądała tak, jakby chciała przede mną uciec, a to nie ja kilka minut wcześniej powaliłem ją na ziemię. Nie miałem przecież zamiaru zrobić jej krzywdy, tylko zwyczajnie pomóc. Odprowadzenie pod dom to nic złego ani karalnego, tym bardziej że dochodziła dwudziesta druga i miałem świadomość, że w Blaine o tej porze kręcili się niebezpieczni goście.
– Powinnam wracać do domu, przepraszam – wymamrotała rozpaczliwie i z determinacją, jakby się tam paliło.
Puściłem ją, a ta znowu ruszyła z impetem, podążyłem jednak zaraz za nią. Była irytująca z tą swoją stanowczością, mimo wszystko naprawdę chciałem, żeby wróciła cała i zdrowa.
– Nie musi pan za mną iść. – Odwróciła się i rzuciła w moim kierunku prowokujące spojrzenie. – Doskonale radzę sobie sama.
– Nie zauważyłem.
Wywróciła oczami, zatrzymała się w pół kroku i wzięła pod boki. Może i wyglądałaby groźnie, gdyby nie miała pięciu stóp wzrostu.
– Czemu pan się do mnie przeczepił?
– Nie przyczepiłem się. Chcę panią odprowadzić, bo widzę, że nie wszystko jest w porządku. Zresztą mówiłem już, że nazywam się Blythe, i miło by było z pani strony, gdyby pani się również przedstawiła.
Sapnęła ze złości, ale opuściła ramiona chyba w geście rezygnacji.
– Audrey.
– Dree?
– Nie. Po prostu Audrey. Nie lubię, gdy ktoś mówi do mnie Dree.
Fakt, że Mason nazwał ją Dree, również przemilczałem. Śnieżka ewidentnie była zbyt rozjuszona i roztrzęsiona, by dodatkowo ją denerwować. Wydawało mi się, że miała niezły charakterek, skoro bywała taka bezczelna w stosunku do mnie. Starałem się to jednak zrozumieć, właśnie ucierpiała jej duma, bo facet, z którym przyszła na mój koncert, potraktował ją tak fatalnie.
Nie mogłem się też oprzeć wrażeniu, że przypominała moją matkę. Ona też była pyskata, gotowa do walki i często opryskliwa; tylko przy ojcu traciła cały rezon i robiła się kompletnie bezbronna – tak jak Audrey przy Masonie.
– Dobrze, więc będzie Audrey. Pozwolisz mi się odprowadzić?
Objęła się mocno ramionami, ale kiwnęła głową, chyba domyślając się, że nic sobie nie zrobię z jej odmowy.
Szliśmy przez kilka chwil w kompletnym milczeniu, prawie ocierając się o siebie ramionami. Ta cisza między nami jednak zaczęła dzwonić mi w uszach. Chciałem jakoś zmiękczyć tego uparciucha, bo Audrey wydawała się do mnie zrażona od samego początku. I ten jej dziwny wzrok, który ciągle miałem przed oczami – jak Boga kocham, z tą dziewczyną było coś nie tak.
– Więc pracujesz u Willow Jardine? – spytałem niepewnie.
Raczej nie zdarzało mi się być nieśmiałym w obecności kobiet, ale Audrey wystarczająco zabijała dzisiaj we mnie wrodzoną pewność siebie.
– Pani Willow Hodges. – Poprawiła mnie po chwili ciszy.
– W ogrodzie?
– Tak.
Wzniosłem oczy do rozgwieżdżonego nieba. Irytowała mnie tą oschłością i lakonicznymi odpowiedziami. Przecież przed chwilą jej pomogłem, mogłaby okazać odrobinę wdzięczności – albo przynajmniej nie okazywać niechęci.
– Podoba ci się ta praca?
– Tak.
Miałem ochotę uderzyć głową w ścianę. Co było nie w porządku z dziewczyną urody Królewny Śnieżki? Byłem miły, nawet jej nie podrywałem, przecież próbowałem jedynie zagaić jakąś rozmowę.
A ten uparciuch mnie zbywał!
– Jesteś na mnie o coś zła?
Popatrzyła na mnie kątem oka.
– Nie.
Westchnąłem w duchu. Tak nie dało się z nią rozmawiać; skoro ciągle mnie zbywała, to trudno, nie musiałem przecież nadwyrężać dla niej głosu. Postanowiłem przyjąć jej taktykę, dlatego nieco zwolniłem kroku, skrzyżowałem ręce na piersi i podążałem za nią niczym cień; dzieliły nas nieco ponad trzy stopy odległości.
Rozejrzałem się w międzyczasie po okolicy. Doszliśmy do miejsca, które wyjątkowo dobrze kojarzyłem, bo sam mieszkałem kilkanaście lat wcześniej względnie niedaleko. Znaleźliśmy się w najbiedniejszej części Blaine, gdzie stały stare jak świat budynki mieszkalne grożące zawaleniem już od dziesięcioleci.
Nagle Audrey zatrzymała się pod doskonale znaną mi kamienicą. Serce zabiło mi mocniej, bo w jednej chwili pewne rzeczy, których do tej pory ze sobą nie skojarzyłem, wskoczyły na swoje miejsca.
– To tutaj – rzuciła nieco drżącym głosem, który zdradził jej niepewność. Znowu zaczęła wyłamywać sobie palce. – Dziękuję za odprowadzenie. Do widzenia, Blythe.
Odwróciła się na pięcie.
Serce biło mi mocno w piersi, tak mocno, że bałem się, że zaraz połamie mi żebra. Zmarszczyłem brwi, uświadamiając sobie, że już znałem Śnieżkę, znałem ją wiele, wiele lat temu, a nie widziałem już szmat czasu, dlatego teraz jej nie poznałem.
– Audrey Evans?
Zamarła w pół kroku, a potem odwróciła się powoli, posyłając mi takie spojrzenie, że prawie ugięły się pode mną kolana. Nic nie odpowiedziała, ale coś w jej oczach, może jakiś błysk, potwierdziło to, o co zapytałem. Serce wciąż się nie uspokoiło, zrobiło mi się słabo, a w uszach szumiała krew, gdy Audrey bez słowa zniknęła za drzwiami kamienicy, zostawiając mnie całkiem roztrzaskanego i pogubionego w plątaninie własnych myśli.
Znałem ją. Znałem też jej rodzinę – mamę i tatę.
Audrey była córką Waltera Evansa, nauczyciela muzyki, który jako pierwszy dwadzieścia dwa lata temu dostrzegł talent Blythe'a Augustine'a.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro