Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Piętnaście

Następnego dnia obudziłem się w świetnym humorze. Może to tylko złudne wrażenie, ale wreszcie niektóre sprawy zaczęły się układać po mojej myśli. Wczoraj w końcu poznałem prawdę, na którą nieświadomie czekałem tyle lat, a dzisiaj mogłem jeszcze raz spróbować wyperswadować Audrey z głowy te jej dziwne pomysły. Mogło się to udać, zważywszy na fakt, że nie reagowała już na mój widok irytacją.

Co za postępy, Augustine.

Wypaliłem papierosa, stojąc nago przed oknem i podziwiając poranek w Blaine, tak różniące się od tłocznego Waszyngtonu. Z piętra widziałem połacie lasu na horyzoncie, teraz spowite delikatną mgłą, budzące się do życia miasteczko, pierwszych przechodniów załatwiających swoje sprawunki na głównej ulicy, przy której znajdował się pub Jerome'a.

Może jednak zbyt krytycznie podchodziłem do tego miejsca. Przecież tutaj się właśnie wychowałem, tutaj dostrzeżono mój niespotykany talent, tutaj wszedłem w dorosłe życie z niespodziewanym impetem.

Zaciągnąłem się głęboko powietrzem przesyconym mieszanką dwóch zapachów – dymu papierosowego i pobliskiego sosnowego lasu, którego woń docierała przez otwarty lufcik. To paradoksalne, ale świetnie mi się tu odpoczywało. Nie musiałem codziennie ćwiczyć, nie bolały mnie dłonie, nie musiałem znosić tych wszystkich dziwnych spojrzeń rzucanych mi przez ludzi, nie musiałem sztucznie się uśmiechać i udawać, że jestem szczęśliwy, beztroski i szelmowski aż do bólu.

Właściwie nie musiałem nic. I to było doprawdy kojące.

Ubrałem się w lnianą koszulę i spodnie dżinsowe, wypaliłem na zaś dwa papierosy, a potem spryskałem się intensywnie perfumami, by nieco zatuszować przykry zapach dymu. Naprawdę byłem dobrej myśli, że Audrey mnie posłucha, chociaż zamierzałem zrobić coś głupiego i chyba niespodziewanego. Obawiałem się jedynie tego, jak zareaguje na moją propozycję.

Zszedłem do kuchni, zastając w niej Jerome'a, który pił właśnie czarną kawę. Zdziwił się na mój widok, przeczesując palcami potargane włosy.

– Idziesz na randkę? – spytał głupio, mierząc mnie uważnym wzrokiem od stóp do głów.

– Nie. – Zaśmiałem się trochę nerwowo. – Właściwie... Chciałem porozmawiać z Audrey. Niedługo wyjeżdżam i chciałem jej wybić z głowy ślub z Watermanem.

Dosłownie w ułamku sekundy wszystkie mięśnie na jego twarzy stężały. Uśmiech spełzł mi z ust, bo w oczach Jerome'a wymalowała się czysta złość.

– Naprawdę, Blythe? – spytał zrezygnowany, siadając ciężko na stołku. – Naprawdę? – powtórzył, kręcąc głową.

– O co ci chodzi? – spytałem, marszcząc brwi.

Atmosfera między nami gwałtownie zgęstniała. Kłótnia wisiała w powietrzu, wyczuwałem ją każdą komórką swojego ciała. Napięcie między mną a przyjacielem narastało systematycznie od samego początku mojego przyjazdu, doszło już do kilku zgrzytów, ale chyba teraz nie mogłem liczyć na taryfę ulgową.

– Boże, jesteś takim idiotą, Blythe. – Uderzył się dłonią w czoło, patrząc na mnie z niedowierzaniem.

Cały się spiąłem.

– Masz wszystko – powiedział po chwili nerwowej ciszy. – Masz dosłownie wszystko, o czym można by marzyć. Pieniądze, sławę, pieprzony talent. Miałeś Willow, którą odtrąciłeś, masz uzdolnionego syna. Masz rodzinę, której potrzebowałeś, a której nie chciałeś. A teraz jeszcze chcesz rozpieprzyć cudze życie tylko dlatego, że spodobała ci się kolejna dziewczyna.

Prychnąłem rozeźlony, intensywnie szukając w głowie jakiejś ciętej riposty.

– Przestań patrzeć na mnie przez pryzmat gazet.

– Naprawdę? – Wywrócił oczami. – Kiedy ostatnio spałeś z obcą laską? No kiedy?

Zazgrzytałem zębami, od razu myśląc o Amelii. Po liście od Jerome'a byłem zbyt zestresowany, by szukać nowych wrażeń i znajomości; zresztą moja wspólna noc spędzona z tamtą kelnerką miała miejsce dawno temu.

– To nie twoja sprawa. I chodzi mi o szczęście Audrey. Dobrze wiesz, jaki był mój ojciec. To takie dziwne, że chcę ją przed tym ochronić?

Jerome podniósł się szybko ze stołka i zmierzył od góry wściekłym wzrokiem.

– Ty masz cholernie zaburzoną hierarchię własnych wartości, wiesz? – wycedził przez zęby. – Zamiast skupić się na Willow i jej synu... A właśnie, WASZYM synu, ty latasz za zaręczoną dziewczyną i próbujesz bawić się w księcia na białym koniu, który za wszelką cenę musi ją uratować.

Podniosłem się i ja, krzyżując ręce na piersi.

– A może ty jesteś po prostu zazdrosny, co? – wypaliłem, śmiejąc się kpiąco i z satysfakcją widząc malujący się na twarzy Jerome'a grymas. – Zazdrosny, bo tobie w życiu nic nie wyszło. Nie masz rodziny, tylko siedzisz w Blaine i próbujesz ratować tę całą ruinę. – Machnąłem niedbale ręką. – A teraz masz wyrzuty, że znowu walczę o swoje. Wiesz co, mógłbyś wreszcie wziąć ze mnie przykład i odważnie robić, co chcesz. Może wtedy przestaniesz być takim zgorzkniałym kretynem.

Wypadłem z baru, nim Jerome zdążył zareagować; prawie biegiem rzuciłem się do drzwi, które trzasnęły za mną z głośnym hukiem. Niemal trzęsąc się z wściekłości, ruszyłem pośpiesznie w kierunku mieszkania Audrey.

Jerome jednak się zmienił – chociaż nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Nasze drogi rozeszły się przez ostatnie lata tak bardzo, że w końcu musiało dojść między nami do wybuchu. On zmieniał się w zgorzkniałego samotnika prowadzącego upadający bar, ja natomiast tworzyłem nową erę muzyki klasycznej.

Nie chciałem się z nim zgodzić – on naprawdę mnie nie rozumiał. Przecież chodziłem do Willow, rozmawiałem z Mannym, wspólnie podjęliśmy taką, a nie inną decyzję. Nie planowałem spotkać Audrey, nie chciałem widzieć jej kłótni z Masonem – może wtedy nawet nie zwróciłbym na nią większej uwagi i nie dowiedziałbym się, że była córką Waltera.

To, że mi się spodobała, to, że być może poczułem do niej coś więcej, znajdowało się poza moją kontrolą. Mogłem jeszcze jej pomóc, wybić z głowy pewne pomysły, zaopiekować się i może w jakiś sposób choć trochę zrehabilitować po tym, co zrobiłem Willow. Jerome natomiast wszystko sprowadzał do jednego – a ja przecież nie chciałem zaciągać Audrey do łóżka.

Przynajmniej nie od razu.

W całym tym zdenerwowaniu nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się pod kamienicą Audrey. Bez zastanowienia pokonałem wszystkie piętra i zapukałem szybko do drzwi, które po dłuższej chwili otworzyła nieco zaskoczona Śnieżka.

– Myślałam, że przyjdziesz dopiero na obiad – wydukała, wycierając dłonie w fartuszek.

Cała złość na Jerome'a momentalnie ze mnie uleciała na widok tych jej zaskoczonych zielonych oczu. Opadły mi ramiona, a wszystkie myśli wyparowały z głowy, bo przede mną stała Audrey, za którą irracjonalnie tęskniłem. Pomyślałem o tym, że miała wyjść za mąż, a ja przecież wyjeżdżałem za kilka dni, i wiedziałem już, że nie spocznę, dopóki nie przekonam jej do swojego planu.

– Chciałem zobaczyć cię wcześniej.

Audrey zmieszała się na te słowa, bo spuściła wzrok; zaraz jednak to zatuszowała – przesunęła się w drzwiach, żeby mnie przepuścić.

– Wejdź, ale ostrzegam, że niewiele jest zrobione. Liv jest w swoim pokoju, niedawno zasnęła i pewnie obudzi się na obiad. Miałyśmy ciężki poranek.

Wszedłem, zdjąłem z siebie płaszcz i westchnąłem. Audrey przeszła od razu do kuchni, z której dochodził do mnie apetyczny zapach pieczeni.

– Co się stało Livii? Wszystko w porządku?

Audrey oparła się biodrem o blat kuchenny. Wyglądała na wyczerpaną.

– Obudziła się o piątej rano w złym humorze. Nie miała żadnego napadu, ale wymagała dużo mojej uwagi. Dopiero niedawno się uspokoiła i zasnęła.

– Może ci jakoś pomóc? Powinnaś odpocząć.

– Nie trzeba, Blythe. Wszystko już dobrze. Usiądź sobie wygodnie, zaraz ukroję ci ciasta, które wczoraj upiekłam.

Kiedy Audrey krzątała się po kuchni, ja obserwowałem ją uważnie. Wyglądała obłędnie w dopasowanym granatowym sweterku i czarnych spodniach cygaretkach; włosy przewiązała nad karkiem kolorową wstążką, ale i tak kilka niesfornych hebanowych loków opadało jej na policzki. Nie mogłem się na nią napatrzeć – wydawała się idealna w każdym calu.

Audrey zauważyła, że jej się przyglądam; co chwila ukradkiem sprawdzała, czy wciąż nie oderwałem od niej wzroku, a gdy nasze spojrzenia się krzyżowały, uśmiechała się delikatnie pod nosem i uroczo rumieniła.

Nie umiałem wyjaśniać, dlaczego tym razem wydawała się taka rozluźniona i nastawiona pozytywnie. Chociaż wyglądała na zmęczoną, biła od niej dziwna siła. Postanowiłem wykorzystać ten dobry humor, bo w przypadku Audrey potrafił się on zmieniać w mgnieniu oka.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytała w końcu, wbijając we mnie rozbawione spojrzenie.

Chyba zakochiwałem się w niej coraz bardziej z każdą chwilą.

– Bo świetnie wyglądasz. Nie mogę?

Prychnęła w odpowiedzi, ale uśmiech nie schodził z jej twarzy. Boże, jak ja uwielbiałem jej czerwone usta i roześmiany wzrok. Mógłbym tak patrzeć na nią godzinami i wcale się nie nudzić.

– Blythe, błagam, nie mogę się skupić. – Wywróciła oczami.

Kiedyś sądziłem, że nie potrafiła się uśmiechać; teraz nie umiała zachować powagi. To zadziwiające, jak może się zmieniać nasze zdanie na temat osoby, którą lepiej poznajemy. Jeszcze niedawno Audrey wydawała mi się oschła, niedostępna, wiecznie smutna i zamyślona. Teraz fascynowała mnie do szaleństwa – jej uśmiech, tajemnicze spojrzenie, odwaga, siła i mądrość.

Przypomniał mi się smak jej ust i stwierdziłem, że chyba nie poradzę sobie bez Audrey za granicą.

Musiałem ją jakoś przy sobie utrzymać.

Kiedy na kuchence bulgotał apetycznie pachnący sos, Audrey postawiła na stoliku przede mną ciasto marchewkowe i filiżankę z parującą czarną herbatą, a potem usiadła na tyle blisko, że poczułem delikaty zapach jej kwiatowych perfum, i jednocześnie na tyle daleko, by mnie nie dotykać.

Ja chyba przez nią w końcu oszaleję.

– Cieszę się, że dałaś mi kolejną szansę.

Audrey przygryzła niepewnie wargę.

– Ja też, ale boję się, że mogę tego pożałować.

Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami.

– Pójdziemy potem na spacer? – zaproponowałem w końcu.

– Dobrze, ale lepiej nie do centrum miasta.

Upiłem łyk gorącej herbaty; wiedziałem, co miała na myśli. Nie powinniśmy być spotykani razem, by nie prowokować niepotrzebnych, krzywdzących plotek. Nie byłem głupi, nie chciałem jej narobić żadnych kłopotów.

– Blythe, chcę z tobą porozmawiać o naszym ostatnim spotkaniu.

Chyba chciała jakoś ukryć zdenerwowanie, bo wstała i ruszyła do części kuchennej. Krzątała się przy naczyniach jak dwadzieścia lat temu jej matka Cecily; nie patrzyła w moją stronę, próbując zakryć włosami rumieńce na policzkach.

– Czyli dlatego zgodziłaś się, żebym przyszedł na obiad? Nie dlatego, że dałaś mi kolejną szansę, tylko żeby porozmawiać o pocałunku?

Cała się spięła, po czym odłożyła na blat nóż, który do tej pory trzymała w dłoni. Posłała mi prowokujące spojrzenie.

– Nie miałeś prawa tego robić.

– Ty nie powinnaś wychodzić za mąż za Masona.

Wywróciła oczami.

– Wiedziałam, że to się tak skończy. Och, jesteś taki nieznośny, Blythe. Zawsze, gdy jesteś tak blisko i patrzysz na mnie w ten dziwny sposób, mam wrażenie, że się duszę. Naprawdę nie chcę po raz setny roztrząsać sprawy z Masonem. Czy chociaż raz nie możemy porozmawiać o czymś innym? Na przykład o tobie?

Prychnąłem, ale ostatecznie nic nie odpowiedziałem. Może Audrey miała rację, za bardzo chciałem przekonać ją do swoich racji.

– Mówiłeś, że dogadałeś się z Willow w sprawie Manny'ego. – Zamieszała łyżką sos, po czym trochę go spróbowała i pokiwała z uznaniem głową.

– Owszem. Doszliśmy razem do wniosku, że lepiej zostać tę sytuację taką, jaka jest. Nie chcemy niszczyć małemu dzieciństwa.

– Nie martwicie się, że kiedyś pozna prawdę? Że w końcu się domyśli? – Patrzyła na mnie uważnie tym swoim dziwnym wzrokiem. – I że wam nie wybaczy ukrywanej prawdy?

– Nie wiem, co wtedy zrobimy – odparłem całkowicie szczerze, podnosząc się i podchodząc do Audrey. – Ale nie mam raczej nic do gadania. To decyzja Willow i Casimira. Właściwie gdyby nie spostrzegawczość Jerome'a Dysona, do dzisiaj o niczym bym nie wiedział.

Audrey kiwnęła głową.

– Wydaje mi się, że mądrze postąpiłeś, zgadzając się na taki układ – powiedziała po chwili zastanowienia. – To Willow i Casimir mimo wszystko powinni decydować o tym, co Manny może wiedzieć, a czego nie.

– Dobrze, że nie zabronili mi się z nim kontaktować. Gdy będzie starszy, chciałbym go zabrać ze sobą w jakąś trasę koncertową i pokazać mu kawałek świata. Tyle mogę dla niego zrobić.

Chciałem dodać, że Audrey również chciałbym ze sobą zabrać, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem.

Wiedziałem, że nie najlepiej reagowała na moje propozycje – a szkoda, bo dzisiaj przygotowałem dla niej prawdziwą bombę.

– Obiad gotowy. – Audrey zastukała mocno łyżką o garnek. – Ja zawołam Liv, a ty nakryj do stołu, dobrze?

Kiwnąłem głową, po czym zrobiłem to, o co mnie prosiła. Przez następne pół godziny jedliśmy wspólnie posiłek, rozmawiając swobodnie. Sam byłem zdziwiony, ale naprawdę dobrze dogadywałem się z Livią – być może to kwestia profesjonalizmu, który w sobie wytrenowałem przez ostatnie lata.

Dowiedziałem się, że lubiła śpiewać, wciąż miała problemy z czytaniem, uwielbiała pić czarną herbatę z cytryną, kochała długie spacery i zasypianie u boku siostry przy włączonym świetle, bo podobnie jak Audrey bała się ciemności. Ja za to opowiadałem jej o trasach koncertowych, krajach, które zwiedziłem i oczywiście musiałem jej obiecać, że kiedyś zabiorę ją ze sobą do Waszyngtonu (Audrey jedynie się na to zaśmiała; już się bałem, że będzie wściekła).

Chociaż Audrey niewiele wtrącała się w dyskusję, obserwowałem ją uważnie kątem oka. Wydawała się rozluźniona, swobodna, roześmiana i taka szczęśliwa... Chyba za bardzo byłem przyzwyczajony do jej smutnego spojrzenia, bo uśmiech nieschodzący jej z twarzy okazał się zadziwiającym zjawiskiem.

W końcu zaproponowałem spacer – chciałem przez ścieżkę w lesie przejść na dziką plażę. Tęskniłem mimo wszystko za widokiem morza, a podczas tej wizyty ani razu nie zobaczyłem Oceanu Spokojnego.

W milczeniu przeszliśmy większość drogi, obserwując uważnie Livię drepczącą kilka metrów przed nami. To Audrey odezwała się pierwsza.

– Chciałam porozmawiać z tobą o tamtym pocałunku... – podjęła po raz kolejny cicho, a w jej głosie dało się wyczuć wyraźną niepewność.

– Och – odparłem jedynie, wznosząc oczy ku górze.

– To nie powinno było się wydarzyć, Blythe – powiedziała ostro i gwałtownie, głośno wciągając powietrze. – Gdyby jakikolwiek sąsiad nas wtedy zobaczył... Na miłość boską, dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego mnie pocałowałeś?

Biłem się z myślami, patrząc uważnie w jej zielone oczy. Na jaką odpowiedź liczyła? Co chciała usłyszeć? I co ja chciałem jej właściwie powiedzieć?

– Zależy mi na tobie, Audrey. I nie chce mi się wierzyć, że do tej pory się tego nie domyśliłaś.

Wypuściła powietrze z ust.

Przystanęliśmy na skraju plaży; kątem oka spoglądałem na Liv, która zaczęła zbierać kamyki leżące przy brzegu oceanu. Bałem się spojrzeć na Audrey, bałem się jej reakcji, bałem się buntu i ostatecznego rozstania.

– Nie wiem, czy czujesz do mnie cokolwiek... Bo dajesz mi sprzeczne sygnały i nie wiem, po prostu nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Ale wiem, że od kiedy cię poznałem, jest między nami coś, czego nie umiem wyjaśnić, i wydaje mi się, że ty też to widzisz...

Zaczerpnąłem oddechu; Audrey poruszyła się niespokojnie, spuszczając wzrok.

– Chcę cię zabrać z Blaine, Audrey. Ciebie i Liv. Chcę dla was takiego życia, na jakie zasługujecie. Nie będziesz musiała się niczym przejmować. Załatwię Liv najlepszych lekarzy na świecie, wszystko opłacę... Zbuduję nam dom, pokażę wam wszystkie kraje, jakie tylko zechcecie...

Audrey nie patrzyła mi w oczy, co było pierwszym sygnałem, że nie wszystko potoczyło się tak, jakbym chciał. Serce waliło mi w piersi jak szalone, oddychałem ciężko, zupełnie jakbym właśnie przebiegł maraton. Wpatrywałem się w Audrey z rosnącą rozpaczą, widząc doskonale, że z każdą kolejną chwilą zamykała się w sobie.

Kiedy zrobiła krok do tyłu, pojąłem, że przegrałem.

Wypuściłem głośno powietrze z ust, musiałem też wypuścić Audrey ze swojego serca, bo chyba starała się z niego uwolnić za wszelką cenę.

– Blythe, czy ty siebie w ogóle słyszysz? – wydukała w końcu, kręcąc głową.

W jej oczach zalśniły łzy. Spojrzała na mnie ostrym wzrokiem, chcąc mnie chyba nim zgromić.

– Czy ty chociaż raz zastanowisz się nad słowami, które rzucasz na wiatr? Czy naprawdę jesteś aż tak beztroski i lekkomyślny, żeby proponować mi takie rzeczy na poważnie?

– Przecież nie żartuję – prychnąłem. – Naprawdę chcę, żebyście ze mną wyjechały...

– Przestań – poprosiła słabo, podnosząc rękę. Znowu uciekła wzrokiem, a ja wiedziałem, po prostu wiedziałem, że nasza znajomość właśnie legła w gruzach. – Myślisz, że w ten irracjonalny sposób odkupisz swoje grzechy z przeszłości? Że swoją nieobecność w życiu Manny'ego wynagrodzisz pieniędzmi na leczenie Livii? Że pokażesz się od bardziej odpowiedzialnej strony, bo nie zostawisz mnie z chorą siostrą? A przecież tak łatwo zostawiłeś ciężarną Willow...

Przerwała na chwilę, by zaczerpnąć oddechu, ale nie dała mi szansy na obronę.

– Tobie się naprawdę wydaje, że to takie proste? Że spakuję siebie i Liv w dwie walizki i bez mrugnięcia okiem pozwolę się wywieźć na drugi koniec świata, bo ty mnie o to poprosiłeś? Powiedz mi, jaką mam niby gwarancję, że nie postąpisz ze mną jak z Willow? Że nie zostawisz mnie, gdy tylko coś ci się nie spodoba? Gdy jednak okaże się, że musiałbyś poświęcić karierę, pieniądze i swoje zdrowie na coś, co mogłoby ci się nie spodobać?

W jej oczach szalała burza; złość mieszała się z rozczarowaniem i rozgoryczeniem.

– To, co wygadujesz i proponujesz, tylko pokazuje, jak wąskie jest twoje myślenie. – Audrey wciąż wyliczała, zachłystując się powietrzem. – Widziałeś Liv kilka razy w życiu. Nie masz pojęcia, co to znaczy mieszkać z osobą niepełnosprawną na co dzień, zajmować się nią, opiekować, wciąż troszczyć... – Wycelowała we mnie palcem. – Liv nie zna innego świata niż Blaine. Nie mogę jej po prostu stąd zabrać, przecież ona się załamie. Tylko tutaj czuje się bezpiecznie.

Westchnęła, jakby uszło z niej całe powietrze.

– Jesteś taki pusty, Blythe... – Pokręciła głową. – Naprawdę miałam nadzieję, że coś się w tobie zmienia. Wiem, widzę, że się o mnie troszczysz, że chcesz mi pomóc, ale twoje pomysły są tak głupie, że to aż nieprawdopodobne. Nie wyjadę z tobą z Blaine. Udam, że tego nie słyszałam.

Chciała się odwrócić na pięcie, ale w porę chwyciłem ją za ramię. Przez ułamek sekundy intensywnie wpatrywaliśmy się sobie w oczy; po chwili mocno ją pocałowałem, przyciągając do siebie, być mieć ją choć na moment bliżej własnego ciała. Audrey jednak zareagowała natychmiast, odsuwając się i wyplątując z moich ramion, a potem przetarła z obrzydzeniem usta, rozmazując sobie czerwoną pomadkę.

– Nigdy więcej tego nie rób, Blythe! – powiedziała z taką mocą, że na moment zapomniałem, jak się oddycha.

– Audrey... – szepnąłem rozpaczliwie.

– I nie wymawiaj w ten sposób mojego imienia!

Stałem jak słup soli, nie mogąc się ruszyć; potrafiłem jedynie biernie obserwować Audrey, która szybko zawołała do siebie zupełnie nieświadomą Liv, ewidentnie chcąc uciec. Po głowie krążyły mi strzępki kompletnie niepoukładanych myśli, czułem, że powinienem chociaż z nią porozmawiać, ale chyba oszalały mi wszystkie zmysły.

– Audrey, błagam, posłuchaj mnie... – Ruszyłem niemrawo na sztywnych nogach.

Ta jednak już ciągnęła Liv za rękę, nie bacząc na jej protesty. Minę miała zaciętą, uparcie unikała mojego wzroku.

– Nie skrzywdzę cię jak Mason. Chcę ci pomóc. Pozwól mi na to.

– Nie mam zamiaru tego słuchać! – krzyknęła jeszcze, odwracając się do mnie i posyłając mi burzliwe spojrzenie. – Dorośnij wreszcie, Blythe.

Chciałem za nią pobiec. Chciałem powiedzieć jej jeszcze tyle rzeczy... Chciałem ją zabrać ze sobą. Chciałem z nią po prostu być.

Chyba zakochałem się w Audrey Evans.

Oddychałem ciężko, patrząc bezradnie na oddalające się sylwetki sióstr. Nie miałem już na nic siły. Wiedziałem, że właśnie przegrałem, że teraz to pożegnanie, ta kłótnia były już ostateczne. Nie mogłem uratować czegoś, co od początku nie miało przyszłości.

Audrey Evans nigdy nie czuła do mnie tego, co ja czułem do niej.

Tylko dlaczego tak trudno było mi się z tym pogodzić?

~*~

Chciałabym ślicznie podziękować za tysiąc wyświetleń pod "Narcyzami". Jesteście wielcy <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro