Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pięć

Walter Evans był ojcem mojej kariery.

Z tą myślą krążącą mi od dobrych kilku godzin po głowie kładłem się spać na skrzypiącym ze starości materacu. Nie mogłem jednak znaleźć sobie odpowiedniego miejsca, przekręcając się z boku na bok. Wciąż przed oczami miałem obraz Audrey szarpanej przez faceta, który mógł być jej mężem, narzeczonym czy chłopakiem (wszystkie opcje wydawały się prawdopodobne), a także tego jej spojrzenia, które było tak dziwaczne, że wryło się w mój mózg i nie chciało go opuścić.

Mogłem sobie wmawiać, że to mój talent przyczynił się do sukcesu, jaki osiągnąłem, i była to prawda. Prawdą również było to, że zaraz po skończonych studiach wpadłem dość przypadkiem na Jima, który został moim agentem i rozkręcił fortepianową karierę.

Najwięcej jednak w tym wszystkim zawdzięczałem właśnie Walterowi.

Może mimo wszystko powinienem zacząć od samego początku.

Gdy miałem siedem lat, w życiu jeszcze nie widziałem na oczy pianina. Głowę zaprzątały mi wtedy głównie strach przed gniewem ojca i codzienne zabawy z Jerome'em. Pewnego dnia w środku wakacji, gdy słońce piekło nas w karki, wpadliśmy z Dysonem na poroniony pomysł – ponieważ u nas obu w domach się nie przelewało, stwierdziliśmy, że można by się włamać do czyjegoś mieszkania i coś zwędzić.

Jak już mówiłem, był to chory pomysł, bo zaczęliśmy od budynku, w którym mieszkała najbiedniejsza część mieszkańców Blaine. Znałem Evansów z widzenia, Walter to weteran wojenny, któremu urwało nogę na froncie, dorabiał jako nauczyciel muzyki, a jego żona pracowała w sklepie na stanowisku kasjerki. Nigdy się u nich nie przelewało, tym bardziej że na świat całkiem niedawno przyszła ich córka.

Plan był prosty – Jerome miał pilnować wejścia i w razie czego mnie ostrzec, ja zamierzałem zwędzić coś do jedzenia, bo byliśmy głodni.

Gdy wszedłem do ich mieszkania, przywitała mnie cisza. Wiedziałem, że Cecily była w pracy, a Walterem jakoś się nie przejmowałem, mając na uwadze, że był inwalidą i na pewno by mnie nie dogonił. Przeszedłem bezszelestnie przez ciasny korytarzyk i znalazłem się w niewielkim salonie. Już miałem popędzić do części kuchennej, bo dostrzegłem na blacie miskę z apetycznie wyglądającymi jabłkami, gdy nagle zauważyłem pianino.

Stare, nieco podrapane, białe pianino wyglądało zachęcająco.

Nie wiem, co mi strzeliło do tego durnego łba. Miałem siedem lat, a moja logika poszła się gonić. Wiedząc, że powinienem jak najszybciej się stamtąd ulotnić, ja usiadłem przy instrumencie, otworzyłem klapę i zacząłem bez namysłu naciskać klawisze. W przestrzeń uwolniła się wątpliwej jakości muzyka, o ile tak można nazwać brzdąkanie bez ładu i składu.

– Dzień dobry. – Podskoczyłem, gdy usłyszałem za sobą spokojny, miękki głos.

Obróciłem się i moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Waltera Evansa. Stał w progu, opierając się na lasce. Wyglądał na starszego niż w rzeczywistości z powodu długich siwych włosów opadających na kark i kilkudniowego zarostu. Nawet z odległości czterech stóp doskonale widziałem zadziwiającą zieleń jego oczu.

Zerwałem się na równe nogi, gotowy do ucieczki, ale Walter machnął ręką od niechcenia. Z pewnością wiedział, po co przyszedłem, ale nie zwrócił mi uwagi ani nie kazał wynosić się za drzwi, chociaż ja prawie mdlałem ze strachu o to, czy nie doniesie o wszystkim mojemu ojcu.

Zamiast oskarżyć mnie o włamanie, uśmiechał się lekko.

– Podoba ci się pianino? – spytał łagodnie, robiąc w moim kierunku kilka kroków.

Przełknąłem głośno ślinę, kiwając powoli głową.

– Grałeś kiedyś?

– Nie.

Położył mi dłoń na ramieniu i delikatnie popchnął w kierunku instrumentu. Usiedliśmy obok siebie; Walter wystukał jakąś prostą melodię i poprosił, żebym ją odtworzył. Zrobiłem to z łatwością, dochodząc do wniosku, że bardzo mi się to podobało.

Po półgodzinie takiej zabawy (zdążyłem już dawno zapomnieć o Dysonie sterczącym jak kołek pod kamienicą) Walter podrapał się po głowie i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.

– Masz do tego dryg, Blythe. Naprawdę nigdy nie grałeś na pianinie?

Pokręciłem głową. To był pierwszy raz, gdy widziałem taki instrument na oczy.

– Nie chciałbyś wziąć u mnie kilku lekcji?

– Nie mamy na to pieniędzy – wyjaśniłem pośpiesznie, czując, jak policzki płoną mi ze wstydu.

Walter przyłożył palec do ust.

– Mam dla ciebie propozycję, Blythe. Ty nie będziesz już wchodził nieproszony do niczyjego mieszkania, a ja ci dam miesiąc darmowych lekcji gry, co ty na to? Jeśli będzie ci dobrze szło, pomyślimy, co dalej z tym robić. Jak myślisz?

Kiwnąłem głową, bo naprawdę mi się to podobało. Od razu poczułem niezrozumiałą sympatię do tego instrumentu, gra wydawała mi się banalnie prosta.

– Tylko niech pan nie mówi nic mojemu tacie, on nie lubi takich rzeczy – poprosiłem żałośnie płaczliwym tonem, uświadamiając sobie, że gdyby ojciec dowiedział się o tym, co robiłem tego dnia, dostałbym niezłe lanie.

– Dobrze, to może zostać między nami.

Wtedy w drugim pokoju zapłakało jakieś dziecko. Walter wstał, wyszedł z cichym westchnieniem i po chwili wrócił do salonu z córką na ręku.

– To nasza mała Audie. Niedawno skończyła roczek. Uspokaja się, gdy dla niej gram.

Więc ćwiczyliśmy kolejną godzinę (Jerome na dole pewnie już dawno zniósł jajko), a Audrey siedziała na dywanie i słuchała nas jak zaczarowana, wkładając małą piąstkę do ust. Wyszedłem stamtąd zafascynowany, zachwycony i zachłyśnięty nową umiejętnością.

Można pomyśleć, że miałem dopiero siedem lat i zazwyczaj dziecięce marzenia z tego okresu nie pokrywały się z rzeczywistością w życiu dorosłym. Ja jednak tamtego dnia podjąłem decyzję, że zostanę pianistą – i tak mi już zostało.

Chodziłem do Waltera cały miesiąc, opanowując coraz trudniejsze utwory. Łatwo grało mi się Beethovena, miałem trochę problemów z Chopinem, tworzyłem własne fortepianowe wersje Vivaldiego. W końcu jednak okres próbny się skończył, a ja bałem się, że Evans nie pozwoli mi już przychodzić i ćwiczyć za darmo.

Stało się jednak coś dziwnego, coś, czego mój siedmioletni umysł nie przewidział. Gdy moja mama robiła zakupy w sklepie, w którym pracowała Cecily Evans, dowiedziała się o moich tajnych darmowych lekcjach i – o dziwo – pochwaliła ten pomysł. Kilka razy przyszła, posłuchała mojej gry i po długich rozmowach z Walterem podjęła decyzję, że w sekrecie przed ojcem będzie płacić niewielkie pieniądze za trzy lekcje w tygodniu.

Tak się zaczęła moja przygoda.

Oczywiście można by gdybać, co mogłoby się stać, gdyby tamtego dnia Walter postanowił wyrzucić mnie z mieszkania i donieść o wszystkim tacie. Gdyby moja matka nie zdecydowała się potajemnie opłacać moich lekcji gry na pianinie, które mogły się wydawać w tamtym czasie bezsensowne, na pewno nie byłbym w tym miejscu co teraz.

A jednak to Walter odkrył drzemiący we mnie talent, uwierzył w moje umiejętności i łagodnie przekonał mamę, by zgodziła się na te dodatkowe zajęcia.

Zawdzięczałem mu absolutnie wszystko.

Miał talent jako mentor, nauczył mnie podstaw bardzo skrupulatnie. Sam grał naprawdę dobrze, chociaż utrudniał mu to brak lewej nogi. Swego czasu nawet go spytałem, czemu nie robił kariery muzyka, skoro tak dobrze mu szło.

– Blythe, zamiast wybrać się na Juilliard School, gdzie mnie przyjęli, musiałem wyruszyć na wojnę. Potem poznałem moją żonę, urodziła nam się córka... Nie wyobrażam sobie innego życia, dzieciaku.

Kiedy miałem dwanaście lat, a mała Audrey sześć, żona Waltera zaszła w drugą ciążę. Wtedy coś nieoczekiwanie zmieniło się w zachowaniu mojego nauczyciela – stał się dziwnie milczący, posępny, przygaszony. Tamte miesiące pamiętałem wyjątkowo dobrze, bo mój ojciec robił codziennie awantury o moje lekcje, o których się dowiedział sam nie wiem skąd, matka znikała na całe dnie w pracy, a jedyną ucieczką były właśnie zajęcia w domu Evansa.

Granie Chopina na dwie ręce z Walterem, gdy obok kręciła się Cecily z rosnącym brzuchem, a przy nodze przesiadywała Audrey bawiąca się lalkami, wyjątkowo mnie uspokajało. Zawsze po lekcji czekała na mnie ciepła herbata i domowe ciasto, potem niechętnie wychodziłem z mieszkania, wiedząc, że w domu czeka mnie małe piekło.

Dlatego też z bólem przyjąłem to, co powiedział mi Walter, gdy pewnego dnia przyszedłem na lekcję. Jak zwykle usiadłem przy starym fortepianie, próbując dobrze go dostroić. Evans przysunął stołeczek, osunął się na niego bez siły i przetarł twarz dłonią. Wydawało mi się, że przez ostatnie tygodnie postarzał się o kilka lat – ze zdziwieniem zauważyłem, że przybyło mu zmarszczek, a włosy kompletnie zsiwiały.

Wcale nie wyglądał na kogoś, komu miało zaraz urodzić się dziecko.

– Blythe, doszliśmy do momentu, w którym nie jestem w stanie niczego więcej cię nauczyć. Masz absolutny talent, który już dawno prześcignął mój własny. Wszystko, co mogłem ci pokazać, już umiesz.

Patrzyłem na niego długo w kompletnym milczeniu, z uchylonymi ustami i niedowierzaniem wymalowanym na twarzy.

Moja jedyna chwila oddechu od horroru w domu, ucieczka od problemów z nauką, największa pasja – wszystko poszło się gonić.

Rozpacz to chyba najłagodniejsze słowo, jakiego mogłem wtedy użyć.

– Nie patrz tak na mnie, Blythe. Myślałem nad tym wiele miesięcy i chyba znalazłem rozwiązanie. Mam dobrego przyjaciela w Seattle, świetnego nauczyciela gry na pianinie, już się z nim skontaktowałem. Zgodził się na sześć godzin ćwiczeń raz w tygodniu za niewielką opłatą. Twoja mama będzie musiała trochę dopłacić, ale wydaje mi się, że naprawdę warto. Powinieneś zastanowić się, czy nie chciałbyś grać na poważnie. Zapisałem cię na trzy konkursy, które zapewne z łatwością wygrasz. Nagrodą są pieniądze.

Wściekłość mieszała się z niepokojem. Trawiłem te wszystkie słowa, coraz bardziej panikując, że to koniec mojej przygody z pianinem. Ojciec na pewno nie zgodzi się na takie rozwiązanie, matki nie było na to stać. Nawet nagroda pieniężna w konkursie, którego wcale nie musiałem wygrać, nie była wyjątkowo przekonująca.

– A co z ćwiczeniami? Sześć godzin w tygodniu to za mało. Nie mam pianina – wyjąkałem, mając wciąż nadzieję, że to nieśmieszny żart, że zaraz wszystko się wyjaśni. – Jak mam wygrać jakikolwiek konkurs, skoro nie będę ćwiczyć?

Mówiłem coraz rozpaczliwiej, z narastającą paniką. Teraz jednak czułem się wyjątkowo bezsilny, bo odebrano mi najcenniejszą rzecz, jaką miałem w życiu – muzykę.

– Sprzedaję to pianino staremu Dysonowi, który postawi je w pubie. Chyba przyjaźnisz się z jego synem, Jerome'em, prawda? Na pewno pan Dyson zgodzi się, żebyś przychodził i ćwiczył, ile tylko będziesz potrzebować.

Serce tłukło mi się w piersi tak szybko, że ledwo oddychałem. Czułem się taki oszukany, a moja złość ukierunkowała się na Waltera. Najpierw narobił mi nadziei, uczył tyle lat, by nagle zerwać współpracę i wysłać mnie gdzieś, gdzie nic nie było pewne.

– Blythe, proszę, zrozum, że nie jestem w stanie nauczyć cię niczego więcej. Zasługujesz na dalszy rozwój. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by ci to ułatwić. Mogę porozmawiać z twoją mamą, jeśli chcesz. A jeśli wygrasz pierwszy konkurs, zarobisz pieniądze nie tylko na kilka następnych lekcji, ale i na dojazd na pozostałe występy.

Chciałem wrzeszczeć, bo właśnie walił się cały mój świat. Wiedziałem, że nie miało prawa to wypalić, że w domu rozpęta się piekło, gdy tylko przedstawię pomysł rzucony przez Evansa.

Wyszedłem stamtąd ze złamanym sercem, nie wiedząc jeszcze, że to praktycznie ostatni raz, gdy widziałem Waltera.

To znaczy widziałem go jeszcze kilka razy – w końcu Blaine było tak małe, że mimo wszystko wpadaliśmy na siebie na ulicy. Na początku prawie zawsze kiwaliśmy do siebie głowami i przystawaliśmy na krótką pogawędkę.

A jednak kilka tygodni po tym, jak zakończył ze mną współpracę, Blaine zatrząsnęła informacja o śmierci Cecily, która odeszła zaraz po tym, jak wydała na świat drugą córkę.

Naprawdę chciałem znaleźć się na jej pogrzebie, ale w jego dniu wypadał mi pierwszy konkurs w Seattle, na który jechałem razem z matką. Ojciec był zbyt pijany, by chociaż zauważyć, że znikamy na cały weekend z domu z dwiema walizkami w rękach.

Tamten koncert pamiętam jak przez mgłę – najważniejsze, że wygrałem, chociaż nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Jedynym wspomnieniem były łzy matki, która całą noc nie spała, chwaląc i obiecując, że nie pozwoli mi zmarnować talentu.

Następnego dnia zaprowadziła mnie do banku i założyła mi konto na swoje nazwisko. Wpłaciliśmy tam też pieniądze z konkursu. Od tamtej pory miałem własne oszczędności, które mogłem przeznaczać na muzykę (matka przestrzegła mnie, bym nigdy nie pożyczał niczego ojcu). Mimo tego i tak niewiele zazwyczaj się na tym koncie znajdowało, bo podróże kosztowały, często trzeba było też wpłacać wpisowe na kolejne konkursy, musiałem również zaopatrzyć się w eleganckie fraki, z których wyrastałem w błyskawicznym tempie.

Mimo wszystko po raz pierwszy dysponowałem własnymi funduszami, chociaż aż do końca studiów były one raczej ubogie.

Gdy wróciliśmy do Blaine po pierwszym konkursie, jakoś nie mogłem się zebrać, by wreszcie odwiedzić Waltera. Obiecywałem sobie, że do niego zajrzę, ale zawsze jakoś wynajdowałem sobie wymówkę, by tego ostatecznie nie robić. Tłumaczyłem to sobie, że teraz był samotnym ojcem i musiał zająć się nie tylko sześcioletnią Audrey, ale i jej młodszą siostrą.

Wszedłem wtedy zresztą w okres dojrzewania i buntu, wzbudziłem w sobie dość irracjonalną złość do Evansa, że zostawił mnie tak niespodziewanie, i tym tłumaczyłem swoją niechęć do odwiedzin.

Tak łatwo było znaleźć sobie wymówkę. Albo w soboty jeździłem do Seattle na cały dzień, albo szedłem do szkoły, albo odwiedzałem Jerome'a i jednocześnie ćwiczyłem grę na pianinie. W końcu zdusiłem w sobie wewnętrzny przymus do odwiedzenia Waltera, aż kompletnie o tym zapomniałem – poza momentami, gdy matka uprzejmie mi o tym przypominała.

To zadziwiające, że minęły lata, a ja nie pofatygowałem się do niego nawet na głupią herbatę. Czasami widywałem go na ulicy, ale szybko odwracałem wzrok i znikałem mu z oczu, nim zdążyłby do mnie dokuśtykać wsparty na kuli.

Obiecałem sobie, że wszystko naprawię, jeśli dostanę się na Juilliard i wreszcie go odwiedzę, żeby pochwalić się takim sukcesem. I rzeczywiście miałem taki zamiar, ale wyciekła sprawa z ciążą Willow i kompletnie wyleciało mi to z głowy. Potem wyjechałem z Blaine i praktycznie się tutaj nie pojawiałem.

Gdy pięć lat temu Jim poinformował mnie, że Walter zmarł, wstrząsnęło mną to mocniej niż list od Jerome'a o śmierci matki. Może dlatego, że tyle lat unikałem go jak ognia, chociaż tak naprawdę nigdy mi nie zaszkodził i jednak przyczynił się do wszystkiego, co osiągnąłem. Byłem niewdzięcznikiem i mocno to potem odczułem.

Zakląłem w myślach.

Zdecydowanie za dużo o tym myślałem i zbyt mocno wszystko analizowałem.

Niewiele rzeczy żałowałem w życiu – najbardziej chyba jednak nienawidziłem się za to, że go nie odwiedziłem. Zbywałem wszystko brakiem czasu albo sztuczną niechęcią, a teraz było za późno.

No i właśnie poznałem Audrey. To znaczy na upartego można założyć, że już wcześniej ją znałem, ale ostatnio miałem z nią do czynienia, gdy była sześciolatką, a tym razem stała przede mną młoda, piękna, dwudziestotrzyletnia kobieta z własnymi problemami świata dorosłych.

To nie do wiary, jak bardzo przypominała moją matkę – oczywiście nie z wyglądu, bo matka była farbowaną, korpulentną blondynką. Przypominała ją w całej tej otoczce bezbronności w obliczu pijanego mężczyzny.

Podobno Mason nie był jej mężem, a przynajmniej tak mi powiedziała.

Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.

Sapnąłem, przewracając się na drugi bok. Już dawno powinienem smacznie spać, a nie roztrząsać czegoś, co absolutnie nie było moją sprawą. Nie wypadało mi wtykać nosa w problemy Audrey, nawet jeśli z jakiegoś irracjonalnego powodu czułem się trochę za to odpowiedzialny, co natychmiast wybiłem sobie z głowy.

To nie jest twoja sprawa, Augustine.

Z tą myślą zasnąłem niespokojnie na kilka godzin, obudziłem się jednak na wschód słońca, wykończony, zły, z narastającym bólem głowy.

Wiedziałem, co powinienem zrobić. Wstałem, umyłem twarz i ubrałem się bardziej elegancko niż zwykle – włożyłem koszulę, materiałowe spodnie i wypastowane buty. Narzuciłem na siebie długi płaszcz, wiedząc, że nie dam rady niczego przełknąć na śniadanie. Serce dudniło mi w klatce piersiowej, ból głowy potęgował się z każdą minutą, a żołądek zaciskał z przerażenia.

Musiałem zobaczyć się z Willow.

Czekałem jak na szpilkach do siódmej trzydzieści, po czym wyszedłem w kierunku szkoły.

Początek kwietnia w Blaine był koszmarnie zimny i niemal od razu pożałowałem, że nie wziąłem szalika, gdy mroźne powietrze uderzyło mnie w twarz. Wzdrygnąłem się, zaciskając palce w pięści i wsadzając je pośpiesznie do głębokich kieszeni płaszcza. Na niebie kłębiły się chmury, co kazało mi przypuszczać, że prędzej czy później spadnie deszcz (parasola też przypadkiem nie wziąłem, a jakże).

Szkoła w Blaine mieściła się w niewielkim budynku na obrzeżach miasta. Chodziło do niej może stu uczniów, z którymi zacząłem mijać się po drodze. Postawiłem kołnierz płaszcza do góry, by nieco zakryć twarz i nie rzucać się zbytnio w oczy. Czujnie szukałem wzrokiem Willow, zdając sobie sprawę, że z pewnością zmieniła się przez ostatnie lata.

Nie wykluczałem również, że jej syn chodził już do szkoły sam, ale liczyłem na odrobinę szczęścia.

Gdy stanąłem przy płocie, o który ciężko się oparłem, serce prawie podeszło mi do gardła. Mierzyłem uważnym wzrokiem każdego dzieciaka przechodzącego przez bramę. Oczywiście najbardziej rzucali mi się w oczy ciemnowłosi chłopcy w wieku około dziesięciu lat.

Po kilku minutach sterczenia w tym zimnie wreszcie ją zobaczyłem.

Nie mam pojęcia, jakim cudem poznałem Willow po takim czasie. Ubrana w ciemnozielony płaszcz, w butach za kostkę na niskim obcasie i z kapeluszem na głowie wyglądała jakoś inaczej, dojrzalej, starzej – kompletnie nie przypominała tamtej nastoletniej dziewczyny z mocnym makijażem, w długich spódnicach, pachnącej perfumami podebranymi matce.

Nie zauważyła mnie, nieświadomie stając przodem w moją stronę. Blada, z nisko upiętymi w koka rudymi włosami, powagą wymalowaną na twarzy wydawała się jakaś taka egzotyczna, zbyt odległa, niedostępna. Ostre spojrzenie jako jedyne było namiastką tego, do czego przywykłem, i co pozwoliło mi stwierdzić z całą pewnością, że przede mną stała Willow Jardine (a raczej już Hodges).

Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że za rękę trzymał ją drobny chłopiec. Wstrzymałem oddech na widok niemal czarnych włosów sięgających uszu, bystrego spojrzenia i jasnej karnacji. Przechyliłem głowę, starając się znaleźć jakieś cechy, dzięki którym mogłem stwierdzić, że Manny był do mnie w jakiś sposób podobny. Nic takiego jednak nie widziałem, może poza faktem tych włosów – to jednak nie było oczywiste, musiałem przecież sprawdzić, jaki ich kolor miał mąż Willow.

Chłopiec pożegnał się z matką i pobiegł w kierunku szkoły, trzymając się za kaszkiet jedną ręką; w drugiej targał teczkę. Bordowy szalik powiewał za nim na wietrze.

Z powrotem przeniosłem wzrok na Willow. Serce na moment zapomniało, że powinno bić, gdy zorientowałem się, że patrzyła prosto na mnie.

I chyba mnie poznała.

Cholera jasna.

Już miałem zrobić krok w jej stronę, nawet drgnęła mi prawa noga, gdy Willow nieoczekiwanie wykonała dziwny gest, coś w rodzaju pokręcenia głową. Przełknąłem głośno ślinę, gotowy ruszyć za nią niemal biegiem, ale coś w jej oczach kazało mi stać w jednym miejscu. Willow w tym czasie odwróciła się na pięcie i pośpiesznie odeszła w kierunku zaparkowanego nieco dalej samochodu; już po chwili odjechała z piskiem opon.

Serce biło tak szybko, że bałem się, że zaraz połamie mi żebra. Mocno trzymałem się płotu, zastanawiając się, czy jest sens tu sterczeć i czekać na koniec zajęć. A może powinienem znowu udać się do jej domu i zażądać rozmowy, jednocześnie modląc się o to, by jej mąż mnie nie pobił?

Tchórz, zarzuciłem sobie w myślach.

Cholera. W takim tempie nigdy nie uda mi się z nią porozmawiać.

Ale jedna myśl nieco mnie uspokajała.

Willow już na pewno wiedziała, że byłem w Blaine. Mało tego, pewnie dowie się o koncertach w pubie Jerome'a. Przy odrobinie szczęścia znajdzie się na kolejnym występie, a wtedy na pewno ją zaczepię. A jeśli nie, będę czatować, dopóki nie uda mi się z nią porozmawiać.

Zakląłem w myślach, uświadamiając sobie, że zachowywałem się jak jakiś psychopata.

Naprawdę nie chciałem robić nikomu krzywdy.

Chciałem jedynie wiedzieć, czy Manny Hodges był moim biologicznym synem.

~*~

Ogłoszenia parafialne ;)

W najbliższą sobotę ukaże się rozdział szósty (czyli aż dwa rozdziały w ciągu tygodnia!), a potem wrócimy do regularnego dodawania tekstów co dwa tygodnie (a kto wie, może częściej, o ile pozwolą mi na to obowiązki). Nie chcę robić zbyt dużej przerwy, a z drugiej strony obawiam się, że tempo cotygodniowych aktualizacji będzie jednak zbyt szybkie, bo nie mam w planach powalającej liczby rozdziałów i nie chciałabym się żegnać z tym opowiadaniem w okolicach stycznia ;).

Buziaki!

Wasza arrain <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro