Rozdział 24
- Czy my musimy naprawdę tu iść? To nie ma sensu, mogliśmy po prostu poczekać na autobus na przystanku. - marudził Dominik w trakcie drogi.
Po krótkich naradach (z których nasz nieszczęśnik był jednak praktycznie wykluczony) padła decyzja o udanie się w głąb lasu. Co prawda nie była to decyzja bardzo błyskotliwa, gdyż opcje były dwie. Środek lasu mógł być niczym koniec tęczy, przy którym czeka garnek złota, a mógł także stanowić schronienie dla wielu krwiożerczych bestii. Choć i tak Nathaniel bardziej od wilka bał się swojego ojca, więc dla niego przejście się po lesie nie stanowiło problemu.
- Chcesz przez kilkanaście godzin siedzieć na tyłku i nic nie robić? A co jak za tym lasem jest jakieś miasto? Może jest tam leszy przystanek z większą ilością autobusów? Nawet jeśli nie ma, będziemy mogli usiąść w jakiejś kafejce i przeczekać w cieple i bezpieczeństwie do rana, a o świcie wyruszyć znów na przystanek. Aaalbo dzięki zasięgowi wezwać taksówkę i być w domu jeszcze dziś.
- W takim wypadku chyba rozsądniej było pójść wzdłuż ulicy, którą przyjechał autobus. Zapewne po drodze natknęlibyśmy się na jakąś miejscowość.
- Nie, nie ma sensu. To by zajęło dłużej. Las jest niczym skrót, bezpośrednia droga. Poza tym obaj przespaliśmy sporą część trasy. Równie dobrze mogliśmy przez dwie godziny jechać takimi miejscowościami, jak ta.
- Ale wrócimy na przystanek przed zmrokiem, prawda? No wiesz, jeśli niczego nie znajdziemy? - Dominik drgnął mimowolnie i wtulił się w ramię swojego towarzysza, gdy tylko usłyszał obok siebie trzask łamanej gałązki. A pewnie dalej był to zaledwie mały, niegroźny zając.
Nathaniel tymczasem spojrzał w niebo i westchnął, widząc, że jest południe. Nie sprawdzał godziny, od kiedy wysiedli z autobusu, jednak podejrzewał, że jest co najmniej szesnasta. Co prawda dni w lecie były bardzo długie, jednak nie starczy im blasku słońca, jeśli zbytnio zapuszczą się w ten pokręcony las. Ogromny, zawiły, bez ładu i składu.
Chłopak szybko pokręcił głową, skupiając się na znakach na drzewach. Ktoś chyba oznaczył je do wycinki, malując na nich pomarańczowe X. Dzięki temu (przynajmniej taką miał nadzieję) nie zgubią się.
- Chcę w to wierzyć... - przyznał cicho, kładąc dłoń na tej Dominika, którą ten zaciskał na jego ramieniu.
Jest starszy, więc musi zająć się blondynem. Nawet jeśli sam czuł się dość bezbronny i wściekły, że mają mało opcji.
***
- Ściemnia się. - Dominik nie potrafił powstrzymać nerwów, czując na skórze ostatnie promienie słońca.
No, może nie ostatnie i nie czuł ich zbyt wyraźnie z uwagi na rosnące gęsto drzewa, ale wiedział, że jeszcze trochę i będą, lekko mówiąc, w dupie. Na razie zapuszczali się jedynie bardziej w las, zamiast grzecznie zawrócić.
- Czekaj, jeszcze trochę. - wymruczał jego towarzysz, stając po chwili w miejscu.
Byli w chyba najwyższym punkcie w lesie. Albo jednym z najwyższych. Średnio ich to jednak ratowało, ponieważ dalej nie widzieli w okolicy żadnej cywilizacji. Pozostało im więc co najwyżej wrócić i faktycznie poczekać na poranny autobus.
- Daj na chwilę komórkę. - odezwał się znów, wyciągając do okularnika dłoń.
Wcześniej szperał chwilę w swoim telefonie, jednak najwyraźniej nie znalazł tego, czego oczekiwał. Jego kompan ufał mu jednak więc bez pytań oddał swój, trzeba przyznać dość potrzebny i ważny w tych czasach, gadżet.
- Cholera, nie ma zasięgu. - ponownie zabrał głos, po sprawdzeniu łączności w telefonie przyjaciela.
Na tą informację Dominik mimowolnie zmarkotniał. Gdyby mieli zasięg, mogliby zadzwonić po taksówkę. Do tego chłopak mógłby skontaktować się z mamą i ostrzec ją, że prawdopodobnie wróci w środku nocy lub nad ranem. Bez zasięgu musiał jednak jedynie liczyć na to, że jego rodzicielka pomyśli, że ten po prostu dłużej gdzieś zabalował i nie ma o co się martwić.
Pogorszenie się i tak nieciekawego już humoru od razu zauważył Nathaniel.
- A tobie co? To znaczy wiem co, przeszliśmy trochę kilometrów bez konkretnego rezultatu, ale chyba nie to cię martwi.
- Wolałem poinformować mamę, że wrócę dość późno. Wyszedłem z domu mówiąc, że idę na krótkie spotkanie z kolegą.
- W sumie to ma sens... O mnie się w domu martwić nie będą, ale chętnie poinformowałbym Scarlet, że mogę się chwilę spóźnić na moją zmianę. Kijowa sprawa z tym zasięgiem. - oddał mu telefon. - No nic, wracamy.
Oznajmił następnie, kierując się w stronę powrotną. Miał nadzieję, że znaki na drzewach poprowadzą ich z powrotem.
Dominik nie miał innego wyjścia niż udać się za nim, z szybciej bijącym sercem obserwując powolny proces zachodzenia słońca. Podejrzewał, że nie wydostaną się z lasu przed zmrokiem i niestety miał rację. Już po chwili skazani byli na ślepe podążanie przed siebie. Nic nie było pewne w tej obcej i przerażającej rzeczywistości, jaka ich obecnie otaczała.
W pewnym momencie złapali się jednak za ręce, tak, jak na przystanku.
Po części po to, aby się nie zgubić lub nie wywalić przy potknięciu o wystający korzeń. Ale też dlatego, aby dodać sobie otuchy. Nie ważne jak odważnym się nie było, spacer po lesie w środku nocy potrafił napędzić stracha. Człowiek otulony nocnym chłodem, szeleszczeniem drzew i pohukiwaniem sowy wydawał się tracić zdrowe zmysły. Wszystkie trzaski w ich otoczeniu wydawały się obecnie czymś więcej niż jedynie niewinnymi zającami.
Mieli jednak to szczęście, że pozornie niekończący się las jednak miał swój okres, a oni wylądowali w miejscu rozpoczęcia swojej wędrówki. Coś się jednak zmieniło na tym słabo oświetlonym przystanku. Pojawiło się coś... Chrapiącego.
- Tam jest człowiek. - szepnął blondyn do swojego towarzysza.
Choć nie wiedział do końcu czemu szeptał, tamta osoba i tak nie usłyszy ich z tej odległości.
- Widzę, głupku. Typ chrapie tak, że jakbyśmy się wysili, mógłby on być naszym nawigatorem w drodze powrotnej. - odpowiedź nadeszła błyskawicznie.
Po tym obaj przełknęli ślinę i podeszli niepewnie do tego, prawdopodobnie bezdomnego, człowieka. Spał on w najlepsze na ławce, otulony dwiema znoszonymi bluzami i z czapką na głowie, która przykrywała zapewne częściową łysinę. Jedna z jego rąk zwisała bezwładnie z ławki, praktycznie stykając się z postawioną na ziemi butelką wódki. Opróżnioną, rzecz jasna.
- Proszę pana, śpi pan? - okularnik odezwał się jako pierwszy, zaczynając lekko potrząsać ramieniem tajemniczego mężczyzny.
Każdy ruch jednak jedynie wzmagał nieznośnie chrapanie, mężczyzna natomiast zwijał się w kłębek niczym dziki kot. Mimo to nie wyglądało na to, żeby miał się ocknąć.
- Zostaw, jest wstawiony i to porządnie. Będzie solidnie spał. - brunet zabrał dłoń przyjaciela z ramienia nieznajomego.
Po tym między nimi zapanowała chwila ciszy, tak, jakby obaj zastanawiali się nad tym, co zrobić. To logiczne, mogli tu zostać, ale przy tym człowieku...?
- Może zrobimy sobie spacer po okolicy? - student wysunął nieśmiałą propozycję.
- Nie, nie ma sensu. Teren wokół nie jest praktycznie oświetlony. Jedyna latarnia to ta na przystanku. Poza tym będziemy chodzić przez kilka godzin? Nie ma innego miejsca, gdzie da się jakoś sensownie usiąść.
I znów ta nieznośna cisza. Dla większości ludzi logiczne było to, że warto po prostu zostać na ławce. W końcu mężczyzny, jak to fachowo stwierdził tatuator, był spity. Prawdopodobnie będzie spał do rana, a może i nawet południa. Mimo to obaj czuli dziwny niepokój, nauczeni już przez życie tego, co alkohol robi z człowiekiem. Nathaniel na co dzień w domu widział skutki nadużycia tego cholerstwa i bał się, co mógłby zrobić obcy człowiek, skoro nawet jego rodzicom puszczały hamulce. Dominik za to nie czuł woni alkoholu na co dzień, ale nim urodziła się Ann, sporo się jej nawdychał. I widział, jaki staje się jego ojciec, gdy sporo wypije.
''Śpi, ale co będzie, jeśli się wybudzi? Czy będzie reagował tak samo, jak ludzie w moich wspomnieniach?''. Obaj myśleli o podobnych rzeczach, nawet jeśli nie wiedzieli jeszcze, że noszą na sobie podobny bagaż bolesnych doświadczeń. Podobno jednak wspólne obawy łączą, a oni doskonale wyczuwali je w sobie wzajemnie.
- Chodź, nie ma sensu tu stać. - odezwał się Dominik.
Ruszył on z miejsca w kierunku ławki, na której ostrożnie usiadł, zachowując co najmniej metr odległości między sobą a mężczyzną. Nathaniel poszedł w jego ślady i usiadł obok, poniekąd zadowolony z tego, że ktoś w końcu podjął decyzję co robić. I nie musiał to być on.
- Może pogadamy? - tym razem próbę ocieplenia atmosfery podjął Nathaniel. - Wiem, że rozmawiamy dość często, ale i tak jest jeszcze dużo rzeczy, których o sobie nie wiemy. A skoro i tak nie mamy co robić, to co nam szkodzi spróbować poznać się bardziej? Szczególnie że musimy trzymać baterie w telefonach. Tak na wszelki wypadek, żeby wiedzieć, chociaż jaka jest godzina.
- Możemy pogadać. - zgodził się chętnie Dominik. - O czym chciałbyś porozmawiać?
Trochę naczekał się, nim dostał odpowiedź na to pytanie. Wpierw Nathaniel musiał się wygodnie ułożyć, czyli położyć, z głową na kolanach Dominika. Nogi zwisały mu jednak przy końcu ławki, bo w końcu trzymali dystans od śpiącego niedaleko mężczyzny, więc mieli jej mało do dyspozycji. Dominikowi wydało się jednak, że tatuażyście zupełnie to nie przeszkadza. Tak, jak wiele innych dziwnych pozycji, w których mógł jednak poleniuchować.
- Może porozmawiamy o marzeniach?
- Marzeniach? W sumie to dobry pomysł, ty zawsze chodzisz z głową w chmurach.
- I kto to mówi? Może i łażę, ale nie dorastam ci w tym do pięt. - zanucił wesoło. - To jak? Jakie masz marzenia?
Dominik zamyślił się chwilę. Dawno nie myślał o sobie, a co dopiero o swoich marzeniach.
- Ja chyba... -zaczął, potrzebując chwili, by dokończyć. Cieszył się, że ją dostał. - Chyba chciałbym, żeby po prostu wszystko było dobrze. Abym pewnego dnia usiadł i ot, tak stwierdził, że wszystko jest okej i żyje mi się dobrze. Że moi bliscy nie cierpią, a i ja nie odczuwam bólu. Może to głupie, ale chyba to póki co moje jedynie marzenie.
- Więc cierpisz...? No cóż, jeśli tak, to logiczne, że chcesz się jakoś wyrwać.
- Jak sam twierdzisz, każdy ma swój osobisty krzyż, który niesie przez całe życie. To krzyże większe lub mniejsze, cięższe lub lekksze, ale każdy ma swój. Ja duszę się pod ciężarem mojego.
Nathaniel przełknął ciężko ślinę, uświadamiając sobie, że i jego krzyż jest ciężki. Nie wiedział jakim cudem taszczył go i do tego jeszcze (jak mu się często wydawało) pod górę. Najchętniej zrzuciłby go z siebie, ale to jeszcze nie był koniec jego drogi.
Doszedł do niego również fakt, że skoro obaj czując tak ogromny ciężar, to muszą się wiele o sobie dowiedzieć. Wiele się nauczyć. Życiowe smutki to jednak temat delikatny, niewymagający pośpiechu. Ale na pewno potrzebujący przegadania wcześniej lub później.
- A ty jakie masz marzenie? - blondyn zmienił temat, nim ci zaczęli się smętnie rozwodzić nad krzyżami i nie krzyżami.
- W sumie to... Na dzień dzisiejszy chyba marzę o tym samym, co ty. - mruknął, a po chwili dodał cicho, ale niezwykle wesoło: - Choć chciałbym też maszynę do waty cukrowej.
- Maszynę do waty cukrowej? - chłopak parsknął śmiechem, ku niezadowoleniu bruneta. - O tym marzą dzisiejsi studenci?
- Pamiętam, jak pierwszy raz zjadłem watę cukrową. To był jakiś festyn, co roku organizują takie pierdoły w centrum miasta. Zjadłem wtedy pierwszą watę w swoim życiu, która była różowa, duża i smakowała niczym chmurka. Przynajmniej tak mi się wydawało, gdy byłem młodszy. Jakoś mi to utkwiło w pamięci i od tamtego czasu chcę maszynę do takich słodkich cudeniek.
- Przez cały ten czas ani razu nie zjadłeś waty cukrowej? Tak nigdy nigdy?
- Nie. Jakoś nie było okazji. - podrapał się po karku, unikając wzrokiem twarzy Dominika. Było to jednak dość ciężkie, bo miał on ją praktycznie naprzeciwko swojej, tyle że nieco wyżej.
Blondyn jednak nie zwracał na to uwagi. Bardziej myślał o tym, że i on nie jadł waty cukrowej już naprawdę wiele lat. Dzieci ich pokroju nie chodzą z rodzicami do wesołych miasteczek czy na festyny, nigdy nie ma czasu lub chęci. Niby głupota, a jednak teraz poczuł delikatne ukłucie w sercu, tak, jakby brakowało mu czegoś naprawdę ważnego. Do tego przywołał w pamięci ten delikatny, słodki smak. Nie potrafił go odtworzyć w pamięci już tak wyraźnie, jednak miał wrażenie, że była to słodycz lepsza od jakichkolwiek słodyczy, a nawet zwykłego cukru. Nie biorąc rzecz jasna pod uwagę tego, że właśnie z niego powstawała wata cukrowa.
- Kupię ci taką maszynę do waty cukrowej. Na twoje kolejne urodziny, o ile będziesz do tego czasu wystarczająco grzeczny. Nie ma ganiania mnie dziesięć razy ze szczotką po studiu, jasne? - odezwał się po chwili blondyn, nie wiedząc jeszcze do końca czy żartuje, czy może faktycznie kupi kiedyś przyjacielowi tę maszynę do waty cukrowej.
- Ale ktoś tam musi zamiatać! Pamiętaj, jestem poniekąd twoim szefem. Wszystko, co robisz, robisz z pewnego powodu. Jeśli karzę ci zamieść podłogę, to znaczy, że jest brudna.
- Zazwyczaj, gdy każesz mi to robić jest tak czysta, że nie muszę potem nic zbierać na szufelkę. Następnym razem poliżesz tą podłogę jak znowu będziesz kazał mi bez powodu zamiatać. Może wtedy dostrzeżesz, że faktycznie jest czysta.
Nathaniel już otwierał usta, aby się odgryźć i kontynuować te przekomarzki, gdyby nie fakt, że usłyszeli oni po chwili pewien dźwięk. Narastał on stopniowo i wydawał się dudnić w uszach pośród tej nocnej ciszy i spokoju. Już po chwili obaj wiedzieli, że to odgłos opon samochodu sunących po nierównym asfalcie. Że delikatny terkot to może być poluzowany zderzak lub inna, równie niestabilna część pojazdu. Silnik burczał gardłowo, a światła wyłoniły się zza zakrętu, mrugając lekko, jakby miały drobne spięcia.
Dwójka naszych głównych bohaterów zamarła tymczasem i złapała się za ręce tak mocno, jakby co najmniej jechała po nich sama śmierć.
Witam moje jelonki! Tym razem spóźniłam się z publikacją rozdziału aż jeden dzień, jednak wczoraj nadwyrężyłam moją tolerancję na ludzkie towarzystwo i padłam na książką zaledwie kilka minut po północy. Powiem wam, że nie ma nic dziwniejszego niż obudzenie się w okolicy trzeciej, nawet czwartej w nocy, podczas gdy mamy wrażenie, że przysnęło nam się na moment. Bezcenne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro