Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Powiadają, że Jezioro Eislyn liczy sobie więcej lat niż górskie pasma, że widziało więcej bitew, niż niejeden rycerz, a jego dno zasłane jest mieczami poległych. Mówią też, że było świadkiem koronacji wszystkich władców, którzy rządzili królestwem Nidoru od kiedy na pobliskim wzgórzu wyrosła osada z górującym nad nią zamkiem. Od wieków aura tajemniczości otacza to miejsce jak mgła, osiadająca na jego brzegu każdego poranka. Wiele legend przekazywanych jest z ust do ust, a każda ma w sobie ziarno prawdy. Wszystkie mówią o wyspie, która wyrasta na środku błękitnej tafli. To właśnie tam znajduje się olbrzymi, porośnięty mchem głaz. Dni i lata mijają, cykl życia toczy się stałym tempem, a on trwa niewzruszony. Magiczny kamień, kształtem przypominający postać. Postać klęczacej kobiety – Eislyn. Czarownica, bogini, a może zwykła kobieta? Kimkolwiek była, jej imię przetrwało do dziś, a ona sama stała się symbolem uczucia silniejszego niż śmierć. Miłości. 

Eislyn słynęła ze swej urody i mądrości, była uosobieniem dobroci. Miała wszystko, czego potrzeba młodej kobiecie. Wielu mężczyzn starało się o jej względy, ale Eislyn nic sobie nie robiła z tych zalotów. Odrzucała każdego, aż w końcu, w wiosce zjawił się Hvarl – młody wojownik, który swym męstwem i czystym sercem zdobył jej względy. Eislyn po raz pierwszy poczuła, czym jest miłość. Przeczucie, które wcześniej kazało odrzucać jej zalotników, nie zawiodło jej, bowiem na jej drodze stanął człowiek z którym pragnęła spędzić resztę życia. Szczęście dziewczyny nie trwało jednak długo.

Jeden z konkurentów do ręki Eislyn nie mógł znieść odrzucenia i postanowił ją porwać. Uczynił to w okrutny sposób. W trakcie uroczystości zaślubin najechał na wioskę, która radowała się szczęściem młodej pary. On i jego ludzie nie mieli litości dla nikogo. Ziemia spłynęła krwią, a domy stanęły w ogniu. Na oczach dziewczyny, najeźdźca zadał jej ukochanemu śmiertelny cios. Tamtego dnia jedno ostrze przeszyło dwa serca. Najpierw Hvarla, a później patrzącej jak mężczyzna kona Eislyn.

 Jej rozpacz nie miała granic. Podobno razem z nią płakało też niebo. Łzy mieszały się ze strugami deszczu, gasząc płonące domostwa i tlące się ciała zamordowanych. Kładąc koniec bestialskiej rzezi najeźdźców. W końcu w okolicy nie ostał się nikt żywy, w towarzystwie umarłych Eislyn opłakiwała ukochanego. Mówią, że nie deszcz, a zrozpaczona dziewczyna zatopiła całą wioskę, ukrywając ją pod taflą łez i na zawsze zacierając ślady po masakrze. Po jakimś czasie na powierzchni jeziora pojawiła się wyspa, a na niej głaz kształtem przypominający kleczącą kobietę. Jeśli wsłuchać się w szum drzew nad brzegiem, można usłyszeć ciche zawodzenie niesione wiatrem. 

Tę historię znali wszyscy w pobliskiej wiosce. Znała ją też Gilda. Często przymykała oczy i mimo, że nie słyszała żadnych jęków czy płaczu, to wyobrażała sobie tamte wydarzenia i postaci. Ilekroć spoglądała na jezioro i kamień tkwiący na środku przypominała sobie o smutnym losie Eislyn. Teraz także jej myśli krążyły wokół starej legendy. 

Gilda uklękła przy brzegu porośniętym szuwarami. Ziemia była wilgotna, co o tej porze roku okazywało się niezwykle zbawienne. Przyłożyła obie dłonie do mokrej trawy, upajając się przyjemnym chłodem. Od strony lasu zawiał wiatr, rozwiewając kruczoczarne włosy dziewczyny. Obróciła twarz w tamtą stronę, by choć chwilę się nim nacieszyć. Ostatnie dni były upalne. Chociaż zaduch odbierał dech, upragniona burza nie nadchodziła. Rośliny więdły powoli, bydło i trzoda stawały się osowiałe, a wody w jeziorze – ku przerażeniu mieszkańców – zaczynało ubywać. Nawet teraz, Gilda wyczuwała jak szybko wysycha ziemia pod jej palcami. Po chwili ociągania oderwała dłonie od podłoża i napełniła dzban. Podniosła się z klęczek i ruszyła w stronę osady, rzucając jeszcze przelotne spojrzenie w stronę wyspy i Eislyn zaklętej w kamień. 

Słońce świeciło wysoko w górze, nie przysłonięte przez ani jedną chmurę. Gilda nie spieszyła się, upał dawał się we znaki i sprawiał, że stawała się ociężała. Cieszyła się, że droga do domu prowadzi między drzewami. Gdy znalazła się w cieniu rozłożystych koron odetchnęła z ulgą, a wolną ręką otarła pot z czoła. Zwolniła kroku jeszcze bardziej, jednocześnie wdychając rześkie powietrze. Przyszło jej do głowy, że może przyjść tutaj, gdy już wypełni wszystkie swoje obowiązki. Kusiło ją, by usiąść chociaż na krótką chwilę, oprzeć się o chropowaty pień, bosymi stopami muskając trawę, wsłuchać się w szum liści i spoglądać przez nie na słońce w górze. Promienie tutaj nie doskwierały tak bardzo, a duchota właściwie nie była odczuwalna. Gilda nawet nie zauważyła, kiedy zatrzymała się przed ogromnym bukiem. Przecież nic się nie stanie, gdy na chwilę tu usiądę – przeszło jej przez myśl. 

Rozejrzała się dookoła, by upewnić się że jest sama. Zeszła ze ścieżki, brodząc w bujnej trawie, sięgającej aż do łydek. Oparła dzbanek o wystający korzeń i sama osunęła się z westchnieniem na ziemię. Chwilę po tym obok naczynia z wodą znalazły się jej zniszczone pantofle. Kiedy rozgrzane i zakurzone stopy zetknęły się z chłodną trawą, Gilda westchnęła cicho. Źdźbła przyjemnie łaskotały jej skórę. Gilda oparła się o pień i przymknęła powieki. To tylko na chwilkę – pomyślała – tu jest tak przyjemnie…

Zamrugała kilka razy, zanim zasnęła głęboko. Od dawna nie spała tak dobrze. Nawet nocami ciepło było nie do zniesienia, ale pod koroną buku Gilda mogła nareszcie zaznać wytchnienia, zupełnie jakby nagle znalazła się w innym miejscu. I przez chwilę tak było.

Stała na brzegu jeziora, a dookoła niej unosiła się mgła. Widziała tylko na wyciągnięcie ręki, jej palce prawie dotykały białego puchu. Jakaś siła pchała ją do przodu, tym samym zmuszając by weszła do wody. Nie umiała się jej przeciwstawić i już po chwili, stała znużona aż po pas. Mgła zrzedła a jej oczom ukazała się wyspa. Wyspa bez kamienia na środku. Wtedy rozległ się krzyk. 

Gilda otworzyła szeroko oczy i poderwała się z miejsca. Miała wrażenie, że nadal dzwoni jej w uszach. Spojrzała w górę, gdzie słońce prześwitywało przez koronę drzewa. Jak długo spała? Nie była pewna. Miała jednak wrażenie, że słońce przesunęło się w dół. Porwała z ziemi swoje buty, prawie straciła równowagę, próbując założyć je w marszu. Musiała oprzeć się o pień i wtedy poczuła pod palcami dziwną wypukłość, ani trochę nie przypominającą chropowatej kory drzewa.

Spojrzała na miejsce, w którym jej palce stykały się z dziwnym symbolem. Wyglądał na wypalony, a jeśli faktycznie tak było, to ten kto to zrobił musiał wykazać się nie lada zręcznością. Symbol miał regularne kształty, linie były idealnie równe, z zachowaniem tych samym odstępów. Ktoś wcześniej zeskrobał korę, by umieścić na niej dziwny znak. Gilda przechyliła lekko głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Cienka, pozioma kreska krzyżowała się z grubszą i większą pionową, a ta przecinała okrąg na pół.

Gilda próbowała odgadnąć, co przedstawia. W głowie miala przeróżne herby rycerzy i książąt, znaki cechów, symbole druidów i boskie runy. Nic co znała, nie przypominało linii wyrytych na drzewie, a jednak ktoś musiał przyłożyć do tego rękę. Co do tego nie było wątpliwości. Nie miała jednak czasu na domysły. Pospiesznie założyła buty i porwała dzban, rozlewając przy tym kilka kropel. 

– Och, masz ci los – jęknęła żałośnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro