Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Uwaga! W tym rozdziale występują motywy przemocy i alkoholizmu.

Zostaliście ostrzeżeni.

Z pól pod Radzieszyńcem zniknęły już morza złotych traw, a zastąpiły je ziemiste barwy, odkryte przez podorywki. Niezliczone odmiany ziemniaków piętrzyły się górami na przyczepach, wywożone potem porcjami na miejskie targowisko. Na pozostałych jeszcze resztkach bagien za Polami Ryżowymi fioletową murawą zakwitły wrzosy, wnoszące cień tajemniczości, zwiastując przy okazji jesienny powrót doznań duchowych. Czas żniw się skończył, należało zatem świętować.

Niedzielnym rankiem państwo Przeździeccy przybyli do kościoła zająć swoje miejsca w pierwszej ławce — naturalnie nie wszyscy, bo Malwina wolała zażywać snu dla urody, a zakochany w niej po uszy mąż nie zamierzał jej opuszczać. Gabriela tymczasem czekała na zewnątrz przy dzwonnicy, obok której na starej ławie pysznił się dożynkowy wieniec. Wypleciono tak głowę konia z kłosów wszelkiego zboża i wszelkiego miejscowego ziela. W tajemnicy przed matką panna sama oddała na tę ofiarę kilka róż z dworskiego ogrodu. Tuż obok złożono drugi dar ziemi w postaci wieloziarnistego chleba, uformowanego w kształt serca z makowym krzyżem pośrodku. Gwidon z kuzynem już się szykowali, by wnieść te dzieła sztuki przed ołtarz.

Wzrok Gabi nie spoczął tam jednak na długo. Wędrował raczej po okolicy w poszukiwaniu najbliższego jej sercu Marka, który zresztą nigdy nie odmawiał przybycia na tak wielkie święta. Nie dostrzegłszy go wśród wstępujących do świątyni sąsiadów, postanowiła do niego zadzwonić.

— Kochany, gdzie jesteś? — dopytywała, gdy wreszcie ustał przeciągły sygnał łączenia. — Msza się zaraz zacznie.

W odpowiedzi usłyszała jakieś dziwne sapanie, a może bardziej bulgotanie, w każdym razie nie były to pełnoprawne słowa. Przypominały raczej język małego dziecka, dopiero uczącego się trudnej sztuki mówienia z sensem.

— Co, coś mówiłeś? Coś się stało? Nie rozumiem — przyznała. Tymczasem organista dał już znak pieśnią do rozpoczęcia nabożeństwa, a niezbyt świątecznie ubrany Tadek Kaniewicz przemykał tu i ówdzie z kamerą.

— Porozmawiamy później — dodała, po czym się rozłączyła, w ostatniej chwili zajmując miejsce obok rodziców.

Ksiądz proboszcz nie spieszył się z rytuałami. Zadowolony, że po raz pierwszy od Bożego Ciała widział zebraną prawie całą parafię, zdawał się w sprawiedliwym rewanżu przedłużać kazanie i luźne formułki tam, gdzie było to możliwe. A jednak na widok wspaniałego wieńca wyraźnie się wzruszył.

Gdy wybrzmiały wreszcie wszystkie strofy hymnu Boże, coś Polskę, dożynkowy korowód na czele z kapłanem celebransem wkroczył do dworskiego folwarku, gdzie według dawnego zwyczaju miała się odbyć zabawa. Na tę okazję Kapustowie specjalnie pozamykali nawet wszystkie swoje gołębniki na dodatkowe kłódki, by żaden z ich skrzydlatych podopiecznych nie pozostawił przypadkiem śladu na głowie jakiegoś nieszczęśnika. W stodole także już dawno przygotowano stoły do ciasta oraz kiełbasy z ogniska, a pomiędzy opustoszałymi dziś padokami pozostawiono miejsce do tańca. Gwar ożywionych rozmów przerywany był szczekaniem domagającej się uwagi Bombonierki, wypuszczonej przez wciąż zaspanego Juliana. Gdy gospodarze rozkroili już chleb i wzorem pierwszych chrześcijan rozdali go ludowi, starsze panie w strojach regionalnych wraz z organistą rozpoczęli koncert.

Słońce schodziło coraz niżej, a z całej wsi zbierali się kolejni maruderzy, spragnieni darmowego obiadu oraz kawki. Na ten jeden dzień życie znów rozkwitło w całym folwarku — z wyłączeniem jedynie sypialni młodych Przeździeckich, bo Malwina kategorycznie nie zamierzała brać udziału w całej tej cepelii. Zamiast tego siedziała zamknięta w sypialni niczym księżniczka w wieży, podliczając, ile kalorii mogłaby dziś spożyć, by nie przytyć w pasie choćby o milimetr. Jakby nie przeliczała, wciąż wychodził jej cały jeden posiłek, a zatem zdecydowanie za wiele. Należało to przeliczyć jeszcze przynajmniej trzy razy.

Gabriela tymczasem wciąż czuła niepokój, lecz kryła go przed dziećmi wypytującymi co chwilę o to, gdzie ustawić się w kolejce na konną przejażdżkę albo obwózkę bryczką. Mimo złożonej przezeń obietnicy, jej ukochanego nigdzie nie było: ani przy ognisku z kiełbasami, ani przy kapeli, ani też przy ciągnikach z ojcem, gdzie spędzał zwykle więcej czasu niż z nią.

— Jak mam nagrywać? — Wyrwał ją z zamyślenia zniecierpliwiony Tadek. — Chodzić tu dookoła i zbierać wywiady, czy cisnąć muzykę?

— Tak, jak ci pasuje — odparła, kładąc z ufnością dłoń na jego ramieniu. — Wiesz lepiej, jak to powinno być niż ja.

— Jasne, dzięki. — Odpalił sprzęt, po czym skrzętnie wmieszał się w barwny tłum.

Panna Przeździecka uśmiechnęła się na to serdecznie, a upewniwszy się, że Gwidon z Marcinem panują nad serwowaniem gościom jedzenia, skierowała się w cień za stodołę, z dala od zgiełku.

Dłońmi przeczesała kolczaste gąszcze w poszukiwaniu dojrzałych niedawno malin i jeżyn, których nie zdążyły jeszcze dopaść oczy taty. Spojrzała w dal ku koźlakom, uruchomionym dziś wyjątkowo na pokaz mielenia mąki dawnymi sposobami. W dawnych czasach chowała się tutaj z kuzynkami przed wzrokiem swej matki, a po powrocie do domu zawsze miały poharatane nogi i ręce. Te cudowne chwile beztroski, do których — w przeciwieństwie do Any — wracała wspomnieniami z przyjemnością, żyły w niej przez cały rok, a zimą ogrzewały podczas długich wypraw terenowych z Esmeraldą.

— O, tu jesteś, Gabryśka — ozwał się leniwie jej brat, wynurzywszy się zza budynku. — Nie jesz? Ojciec dorzucił właśnie smażone pierogi do jadłospisu.

Cmoknął, demonstracyjnie podrzucając porwane przed chwilą z talerza jabłko. Musiał wydarzyć się cud, iz w ogóle po nie sięgnął.To pewnie ta „zagranica" tak działa.

— Zjem później — odrzekła lekko, gdy powrócił do niej świetny humor.

Wtem usłyszeli szelest spieczonej ściółki pod czyimiś stopami, po nim zaś łamanie suchych gałęzi. Od strony parku zaczął z wolna zbliżać się do folwarku chudy, rozczochrany człowiek. Twarz miał poczerwieniałą, a wyglądał zupełnie jak siedem nieszczęść. Garbił się i kolebał, nie mogąc utrzymać pionu. O mało też nie wpadł pod kopyta pary ciągnącej wycieczkową bryczkę, bo wycofał się w ostatniej chwili na pobocze. Odór niósł się od niego jak z gorzelni, drażniąc każdego, kto miał choćby odrobinę dobrego smaku oraz zdrowego rozsądku.

— Kochany, jesteś — westchnęła Gabi z ulgą, łapiąc się za serce. Oto zjawił się wreszcie ten jedyny wyjątkowy pan, na którego czekała od wielu już dni. Pragnęła biec do niego, rzucić swą duszę jak perłę do jego stóp, lecz ostatecznie zawahała się w połowie kroku.

— Tak — bąknął Marek, wcale na nią nie patrząc. Skupiał się na jako takim utrzymywaniu równowagi.

— Znowu piłeś — zauważyła zdezorientowana. — Przed dożynkami? Nie mogłeś nawet poczekać do wieczora?

— Czkłem wczuraj — mamrotał półprzytomny, a zauważywszy kątem oka stojącego za nią całkiem młodego mężczyznę, zacisnął pięści i przybrał postawę bojową. — Twój nowy du... dob... pszjaciel? — Wskazał na trzymającego ręce w kieszeniach Juliana, udającego nagłe zainteresowanie pędami krzewów owocowych. — T-dzień mnie nie bło, i jyżżeś mnie zdradźła?!

— To mój brat, kochany, zapomniałeś? Mówiłam ci, że wrócił zza granicy — tłumaczyła, próbując załagodzić sytuację. On jednak zdawał się wcale nie słuchać.

— Ta, zaza.. Ja ćje...! — Mężczyzna zamachnął się na lubą ręką i gdyby nie zrobiła uniku, doznałaby uszczerbku na twarzy. Wtedy dopiero Julian poznał, iż siostra sama sobie nie poradzi.

— To ten twój rycerz, tak? — Wtrącił się z manierą króla osiedla Przeździecki. Wyrzuciwszy pospiesznie ogryzek, wepchnął się między nią a jej ledwo kontaktującym absztyfikantem. — Wynoś się i tu nie wracaj, inaczej mnie popamiętasz. Rozumiesz, kmiocie?! — zagroził, przypominając przy okazji o swym słusznie wyższym szlacheckim pochodzeniu, zawalonym gdzieś pod ruinami dziejów.

— Chjesz szje bjić? — Marek natychmiast podniósł rękawicę. Tylko na to czekał. W stanie silnego podchmielenia zawsze stawał się wyjątkowo skory do bitki.

Juliana to nie ruszyło. Swym ciałem nadal osłaniał niespokojną Gabrielę, śledząc przy tym każdy najdrobniejszy ruch niedoszłego szwagra. Cofał się o krok, gdy tylko przeciwnik wykonywał kolejny niezgrabny cios. Widząc, jak z powodu tych nieudanych uderzeń Wereszczuk stawał się jeszcze bardziej napastliwy, postanowił zakończyć to w możliwie najmniej bolesny sposób. Przy pierwszej okazji odsunął się na tyle, by pijaczyna, straciwszy równowagę, zarył nabrzmiałą twarzą w ziemię. Ciało mężczyzny bezwładnie zwaliło się na wysuszoną trawę, skąd nie mogło się już oderwać.

— Biegnij po tego Kapustę — polecił siostrze Julian. — Wyniesiemy trupa, póki nikt go nie widział.

— Co chcesz z nim zrobić? — przeraziła się Gabriela, a jej serce zaczęło bić jeszcze szybciej.

Mimo wszystko Marek był jej chłopakiem, prawie narzeczonym. Nic dziwnego, że się martwiła, zwłaszcza gdy coraz częściej przesadzał ze spożyciem. W pewien sposób była zatem za niego odpowiedzialna.

Jedno ciało, jedna dusza i tak dalej...

— Nic, tylko zadzwonię na wytrzeźwiałkę, to go zabiorą. No idź! — powtórzył brat, nie spuszczając oka z poległego żołnierza krucjaty alkoholowej. Tylko tego nam brakowało — rzekł do siebie w duchu, patrząc, jak Gabriela znikała z drugiej strony stodoły.

Marek wciąż oddychał, lecz poza tym nie różnił się niczym od kłody. Tak też go wytargano przed bramę — po ziemi niczym pień w górskich lasach, nim podjechał radiowóz.

A przedstawienie trwało dalej.

Zajęci kiełbasami i ludowymi przyśpiewkami sąsiedzi wcale nie zauważyli zajścia. Organista zdążył się już zmęczyć i poświęcił jedynie popijaniu złotych kompotów, za to gospodynie wiejskie skrzeczały coraz głośniej. Dzieci ścigały się, kto więcej razy przejedzie się na grzbiecie Maliny albo Musicala. Tymczasem Witold Przeździecki, ignorując zupełnie protesty swojej żony, gorączkowo targował się z kimś na ceny balotów słomy. Przy okazji wciągnął w te zagrywki weterynarza, a potem męża pani Krysi z pobliskiego sklepu.

— Teraz bela to najniżej pięć dych!— lamentował, podnosząc rękę dla sprawienia jeszcze większego wrażenia na towarzyszach. — Dziesięć czy jedenaście lat temu, jak się na ostatnie igrzyska przygotowywałem... Jak by mi ktoś wtedy powiedział, że to wszystko aż tak do góry pójdzie, to bym go wyśmiał — zarzekał się, a tamci tylko potakiwali. — Ciężkie czasy idą, trzeba zapasy robić.

— Wituś! — upomniała go Leokadia, szarpiąc za ramię. Inaczej by nie zrozumiał. — Przestań gadać o tych pieniądzach, głowa mnie boli!

— To weź tabletki, kochanie. Ja sobie tu jeszcze z panami porozmawiam. Biznes mamy do załatwienia.

— Wzięłam i nie pomaga. Chodź, zaprowadzisz mnie do pokoju — zażądała kategorycznie, mimo że do dworu miała ledwo dziesięć kroków. — Do widzenia, panom — oznajmiła oschle, po czym to raczej ona wyprowadziła męża za sobą.

Niebo nabierało znów szarych odcieni. Wkrótce nawet starsze panie z koła poczęły tracić swe anielskie głosy, więc i tańczyć nie było do czego. Ognisko przygasało, a okoliczni gospodarze rozchodzili się już na wieczorny dój. Pozostał po nich dym z dogasającego ogniska i niedojedzone kawałki przypalonych wędlin. Gdy stopa ostatniego gościa opuściła folwark, stoły z ławami pospiesznie zamknięto w stodole na noc, a z nimi kilka innych drobiazgów. Tak czekały do rana, kiedy to życiodajne słońce znów opromieniło swą mocą tę małą arkadię pod równie niewielkim i zapomnianym przez świat Radzieszyńcem.

Cały ten zakryty przed wzrokiem wścibskich lisów bałagan spoczął na barkach stajennego Marcina. Uwijał się w gospodarstwie od świtu, byle jak najszybciej wysprzątać to pobojowisko i móc zająć się tym, do czego faktycznie został zatrudniony. Cóż, jakkolwiek by nie spoglądał na niespisaną nigdzie umowę, obsługi wiejskich festynów w niej nie zawarto.

— Była impreza, nie ma imprezy. Co to ma być?! — żalił się Gwidonowi, przerzucając resztki na hałdę kompostownika. — Staram się, haruję, a tu nawet podziękowania nie ma, tylko takie dziadostwo. Rzucę tę robotę w diabły, ile można!

— A masz ty inną? — dociekał instruktor, ocierając czoło przedramieniem. On jedynie doglądał pracy nieco starszego kolegi, sam zaś miał szykować konie do treningów.

— Nie, ale będę mieć — odgrażał się tamten. — Niech sobie jaśnie państwo sami sprzątają, jak się postawić i zastawić muszą, o!

— Takiej dobrej szefowej nigdzie więcej nie znajdziesz — odrzekł, a kolejne narzekania kolegi nie docierały już do jego uszu, lecz błądziły gdzieś obok po stajniach.

Kapusta zafrasował okropnie. Wziął się za szorowanie z kurzu profesorów, lecz jego myśli od wczoraj nie krążyły wokół pracy, a raczej ludzi z nią związanych. Konkretniej myślał o pannie Przeździekciej oraz tym jednym incydencie, w który go wplątała. Miała wtedy wypisane na twarzy zatroskanie o pakowanego do samochodu mężczyznę, tak bolesne i łamiące serce. Ten widok utkwił mu w pamięci i nie pozwalał później zasnąć przez wiele godzin. Męczył się, wiercił, by wreszcie o trzeciej nad ranem wyskoczyć z domu jak z procy, nakarmić na zapas gołębie ojca i zaraz wrócić na służbę do dworu.

Jakże pięknie ten zabytek wyglądał w blasku księżyca i przy dźwiękach końskich pieśni!

Prędko znalazł się po drugiej stronie drogi. Westchnął ciężko, gdy zastał tam bramę zamkniętą. Zapomniał, że robiono to co noc dla bezpieczeństwa — każdemu przecież mogło wypaść z głowy. Do domu już nie wrócił, bo i nie miał po co. Zaczekał, aż córka państwa znów otworzy mu z promiennym uśmiechem drzwi.

Jeżeli w życiu warto było na coś czekać, to jedynie na tę chwilę.

Tak naprawdę od dawna zauważał wiele mówiące znaki. Póki nie wydarzyła się żadna tragedia, ignorował je, by nie psuć cudzej miłości. Teraz wreszcie zdał sobie sprawę, że dawno już złamał obietnicę daną przed ponad rokiem pannie Anastazji. Nie upilnował dworu ani tym bardziej jego duszy — szefowej Gabrieli. Owszem, to on był temu winien. Zawiódł je obie, zawiódł i siebie.

Kiedyś będzie musiał się z tego wyspowiadać.

~*~

Tym mało optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy odcinek serialu o familii Niemojewskich-Przeździeckich. Był to jak dotąd jeden z najcięższych fragmentów, a jednak niewiele odbiegający od codzienności wielu. Obiecuję, że i po tej burzy wzejdzie słońce — takie gorące, meksykańskie :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro