Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I

Cień rzucany przez siodlarnię przechylał się coraz bardziej w lewo, co znaczyło, iż zbliżał się wieczór. Liście na gałęziach starej lipy ledwie się poruszały, lekko niczym motyle skrzydełka. Panna Gabriela swym czujnym okiem obserwowała wyprowadzkę ostatnich już w tym sezonie letników, o jakich jej wiadomo. Jak dobrze pójdzie — nie licząc hubertusa — kolejne spragnione wypoczynku na wsi mieszczuchy przyjadą tu na ferie zimowe, by z góry spoglądać na rozgarniane kopytami grudki białego puchu.

Udostępnienie prawie całego piętra dworu gościom na nocleg było doskonałym pomysłem. Prawie całego, bo Gabriela zachowała tam swoją niedużą sypialnię. Nie miała zamiaru pozbywać się pięknego widoku z okna na rzecz przyziemnego klombu. Poza tym dzięki temu zachowała też ociupinę prywatności z dala od jęczącej z bólu głowy matki.

Co najważniejsze, sama pół roku temu podsunęła tacie ten plan, a w nagrodę za podniesienie średnich dochodów gospodarstwa otrzymała wolną rękę w kwestii zmian. Wreszcie została tu prawdziwie panią na włościach — jedyną, dzięki której dom i stadnina jeszcze nie upadły.

Sierpniowe popołudnie malowało się w barwach sepii niczym ze starej fotografii z czasów świetności dworu oraz jego dawnych właścicieli. Górująca nad wsią rodowa posiadłość wyglądała w tym świetle elegancko, jakby pokryta była najwyższej jakości marmurem z Carrary. Portyk osadzony na czterech kolumnach wspinał się wysoko aż na dwa piętra. Wychodząc przed zasłonięte nim szeregi czerwonego dachu, sprawiał wrażenie obrońcy wszystkich skarbów, jakie znajdowały się za nim. Na przyczółku nadal widniał herb poprzednich właścicieli majątku, którego nikt nie miał zamiaru stamtąd rugować. To czyjaś historia i czyjeś życie, a państwu Przeździeckim należało jedynie zachować o nich pamięć, przy okazji zaś tworzyć nowy rozdział w dziejach tego cudownego miejsca.

Ach, Milewczyzna! Tutaj przyszło się ich córce narodzić i za nic w świecie nie chciałaby umrzeć nigdzie indziej.

Kochała swoją kuzynkę bardziej niż kogokolwiek, lecz jej nie rozumiała. Jak można tak wiecznie zmieniać adres? Pół biedy ulicę albo miasto, ale żeby nawet z kraju wyjechać?! Do Stanów?! Do miejsca, gdzie na każdym rogu czają się bandyci z pistoletami i podejrzanymi proszkami, a żywność jest bardziej zabójcza niż dzikie zwierzęta? Z drugiej strony... przecież jej brat uczynił przed laty dokładnie to samo. Zagnało go na Islandię... ale tylko do pracy, nie na wielką emigrację!

Ojciec kiwnął jej z daleka, że wracał na obiadokolację. Pewnie znów zapomni zostawić oficerki na ganku i nawnosi do domu piachu z ujeżdżalni, dokładając jej tym samym sprzątania. Jak zwykle — uśmiechnęła się pod nosem. W takich warunkach trudno wprowadzać w życie nowe plany i gonić za pędzącym wciąż naprzód światem. Nie martwiła się tym szczególnie, w końcu to był jej dom, ten jedyny i prawdziwy. A na jej marzenia o ośrodku hodowli koni sportowych na światowym poziomie będzie jeszcze czas.

Zdążyła jeszcze odprawić do domu Gwidona, bo spieszył się do chorego ojca, a gdy miała już wstępować do domu na późny podwieczorek, usłyszała zza bramy trąbienie klaksonu. Na podjazd ślizgiem zajechał srebrny mercedes na własnej rejestracji, prawie najeżdżając jej na nogi. Rozpoznawszy przez szybę kierowcę, Gabi otwarła szeroko usta. Nie mogła w to uwierzyć. Nie dziś i nie tak.

Po chwili z auta wysiadł zadowolony z siebie Julian, szpanując nowymi okularami przeciwsłonecznymi od którejś z luksusowych marek. Stanął tuż obok, uśmiechając się cwaniacko i najwyraźniej oczekując od młodszej siostry rzucenia się mu w ramiona. Uważał, że zasługiwał na to po kilku latach rozłąki.

— No co, nie przywitasz się, Gabryśka? — prychnął mężczyzna. Wiedział, jak bardzo nienawidziła, gdy zwracał się do niej w ten sposób.

— Wróciłeś — wycedziła, próbując udawać, że już jej to nie przeszkadzało. — Jak cudownie, tęskniliśmy. Tata ostatnio o was pytał, chyba to przeczuwał. — Odchrząknęła, przytulając go z obowiązku. — A wiesz, że Ana wyjechała na studia do Stanów? — zaczęła z innej mańki.

— No widzisz — odparł, wcale się tym nie przejmując. — Ona wyjechała, ja przyjechałem, bilans rodziny się zgadza.

W tej chwili tylne drzwi samochodu odsunęła kobieca ręka obwieszona złotymi bransoletkami, a z jego wnętrza wyskoczył york z różową obróżką. Suczka natychmiast wskoczyła pomiędzy rośliny klombu, by tam załatwić swoje potrzeby.

— A ja? — Odezwał się znudzony głos Malwiny, która postanowiła wreszcie się ujawnić. Zatrzasnęła za sobą drzwi samochodu, po czym powolnym krokiem niczym na wybiegu przyszła się przywitać. Stanąwszy przed szwagierką, zmanierowanym ruchem podała jej swą żylastą dłoń.

— A ty, kochanie, jesteś tak bezcenna, że się nie wliczasz w spis majątku, bo by mnie musieli wpisać na stałe na listę Forbesa — słodził jej mąż, by zaraz znów zwrócić się do siostry: — Gdzie mama?

— W domu. Podaje tacie obiad — odparła Gabriela, zmęczona tymi wątpliwymi uprzejmościami.

— Co się tu dzieje?! — Leokadia wypadła z dworu niczym burza, lecz na widok gości zaraz zmieniła nastawienie na mniej bojowe.

— Mamuś, syn z synową wrócili z dalekich wojaży! — zawołał Julian, machając rękami, jakby wciąż był na wakacjach. — Nie zapytasz nas, jak było?

— No oczywiście, że zapytam. Jak było? — Starsza pani Przeździecka natychmiast przypadła obściskać dzieci, zwłaszcza zaś nadal naburmuszoną Malwinę, co niezwykle wprost Gabrielę intrygowało.

— Cudownie, mamusiu — przechwalał się dalej Julian. — Piękny kraj, piękni ludzie, wszędzie wulkany i zimno, ale poza tym pięknie. Zarobiliśmy tyle forsy, ile ci się nie śniło, ale wszystko jest na kontach, więc niestety tego, mamuś, nie zobaczysz.

— Nie capi, jak tu — dodała Malwina, z obrzydzeniem spoglądając w stronę padoku. Nie chciała sobie wyobrażać, jak wyglądałyby jej markowe szpilki po wejściu choćby na trawnik.

— Wchodźcie, walizki się później wniesie — zapraszała pani domu, aż przesadnie szeroko uśmiechając się do synowej. Cóż, miały ze sobą wiele wspólnego — nie tylko nazwisko.

— Bombonierko, do nogi! — wrzasnęła młodsza pani Przeździecka, a suczka w podskokach przybiegła, tratując przy tym kwiaty. Nikt jednak nie powiedział na to złego słowa, nawet Leokadia. W normalnych warunkach wzięłaby ją na ręce, lecz nie teraz, kiedy łapy terrierki całe oblepione były błotem i to — o zgrozo! — wiejskim błotem zmieszanym z obornikiem.

Piesek wgramolił się po schodach pierwszy, za nim podążyli członkowie niezbyt radosnego orszaku.

— Ojcze drogi, jak miło cię widzieć! — krzyczał już w progu reprezentacyjnej sieni syn marnotrawny, rozkładając ręce do przywitania. Witold podniósł głowę znad talerza, wciąż jeszcze mieląc zębami wątróbkę.

— A dasz mi najpierw zjeść? Ja też dopiero wróciłem do domu. — Z jadalni po lewej gospodarz ręką dał znak, by spoczęli, aż będzie mógł kulturalnie porozmawiać. Nie zdziwiło go przybycie pierworodnego, w końcu miał na wszystko doskonały widok z okna.

Reszta rodziny — z wyjątkiem pani domu — także zajęła miejsca przy ledwo co odrestaurowanym stole. Tymczasem Bombonierka beztrosko przebierała swoimi krótkimi nóżkami, przy okazji obwąchując każdy kąt nowego dla siebie miejsca. Wszędzie pozostawiała po sobie ślady łap, brudząc tak podłogę jeszcze bardziej niż Witold. Szwendała się pod krzesłami i między nogami, aż w końcu położyła się na podłodze pod witryną ze starą porcelaną.

Leokadia przyniosła paterę wypełnioną nie najświeższymi już plackami, po czym nawróciła po raz kolejny po kawę. Gabriela milczała, spoglądając na siedzącą naprzeciw, wyraźnie wściekłą na coś bratową. Julian zaś badał wzrokiem cały dom, zapewne by oszacować jego całkowitą wartość, ewentualnie w poszukiwaniu karafek z bourbonem. Ten wieczór zapowiadał się bardzo długi i burzliwy.

— Wiecie, że na Islandię nie wolno wwozić koni? Tam tylko miejscowe mogą sobie żyć. Byśmy wam przywieźli prawdziwego konia islandzkiego, tylko byście się za transport nie wypłacili — zaczął Julian, jakby nie istniało coś takiego jak prezent albo zwyczajnie nie brał tego pod uwagę.

— Nie mamy miejsca na nowe konie — odrzekła Gabriela, udając, że nie zrozumiała intencji. — Musielibyśmy zrezygnować z najmu boksów.

— No właśnie mówię, że na to was nie stać. Przepraszam, nas — poprawił się, choć niczego nie żałował. Dalej siedział rozłożony na krześle z rękami na sąsiednich oparciach i jedną nogą na drugiej.

— Co to ma być?! — krzywiła się Malwina, widząc biszkopt z lejącą się od gorąca galaretką. — Nie mogliście pojechać do cukierni kupić coś porządnego? Makaroniki albo crème brûlée? Albo chociaż bezę pavlova? Nie zjem tego — oświadczyła, odpychając od siebie talerz.

— Gabi, pojedziesz zaraz do Radzieszyńca po to, co Malwinka chce — rozkazała Leokadia, szczerząc się do synowej. — Tak długo żeście jechali, to macie prawo zjeść coś dobrego.

Gabrieli kawałek ciasta prawie stanął w gardle. Matka od zawsze miała słabość do małżonki swego jedynego syna, ale nigdy z taką przesadą. Blondynka zastanawiała się, czy to przez fakt, że obie były zadeklarowanymi miłośniczkami miejskiego życia. Sama nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Jej życie, jej miejsce na ziemi było właśnie tutaj.

— Nie trzeba. Malwisia jest na diecie, prawda kochanie? — zwrócił się do żony Julian, po czym wbił wzrok w siostrę. — Pojedziesz sobie jutro. Przy okazji kupisz mi jakiś dobry zegarek u jubilera. Starego przez przypadek wrzuciłem do pralki ze spodniami i się już nie nadaje do niczego. Kiedyś ci za niego oddam.

— Oczywiście, pojadę tam jutro, ale po zegarek, to sam wstąpisz. Jeszcze bym ci źle wybrała — wymigiwała się Gabi, wciąż mając w pamięci, że brat nie miał głowy do rzeczy pożyczonych, chyba że chodziło o odzyskanie jego własności.

— I wy tak na stałe wróciliście? — głośno zastanawiał się Witold, nakładając sobie kolejny kawałek placka drożdżowego. Póki jedzenie miał przed sobą, był spokojny.

— Tak, bierzemy mój stary pokój, ten do góry — oznajmił Julian bez zastanowienia, uderzając dłonią o blat, o mało nie rozlewając napojów po bieżniku.

— Tego do góry nie możecie, bo piętro jest przeznaczone na noclegi dla klientów — ozwała się trzeźwo Gabriela. Nie po to przez trzy miesiące urabiała ojca, by pozwolił jej zorganizować agroturystykę, żeby teraz jaśnie pan emigrant wszystko zepsuł.

— Jak to? Od kiedy? — zdziwił się teatralnie brat.

— Od pół roku. Mówiliśmy ci przecież przez telefon — przypomniała z uśmiechem na ustach, po czym wychyliła szklankę do dna.

— Jakoś nie wyłapałem — ironizował Julian. Próbując jakoś znaleźć wyjście z tej sytuacji, spojrzał porozumiewawczo na żonę.

— To obcy ludzie są ważniejsi od nas?! Pff! — fuknęła Malwina, demonstracyjnie krzyżując ramiona piersi.

— To nie tak! — sprzeciwiła się Gabriela, ubiegając matkę, która z pewnością miała ochotę stanąć w ich obronie, lecz nie zdążyła. — Zresztą na dole będzie wam wygodniej. Obok jest jeszcze wolna garderoba.

— Jak chcecie, żebym wam pomógł z walizkami, to tylko tu na dole — dorzucił swoje trzy grosze starszy Przeździecki. — Z torbami nie będę skakał po schodach.

Julian poczuł, że znalazł się w impasie. Należało zrobić taktyczny odwrót, by zachować twarz.

— Dobrze, kochany ojcze, jak sobie życzysz — wysyczał przyparty do muru. Tak naprawdę w głębi duszy zrobiło mu się lżej, że chociaż tyle udało się im utargować. Ojciec mógłby go przecież nie wpuścić z powrotem do domu. Jego małżonka nie podzielała jednak tego zdania.

Gdy Witold zakończył konsumpcję, starym zwyczajem dał znak, iż można odstąpić od stołu. Wyprowadził na zewnątrz Juliana i po krótkiej pogawędce przystąpili do wnoszenia bagaży do pokoju gościnnego. Tymczasem Malwina zajęła się Bombonierką. Mówiła do niej piskliwym głosem i posyłała całusy ustami złożonymi w kaczy dziób. Gabriela podśmiechiwała się z tego pod nosem, lecz nie dała tego po sobie poznać.

— No i jak, kochanie? Podoba ci się? — zagadnął ukochaną Julian, gdy wszystkie walizy znalazły się już w ich nowym apartamencie obok salonu.

— W ogóle. Mieliśmy mieć pokój na piętrze, obiecałeś mi! — sapała Malwina, zamykając za sobą drzwi. Widząc ciężkie, drewniane łoże, szafy garderobiane z dwudziestolecia i kwieciste tapety jak u babci, znów splotła ręce na piersi. — Jeszcze te stare śmieci, te meble sprzed potopu. To muzeum, nie dom! To wszystko będzie do wywalenia! Od razu najlepiej sprzedać całą chałupę w diabły! — darła się głosem przypominającym ujadanie jej własnego psa. Suczka zresztą także się dołączyła się do tego koncertu, myląc głos pańci ze swoim.

— Bo jeszcze ktoś usłyszy — uciszał ją mąż, jakby nagle zaczęło go obchodzić, co myśleli inni. Ech, byle tylko przestała się dąsać, bo miał na ten wieczór plany dla ich dwojga. — Dobrze, dobrze. Wszystko zrobimy jak zechcesz, złotko, tylko się już nie denerwuj — dodał niemal błagalnym tonem.

Uniósł znacząco brwi, z miejsca szykując się do rozpięcia koszuli. Postanowił od dziś mówić tylko to, co chciała słyszeć: że pozbędą się tego ciężaru, że wycisną z niego grubą kasę, że popłyną potem jachtem na Bahamy, gdzie będą na nich czekać drinki z palemką i tak dalej. A rodzice z Gabrielą niech sobie robią, co chcą! Zresztą Gabi przecież i tak niedługo wyniesie się do Marka czy tam innego Darka, na co jej taki wielki dwór?

Cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni, zwłaszcza to lekko nadgniłe.

Zasłony okienne wkrótce zasunięto, a na podłodze dawnego pokoju gościnnego aż do południa leżały porozrzucane ubrania. Nawet Bombonierka nie odważyła się ich ruszać.

~*~

No i wreszcie jest pierwszy rozdział nowej przygody. Jestem ciekawa, czy spodziewaliście się takiej zmiany perspektywy względem tomu poprzedniego. Co o tym myślicie? Jak widzicie postaci Juliana i Malwiny? Czy mają szansę wnieść coś ciekawego do uniwersum?

Co prawda w tym tomie nie wrócą wszystkie postaci znane z tomu pierwszego, a przynajmniej nie w pierwszo- ani drugoplanowych rolach, mimo to postaram się, aby mieli przynajmniej swoje epizodyczne wystąpienia. Świat się zmienił, ale życie płynie dalej i trzeba się z tym pogodzić — to też starałam się pokazać w „Roztańczonych". Nie zrażajcie się tym faktem, bo myślę, że nie będzie nudno. Będzie po prostu... inaczej.

Niestety nie jestem w stanie określić częstotliwości dodawania rozdziałów tej książki, jak i „Parweniuszki". Będą wpadać raczej losowo — zależy, co akurat uda mi się skończyć.

Zatem, do następnego!

PS: Ana nie umarła. I nie powiedziała jeszcze swojego ostatniego słowa.

Fede także nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro