III
W ten chłodny wrześniowy poranek cały folwark wyglądał na opustoszały niczym po napadzie Tatarów. Jedynie na trawnikach wokół podjazdu aż do południa odpoczywały gołębie, nie dając się przepędzić z ulubionego miejsca do drzemki. Rano każdy z Przeździeckich śniadanie zjadł w odosobnieniu. Witold najprędzej, bo spieszył się na pole, ale zdążył jeszcze podać posiłek do łóżka swej żonie bez jej budzenia. Gabriela zaś pospiesznie porwała odłożone resztki z ogniska i zjadła je już na zewnątrz, po czym zabrała się za karmienie koni.
Jak co dzień, dziewczyna obudziła się z uśmiechem, gdy pierwsze promienie padły na jej twarz. Zdało się, że zupełnie nie pamiętała, co wydarzyło się na wczorajszych dożynkach. Prawdę mówiąc, nie kojarzyła nawet, że to święto było ledwie kilkanaście godzin wcześniej. Zdawało się jej, że to odległa przeszłość, co najmniej z zeszłego tygodnia. Dziś nastał nowy dzień, a stary jakby wcale nie istniał. Pamięć o nim przykryło świeżo uprane białe prześcieradło, pachnące kwiatowym ogrodem. Nie warto więc tracić czasu na smutek.
Na obiad zwołała rodzinę Leokadia, lecz sama do stołu nie zasiadła. Wymówiła się okropnie dokuczliwym bólem głowy, w rzeczywistości pragnęła raczej przespać kolejne popołudnie. Uporczywy świst sztućców dawał się ostro we znaki Bombonierce. Pozostawiona przez pańcię samej sobie, piszczała z niezadowolenia, że aż śmietana w pomidorówce kisła. Witold nie mógł tego znieść. Nie mógł też skupić się na jedzeniu. Niemalże zaczął modlić się do talerza, starając się przy tym nie zwariować do reszty. Gabi radziła sobie z tym lepiej. Dla dobra wszystkich obecnych zerwała się z miejsca i osobiście wyprowadziła ją na trawnik. Przez okno widać było wyraźnie, jak stado Kapustowych gołębi naraz wzbiło się w niebo szarą chmarą, byle także uciec od tego małego, głośnego szatana.
Pan Przeździecki westchnął z ulgą. Mógł teraz spokojnie oddać się kulinarnym przyjemnościom.
— Wreszcie — sapał zadowolony, dokładając surówki z kiszonej kapusty. Dopiero teraz zauważył, że kogoś jeszcze brakowało. — Gdzie jest Malwinka? Znowu ją gdzieś podziałeś, synu?
— Do miasta pojechała, na paznokcie — oznajmił obojętnie Julian, wodząc wzrokiem w poszukiwaniu czegoś bardziej wykwintnego niż gotowane ziemniaki z koperkiem.
— To nie mogła zaczekać? Paznokcie ważniejsze od obiadu? Jeszcze psa nieznośnego zostawiła — marudził ojciec, ale prędko porzucił ten temat. Przypomniało mu się coś ważniejszego: — Weterynarz wczoraj mówił, że nie przyjedzie w tym tygodniu, bo jakieś szkolenie ma. Będziemy się umawiać na potem. Gabryniu, co nic nie mówisz? — zwrócił się do córki, gdy ta ponownie przysiadła w jadalni na swoim zwyczajowym miejscu naprzeciw brata. Na szczęście tym razem jego cwaniacki wyraz twarzy zasłonięty był przez bukiet ciemnożółtych dalii, którymi obdarowała dom sąsiadka w podzięce za gościnę.
— Jakoś tak nie mam o czym — odrzekła wesoło, biorąc ostatnią łyżkę zupy.
— Jak to nie? — wtrącił się brat, po czym cisnął widelcem o pusty jeszcze talerz, że o mało się nie potłukł. — A kogo wczoraj pijanego jak bela wyprowadzałem do radiowozu? Twojego kochasia od siedmiu boleści! Szczęście, że ludzie tego nie widzieli, bo by się cała wieś z nas śmiała. Taki goło...
— Julian! — przerwała mu tę litanię wyzwisk. To nie był odpowiedni moment na trudne rozmowy.
— O czym wy tu mówicie?! — zainteresował się Witold. — Nic nie rozumiem, a chyba powinienem.
Pan Przeździecki nie uchodził za złego ojca, nie bił i nie krzyczał. Poza tym tak naprawdę niewiele o nich wiedział, bo większość dnia spędzał w polu albo na kształceniu kolejnych zawodników. Nie mógł się przecież rozdwoić, by jeszcze pytać dzieci, jak tam im minął dzień w szkole. Oni zaś nauczeni doświadczeniem, zwykle nie biegali do niego z każdą głupotą.
— No właśnie, tato. Powinieneś wiedzieć, że twoja córka w przeciwieństwie do syna ma fatalny gust. Spytaj Gwidona, jeśli mi nie wierzysz. — Gorączkował się Julian. Tylko czekał na moment, by móc się tą niecierpiącą zwłoki sprawą pochwalić przed rodzicami. — Mnie go nie szkoda i lepiej, żebym go tu więcej nie widział.
— A mnie ci choć trochę szkoda? — wtrąciła się siostra.
— Hm, coś mówiłaś? — Udawał, że nie usłyszał jej słów. W tej chwili zupełnie stracił już ochotę na jedzenie.
— Nie, już nic — powiedziała. Nagle zapanowała cisza i znów zza okna słychać było ujadanie Bombonierki.
— Nadal nie wiem, o co chodzi, ale Julek ma rację — stwierdził ojciec, próbując ukrócić rodzinną kłótnię. — Pijanych fachowców nam nie trzeba. Jak już tu nie będzie przychodził, nawet jak będę miał zapłacić więcej za mechanika z miasta. Jakoś sobie poradzimy. Koniec z nim, Gabryniu. Tylko mamie na razie o tym nie mówcie, bo ją głowa będzie przez tydzień bolała.
— Dobrze, tato, jak zechcesz — odparła, odsuwając talerz na znak zakończenia posiłku. — Przejmiesz dzisiaj moje dwie lekcje? — zwróciła się milutko do brata. — Potrzebuję dzisiaj wolnego popołudnia.
— Przecież są twoje — zauważył.
— Tylko ten raz — nalegała. — Pieniądze też zostaną dla ciebie.
— To trzeba było tak od razu — rzucił przewrotnie i zaraz odszedł od stołu. Nie zamierzał dłużej prowadzić tak jałowej konwersacji, zwłaszcza że nie przyniosła mu zakładanych korzyści. Dlaczego ojciec nie wpadł w szał? — zastanawiał się w myślach. Jeszcze się zdziwi!
— Przepraszam, tato. — Gabriela skinęła głową, po czym zasunęła za sobą krzesło. Pochwyciwszy klubową kurtkę, dogoniła brata przed siodlarnią. Z pomocą leżącego tam na biurku kalendarza przekazała mu wszystko, co musiał wiedzieć o jej podopiecznych. Po dokonanej zmianie warty stanęła chwilę w cieniu stodoły, lecz przewijające się w tę i z powrotem znajome twarze dzieci oraz ich rodziców skutecznie przerywały jej podziwianie najpiękniejszego świata, o jakim mogła marzyć. Podeszła do padoku, gdzie już za chwilę miały rozpocząć się jazdy. Dla pewności raz jeszcze przypomniała bratu, kto dziś ćwiczy.
Wkrótce skierowała kroki w stronę stajni sportowej. W międzyczasie wyciągnęła telefon z kieszeni. Wystukała numer do Marka, już chciała wcisnąć zieloną słuchawkę, lecz w ostatniej chwili odsunęła palec, po czym wsunęła komórkę do kieszeni wiatrówki. To jeszcze za wcześnie.
To dziwne, ale nie czuła niczego nadzwyczajnego. Ot, miała chłopaka i nagle... nie miała? W zasadzie się nie rozstali, choć to nie miało większego znaczenia, bo Julian nie pozwoli mu się tu więcej pokazywać. To prawie jak rozstanie.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Byli ze sobą od roku, może ciut dłużej. Myślała, że tak już będzie zawsze, że to stan zwyczajny, domyślny wobec wszechświata. Ten cały plan zniknął w jednej chwili, gdy wczoraj zjawił się na dożynkach. Dobrze wiedziała, że lubił popić z kolegami, lecz nigdy wcześniej nie doprowadził się do takiego stanu. Nigdy wcześniej nie podniósł na nią ręki! Czyżby aż tak cierpiał, że musiał zalać się w trupa? Może to była... jej wina?
Nie powstrzymałam go. Nie było mnie przy nim. Też jestem winna. — W myślach biła się w piersi, wciąż nie mogąc wyrzucić z głowy tego straszliwego obrazu zza stodoły. Zdawało się jej, że to film, horror nieustannie odtwarzający się w jej głowie. „Czkłem wczuraj, ja ćje!" — brzmiał wciąż w jej uszach ten przepity głos niczym mantra. Zaraz potem „Chjesz szje bjić?" i upadek, od którego przy każdym wspomnieniu stawało jej serce. Ku jej zdziwieniu pomału zaczęła odczuwać coraz mniej różnorodne emocje, jedynie troska, strach i żal. Na miłość zaczynało brakować miejsca.
Tak naprawdę nie czuła teraz wielkiej różnicy między byciem z Markiem a samotnością. Ostatnio i tak przyjeżdżał do niej bardzo rzadko, bo wolne chwile spędzał z kolegami przy piwie. „Pracuję, to mi się należy" — odpowiadał za każdym razem, gdy chciała wyciągnąć go choćby do kina do Radzieszyńca. Od dłuższego czasu był jej raczej kulą u nogi, aniżeli prawdziwą miłością na dobre i na złe. Mimo to usilnie starała się myśleć, że było inaczej. Wmawiała sobie, iż to TEN Marek, gdyż tak było jej wygodnie.
Bywało, że chciała skoczyć za nim w ogień. Bywało też, że poważnie zastanawiała się nad ich przyszłością. A jednak los zdecydował za nich oboje.
Ana, gdzie jesteś, kiedy cię nie ma? — powiedziała do siebie. Od dawna aż tak bardzo nie tęskniła za kuzynką. Że też akurat teraz przyśniło się jej, by wyfrunąć za ocean! Właśnie teraz, kiedy Gabi naprawdę potrzebowała szczerej rozmowy z przyjaciółką, nie tylko jakichś tam luźnych ploteczek.
W drzwiach stajni sportowej minęła się z jednym z podopiecznych ojca, na co dzień ujeżdżającym Royal Cactusa. Obaj z siwym hanowerem udawali się na kolejny trening skokowy, więc nie chciała zabierać im cennego czasu. Sama podeszła najpierw do cudownie wyrozumiałej Esperanzy. Klacz przyjęła przeprosiny swej pani za jej wczorajszą nieobecność i dzisiejszą zdradę, jaka właśnie miała się wydarzyć.
— Wybacz mi, dzisiaj zabiorę na wycieczkę Carlo — mówiła, głaszcząc ją po kości nosowej i ganaszach. — Obiecuję, że to tylko dzisiaj.
Wyprowadziwszy andaluzkę na padok, Gabriela prędko oporządziła Carlotino. Przypominał jej o Anastazji. Wypełniał pustkę po tej, która uciekła na drugi koniec świata. Byli do siebie bardzo podobni — dwa czarne konie wśród bezimiennego tłumu. Dzięki niemu zdawało się, że cząstka duszy kuzynki wciąż tutaj pozostała.
Kobieta jak ona nie powinna się przecież smucić ani przejmować przez faceta. Świat się jeszcze nie zawalił.
Ruszyli, krążąc najpierw wokół dobrze znanych miejsc, gdzie niegdyś chowały się z Aną. Wiatr podrywał jasny warkocz amazonki, gdy rytmicznie falowała w galopie. Rozradowane serce wygrywało melodię w rytm uderzeń kopyt o piaszczyste szlaki. Spłoszone gołębie Kapustów uciekały na druty wysokiego napięcia, inne zaś gałęzie drzew w sadzie. Jabłonie oraz rokitniki nie wyglądały już tak pięknie, jak jeszcze rok temu. Suchsze, mniej urodzajne lato odbiło się na smaku ich owoców, a liście przedwcześnie doznały brązowej skazy. Nadeszła jesień, czas zapachowych świec, tęsknoty i melancholii.
— Jak uważasz, Carlo? — zaczęła, próbując zachować radosny ton. — Poukłada się nam? Myślisz, że to był wypadek, czy znowu powinnam wybrać się na łowy? Pójdziemy razem do remizy, będziesz moim ochroniarzem zamiast Any. — Poklepała go wyciągniętej szyi, jak lubił najbardziej.
Ogier niespecjalnie zainteresowany był tą konwersacją. Nagle poczuł prawdziwy zew wolności. Mimo doświadczonej ręki amazonki, przy każdej możliwej okazji próbował przyspieszać, mając zupełnie w poważaniu przydrożne znaki prędkościowe. Wreszcie, gdy znaleźli się na polnej drodze za folwarkiem, zmienił zdanie i postanowił się popaść. Wrażliwymi chrapami muskał wyschnięte trawy przy brzegu, skubiąc najbardziej soczyste źdźbła, póki jeszcze dało się je znaleźć.
— Chodźmy, Carlo. Najesz się w domu. Przyniosę ci świeże jabłka z drzewa.
Na te słowa zwierzę zastrzygło uszami, gotowe na wszystko, byle posmakować tej okrągłej słodyczy, którą kojarzył z tym dziwnym dźwiękiem. Zawsze gdy padało hasło „jabłko", przed oczami oraz nosem karosza ukazywał się jego ulubiony przysmak. Nie mógł więc odmówić sobie tej przyjemności.
Pędzili wyciągniętym kłusem przez pobocze, gdy po drugiej stronie jezdni pojawiła się żywa przeszkoda. Mężczyzna ubrany w skórę od stóp do głów próbował rozruszać swój motocykl, najwyraźniej niemający ochoty na dalszą podróż.
— Też to widzisz? — zwróciła się do swego wierzchowca. — Coś się stało.
Cmoknęła, by podjechać bliżej. Musiała przyznać, że był to widok niecodzienny w tych stronach, prawie że nadający się na pierwszą stronę ogłoszeń parafialnych. Gdyby ten człowiek zatrzymał się gdzieś bliżej domostw, wieść po całej wsi rozniosłaby się w sekundę, a wszystkie kobiety wyszłyby na niego popatrzeć i podziwiać.
— Mogę jakoś pomóc? — spytała, wstrzymując Carlo tuż obok niego. Nie zsiadła jednak z rumaka.
— Sí, señorita, si sabe arreglar motos — rzekł, odwracając się w jej stronę. Widząc, że zdezorientował ją tym hiszpańskim wejściem, zdjął rękawice i natychmiast się poprawił: — Przepraszam, to z rozpędu. Pojazd mi stanął, chyba za mało zatankowałem.
— Pan mówi po polsku? — zdziwiła się, choć nie bez cienia zadowolenia. Zwłaszcza że nowy znajomy prezentował się znacznie lepiej niż tylko dobrze. — A już się martwiłam, że będziemy musieli rozmawiać na migi.
— Bez przesady, żartowałem. — Podał dłoń na przywitanie i przerzucił ją dla niej przez kłąb, by nie musiała się schylać. — Fryderyk Nowak, może mi pani mówić Fede.
— Gabriela, a to mój przyjaciel Carlotino. — Pogłaskała po zadzie zniecierpliwionego anglika, któremu coraz trudniej było ustać w jednym miejscu. Wyraźnie dawał to do zrozumienia.
Piękna blondynka na koniu była ostatnim, czego się tutaj spodziewał. Obstawiał raczej przybycie znudzonego patrolu, szukającego piratów drogowych. Przy nich taka kobieta zdawała się być aniołem zesłanym na pomoc biednym wędrowcom, o ile nie była przy tym syreną czy rusałką.
— Na pewno chodzi tylko o paliwo? — upewniała się, nie chcąc stać się mimowolnym uczestnikiem wypadku kolejnego pechowca.
— Trudno powiedzieć, ale na pewno paliwa brakuje — odparł, raz jeszcze sprawdzając koła i kierownicę. — To już staruszek, dziesięć lat ma. Kto wie, co w nim siedzi.
— Mój chłopak jest mechanikiem samochodowym — ożywiła się, jakby zupełnie zapomniała o ostatnich dniach. — Poproszę go, żeby przyjechał i zajrzał, czy poza tym wszystko gra.
— Przyjedzie na zawołanie?
— Przekonamy się. — Mrugnęła okiem, jakby to miał być zakład. Tak trochę nim był.
Wydobyła telefon z kieszeni w nadziei, że pomimo „przejściowych trudności" się do niego dodzwoni. Po chwili usłyszała jedynie beznamiętny wierszyk poczty głosowej.
— Nie odbiera — wyznała, lecz wcale jej to nie powstrzymało. Miała w zanadrzu znacznie przyjemniejszy w realizacji plan. — W takim razie zapraszam pa... cię do nas do stadniny. Mój brat naleje ci trochę benzyny do kanistra. Miejmy nadzieję, że będziesz mógł przynajmniej dojechać na stację, a potem do mechanika.
— Buena idea, tylko mam nadzieję, że nie będę musiał biec za tym kolegą. — Wzrokiem wskazał na karosza, który już nawet nie próbował się wyrywać. Wiedział, że niewiele zyska, odkąd został zepchnięty w tej rozmowie na dalszy plan.
— Nie, pójdziemy wszyscy pieszo. Carlo będzie musiał trochę dłużej poczekać na swoją nagrodę. Nie obrazi się, prawda? — zwróciła się znów do zwierzęcia. Koń tym razem prychnął, wyrażając zadowolenie, że wreszcie go zauważyła.
— Zatem prowadź, señorita.
~*~
Dziś krótkie ogłoszenie:
w Noorshallanckich Wywiadach u xNoorshally właśnie ukazał się wczoraj wywiad ze mną, zachęcam do zajrzenia — link znajdziecie w przypiętym komentarzu.
A kto nie lubi czytać, tego zapraszam do nowej wersji audiobookowej „Wracając do Cork" (zwycięzcy w pierwszej edycji konkursu OBRAZY SŁOWEM MALOWANE) wykonanej przez grupę Zakwieceni — link także w przypiętym komentarzu.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro