- 10 -
Jack - o - lantern
Springville w Tennessee nie różniło się niczym od pozostałych miejsc, w których grasowały potwory. Stare domy przy jezdni, w lesie, przy stawie. Było nadzwyczaj cicho i spokojnie biorąc pod uwagę tajemnicze zniknięcie nastolatki. Zupełnie tak jakby zniknięcie Natashy nie miało miejsca, a to co powiedział jej chłopak było wymysłem pijanego nastolatka. Ale nie było i ich czwórka o tym wiedziała. Dlatego kiedy wszyscy wstali, zjedli śniadanie i ogarnęli się do stanu używalności, rozplanowali co kto ma robić. Jako, że Natalie była świeżakiem w byciu łowcą przypadło jej przesłuchiwanie świadka, przyjaciół i rodziny z Samem jako, że Dean uznał, że młodszy braciszek ma większą cierpliwość tego dnia. Natomiast Dean z Castielem poszli na miejsce tajemniczego zniknięcia Natashy Bane. Jak uzgodnili, tak się stało.
- Natalie Holmes? Wiesz, że to brzmi idiotycznie?
- No nie wiem. Pasuje ci - odezwał się Sam zatrzaskując drzwi Impali. - Gotowa?
- Głupio pytasz - wyszła przed Sama idąc prosto do podstarzałego domu w środku lasu. Co dziwniejsze drzewa wokół posiadłości miały kolor soczystej pomarańczy niczym halloweenowa dynia. - Dziwne. Jest dopiero wrzesień.
- Wiesz co to oznacza?
- Wiedźmy. Albo to, że Brensonowie zasadzili sobie wyjątkowo rzadkie drzewa.
- Dokładnie - pochwalił ją Sam. Wyprostował się i zapukał do drzwi, które po chwili otworzyła im starsza pani wyglądem przypominająca bardzo schorowaną babuleńkę. Sam skrzywił się. Coś mu nie pasowało. - Agent Drake i Holmes.
Natalie wyciągnęła swoją fałszywą odznakę FBI zaraz po Samie. Nim łowca zdążył powiedzieć standardową formułkę po co przyszli, przejęła pałeczkę.
- Chcieliśmy porozmawiać z Mikiem. Jest może w domu?
Starsza pani uważnie się im przyjrzała. Nie odezwała się ani jednym słowem. Wpuściła ich dwójkę do środka samej idąc w tylko jej znanym kierunku. Zdezorientowani Natalie i Sam spojrzeli po sobie, ale zgodnie uznali, że co będzie to będzie. Dadzą sobie radę. Poszli więc za starszą panią do jak się okazało kuchni, która wcale nie przypominała kuchni. Zagracona i brudna nie przypominała miejsca, w której nastoletni chłopak spożywa posiłki i spędza czas. Zupełnie jak reszta domu.
- Czy to... Czy to mięso? - zapytała Natalie wskazując na coś co powinno być mięsem, ale było gnijącą kupką czegoś z muchami nad sobą i larwami w sobie.
- Chyba tak - odparł młodszy Winchester powstrzymując odruch wymiotny.
- Przepraszam, gdzie jest pani wnuczek? - zwróciła się do siwowłosej kobiety.
- Mike powinien już niedługo być. Wyszedł do sklepu godzinę temu - odezwała się kobieta słabiutkim głosikiem. - To dobry chłopak. To dobry chłopak.
Kiedy kobieta obróciła się do nich plecami Natalie spojrzała na Sama, a on na nią. Oboje mieli ściągnięte brwi. Coś im nie pasowało w zachowaniu kobiety i miejscu, ale jeszcze nie wiedzieli co.
- Sam, ona jest dziwna. Myślę, że nie tak zachowuje się wiedźma, która nawet udaje.
- Może to być przykrywka.
- Wiem, ale Mike? Jak nastolatek może tu żyć?
- Nie wiem - uśmiechnął się nerwowo kiedy starsza kobieta postawiła przed nimi dwa parujące kubki. - Dziękuję pani...?
- Jacquline - powiedziała kobieta.
***
Opuszczona stodoła do której wybrali się Dean i Castiel okazała się najzwyklejszą stodołą. Nie było w niej nic dziwnego. Żadnych fal EMF i siarki, która wskazywałaby na obecność demona. Nic. Łowca nie lubił takiego obrotu spraw, bo to oznaczało sięgnięcie po książki, których nie lubił czytać i internet, w którym często można znaleźć mało wiarygodne informacje lub fałszywe poszlaki. Wkurzony kopnął w pierwszą lepszą skrzynię, z której wyleciało coś na kształt głowy. I nie byłoby to nic dziwnego dla nich obu, gdyby nie fakt, że okrągły kształt jarzył się od środka.
Dean zmarszczył brwi i ukląkł przy przedmiocie. Świecąc latarką obrócił do siebie jak się okazało dynię. Nie byle jaką. Potwornie wyszczerzoną, oczy złowrogo wykrojone, a w środku pomarańczowego potwora mała świeczka.
- Dynia? Jak się nie mylę załatwiliśmy Samhaina w październiku, a nie we wrześniu.
- To nie Samhain, Dean - odezwał się pierwszy raz Castiel. Zrównał się z Deanem i dopiero wtedy odezwał kolejny raz. - To Jack.
- Jack - kto? - spojrzał na przyjaciela jak na szaleńca.
- Powinniśmy zadzwonić do Sama i Natalie - zerwał się na równe nogi. - Jeśli Jack wrócił wcześniej niż zostało mu to nakazane mamy dosłownie przechlapane.
- Niech ci będzie, ale w drodze do motelu. I tak powinni niedługo wrócić. Mieli przesłuchać Mike'a i rodzinę Natashy.
Dean w normalnych okolicznościach zacząłby się śmiać z imienia dziewczyny, ale pierwszy raz od dłuższego czasu nie miał ochoty. Sprawa była dziwna. Dziwność była niczym chleb powszedni dla Winchesterów, ale po tym jakim tonem mówił Castiel, zaczął się realnie bać. Nie pomagał strach o brata, który z każdą sekundą przybierał na sile. Natomiast Castiel starał się zachować trzeźwość umysłu. Ktoś musiał trzeźwo myśleć. Dlatego kiedy naglony czasem Dean niemal biegł przez pustkowie, zatrzymał go mocno ściskając za ramię.
- Cas, co do cholery?!
- Po pierwsze mogę nas przenieść! Po drugie jak sam powiedziałeś Sam i Natalie powinni niedługo wracać. Pogadamy na spokojnie w motelu i coś wymyślimy.
Dean spojrzał na przyjaciela jak na totalnego wariata. Jakby Castiel nie wiedział, że jeśli chodzi o bezpieczeństwo Sammy'ego, jego małego braciszka, to nic ani nikt nie jest w stanie powstrzymać go od siania paniki i poświęcania wszystkiego co ma. Cholera, w tamtej chwili nie interesował go nawet los Natalie, którą zaczął tolerować i jako tako lubić. Liczył się tylko Sam i to czy jest cały.
- Ty chyba sobie żartujesz?
- Nie - odparł zimnym tonem anioł. Zacisnął mocniej dłoń na ramieniu łowcy i przeniósł ich do motelowego pokoju braci.
- CAS! - ryknął czerwony jak burak Dean, ale Castiel wskazał na jego kieszeń.
- Dzwoń - nakazał, a sam przysiadł do laptopa młodszego z braci w poszukiwaniu jakichkolwiek istotnych informacji.
Zrezygnowany łowca wyjął telefon z przedniej kieszeni spodni i wykręcił numer brata, ale gdy odpowiedziała mu sekretarka raz, drugi i trzeci postanowił zadzwonić do Natalie. Ale kiedy i tu usłyszał automatyczny głos sekretarki zamiast wkurzającego głosu dziewczyny, rzucił urządzenie o ścianę.
- Son of a bitch!
- Dean? - Castiel wstał od małego stolika. - Wszystko w porządku?
- Czy ty siebie słyszysz? Nic nie jest Cas! Mój brat i twoja dziewczyna są prawdopodobnie w niebezpieczeństwie!
- Natalie nie jest moją dziewczyną... - zaczął Castiel, ale Dean mu przerwał.
- Mam to gdzieś. Chcę odzyskać brata. Zawsze jak włącza się sekretarka to dzieje się coś złego.
I Dean miał rację. Sam i Natalie byli w samym ogniu legendy Halloween. Z czasem jak siedzieli na mniej przybrudzonych kuchennych stołkach zaczęli czuć się nieswojo. Wiercili się i bez powodu zaczęli odczuwać strach, a Jacquline siedziała naprzeciwko nich i strugała coś w małej dyni w kółko powtarzając, że jej wnuczek to dobry chłopiec.
- Zadzwonię do Deana - szepnął Sam na ucho Natalie. Gdy przytaknęła na znak zgody wstał z miejsca. - Zaraz wracam. Muszę wykonać jeden, bardzo ważny telefon pani Jacquline.
Starsza pani pokiwała tylko głową. Natalie zostawiona sama sobie w towarzystwie dziwacznej kobiety postanowiła podjąć próbę rozmowy.
- Pani Jacquline, minęła kolejna godzina. Pani wnuczek nie wraca. Ma może pani pomysł, gdzie mógłby się znajdować?
- Przecież powiedziałam, że to dobry chłopak! - wrzasnęła kobieta odrywając się od swojej robótki. - Zaraz przyjdzie... Musi przyjść. Inaczej nie byłoby was tu.
- Słucham? - Natalie wytrzeszczyła oczy. Teraz była pewna bardziej niż wcześniej, że coś jest nie tak. - Zaraz wracam - wstała od stołu jednak nie zdołała się ruszyć.
Kobieta zmieniła swoją posturę w dużo wyższą i co lepsze, męską. Mężczyzna okazał się nastolatkiem, który był świadkiem podczas zniknięcia Natashy.
- Mike?
- To jedno z wielu moich imion, ale tak. A teraz słodkich snów kochanie. Twój chłoptaś nie zdąży cię uratować.
- Sam! - zdążyła krzyknąć nim czar rzucony przez Mike'a całkowicie ją pochłonął i odpłynęła.
Ale Sam nie mógł usłyszeć krzyku Natalie. Dom był zabezpieczony. Żaden dźwięk z jego wnętrza się nie wydostawał i nikt nie mógł wejść do środka bez pozwolenia gospodarza.
- Żyje. Czemu miałbym nie żyć? - dopytał zdziwiony Sam. - Nie ważne. Musicie coś wiedzieć, Dean.
- Wy też, ale zgaduję, że myślimy o tym samym. Coś jest nie tak z dzieciakiem.
- Z jego babcią. Z domem. Sam nie wiem, ale zdecydowanie coś jest nie tak. - Dean się nie odezwał, więc Sam się zaniepokoił kiedy usłyszał szamotaninę po drugiej stronie. - Dean?
- To ja. Castiel - usłyszał niski głos przyjaciela i się uspokoił. - Jesteście w niebezpieczeństwie. To nie jakaś tam wiedźma. To duch Jacka.
- Kogo? - przetarł dłonią twarz.
- To duch, którego dusza nie ma wstępu do Nieba ani do Piekła. Był zbyt grzeszny i chciwy na zaszczyt zobaczenia niebios. Do Piekła nie trafił, bo przechytrzył Lucyfera i jest skazany na tułaczkę po świecie z lampionem z rzepy. Oczywiście w waszej ludzkiej legendzie. Prawda jest taka, że dusza Jacka jest uwięziona pomiędzy światami, Niebem i Piekłem. Pojawia się na Ziemi raz do roku w noc 31 października. W tę noc nie jest za bardzo szkodliwy jeśli ludzie stosują odpowiednie środki jak wydrążone dynie ze świecami i te śmieszne stroje, w które się przebieracie.
- Jest wrzesień - przerwał mu Sam.
- Właśnie. To znaczy, że pojął inne umiejętności niż mają zwykłe duchy. To nie jego pora, ludzie są bezbronni.
- Cholera! Cas, bierz Deana i przyjedźcie pod adres Mike'a. Będę tu na was czekał.
Rozłączył się. Gdyby ktoś miał Samowi przypisać supermoc na pewno by to była nadludzka szybkość z jaką znalazł się przy drzwiach podupadłego domu. Nie mogąc wejść, walił, krzyczał i kopał. Ale drzwi ani drgnęły. Duch też się nie pojawił. Gdy zrezygnowany miał się obrócić i odejść, by poczekać na brata i przyjaciela przy drodze w jego dużej dłoni pojawiła się mała karteczka. Nie wiele myśląc rozwinął ją i przeczytał krótką wiadomość.
Teraz należy do mnie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro