Rozdział 1
Wskakuję do samochodu i ostrożnie zamykam drzwi. Mam na nogach ciepłe, skórzane buty i wełniane skarpety. Zabraliśmy ze sobą także Fido. Ten niesforny pies nigdzie się beze mnie nie rusza. Na szybę zaczynają opadać pierwsze płatki śniegu. Każdy z nich ma inny odcień i kształt.
- Niedobrze - mruczy tata.
Do przejechania nie jest wcale tak dużo, ale tata stara się jechać bardzo ostrożnie. Rzadko używana jezdnia pokryta jest lodem i pierwszym śniegiem. Fido siedzi mi na kolanach, jakby chciał mnie pilnować. Może rzeczywiście to robi?
Nagle na drogę wybiega sarna. Robi kilka skoków i znika w gęstwinie drzew i krzaków po drugiej stronie. Dobrze, że tata jechał tak wolno, bo inaczej mogliśmy mieć niemiłe zderzenie z biednym zwierzęciem. Za chwilę pojawiają się dwa następne. Kilka sekund potem - jeszcze trzy. Na końcu przebiega samiec z potężnym porożem.
- To już chyba wszystkie - stwierdza tata i rozpoczyna jazdę.
Po dwudziestu minutach jesteśmy obok drogi do pastwisk. Czeka nas kolejne tyle marszu. Tutaj śniegu jest jeszcze więcej. Biały puch skrzypi pod butami. Fido biega w najlepsze i bawi się w małych zaspach. Zakładam kaptur na głowę i szczelniej owijam się szalikiem.
Padający coraz szybciej śnieg ogranicza widoczność. Najpierw słyszymy stłumione, żałosne beczenie, dopiero potem dostrzegamy stadko owiec zbite ciasno w jedną grupkę. Całe futro posklejał im śnieg.
- Teraz zaprowadzimy je do zagrody - mówi tata, a ja kiwam głową.
Próbujemy jakoś ruszyć je z miejsca, ale są tak wystraszone i zziębnięte, że nawet nie wstają na widok ludzi i psa. Normalnie już dawno by się rozbiegły.
- Co się dzieje? - pytam wystraszona.
Tata tylko kręci głową. Następnie gwiżdże na Fida. Pies podbiega i szczekając zmusza owce do wstania. Jest tu kilka baranów, samic i jagnięta. Jedno z nich jest szczególnie małe i zziębnięte, musiało urodzić się później niż inne.
- Weź je na ręce - mówi tata podczas prowadzenia Fida i owiec w stronę zagrody.
Podchodzę ostrożnie i delikatnie podnoszę jagniątko. Jego mama jest zdenerwowana i groźnie na mnie patrzy. Ruszam za resztą stada, a ona idzie za mną. Ciągle mam uczucie, że wbija we mnie swój wzrok.
W zagrodzie jest zdecydowanie cieplej. Owce tłoczą się na swoich miejscach, jest tu nawet kilka koców i starych poduch. Na jednej z nich kładę jagniątko.
- Szybko, Klaro! Musimy wracać! Zatrzymamy się w jakimś pobliskim domku i przeczekamy tę śnieżycę - woła tata.
Teraz marzę już tylko o domu i ciepłym kominku, nie chciałabym tu utknąć na noc.
Idziemy przez pastwisko, Fido nadal biega w kółko. Śnieg sięga mi już do łydek. Nagle gdzieś z tyłu wyskakuje biały zając. Pies, nie myśląc wiele, gna za nim.
- Fido! Nie! Fidooooo! - krzyczę i biegnę jednocześnie.
Obydwa zwierzaki wpadają pomiędzy drzewa. Biegnę za Fidem, który już znika mi z oczu. Muszę go znaleźć! Mój głupi, kochany pies!
Coraz bardziej zagłębiam się w ciemny las.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro