Prolog
Drobinki śniegu smagają mnie po twarzy. Piegowate policzki pokrywa szron. Oczy łzawią od mroźnego wiatru. Wszędzie tylko śnieg i lód. Nie mogę dalej iść, nie mogę się poruszyć, nie mogę...
Pod wpływem impulsu zrywam się z łóżka, co skutkuje bliskim spotkaniem deski z moją głową. Przez chwilę nie wiem, co się dzieje. Świadomość postanawia jednak do mnie wrócić i nagle wiem gdzie jestem. W moim pokoju na poddaszu, a deska, w którą uderzyła, to część podtrzymująca sufit.
Masuję obolałe czoło i ospale ześlizguję się z łóżka. Prawie nadeptuję na śpiącego obok psa. To Fido, duży, choć młody pies rasy husky. Momentalnie otwiera oczy i przyjmuje pozę „gotowy na wszystko". Głaskam jego miękką sierść.
Spoglądam przez małe okienko w moim pokoju. Drzewa pozbyły się już większości liści, tylko ostatnie niedobitki nadal trzymają się potężnych gałęzi. W nocy musiał być przymrozek, bo ciemnozielona trawa jest pokryta lekkim szronem. To znak, że już niedługo zacznie się zima. W mojej okolicy „zima" to nie określenie na kilka grudek brudnego śniegu i dużo piachu na ulicach. Zima oznacza śnieżne zamiecie, zamarznięte wodospady, wielkie zaspy i dużo, dużo białego śniegu.
Ściągam ciepłą piżamę i ubieram się w coś stosownego na dzisiejszą pogodę. Próbuję związać moje włosy w kitkę, ale do tego trzeba mieć szczęście. Burza ognistorudych, kręconych włosów żyje własnym życiem, a ja służę jej tylko do tego, by miała gdzie rosnąć. Możliwość zrobienia z nią czegokolwiek, to prawdziwy sukces.
Tam gdzie mieszkam wszystko jest... bardziej. Bardziej dzikie, bardziej mroźne, bardziej fantastyczne... Po prostu bardziej. Moja okolica składa się z kilku domów, sklepu, małej przychodni, gdzie praktycznie niczego niema, dużej ilości gór i lasów, zwierząt oraz oczywiście ludzi. Mimo mrozów, lata obfitego w dużą ilość latających insektów oraz dzikich zwierząt, ludzie jednak chcą tu mieszkać. To nasz dom i chyba każdy na swój sposób go kocha. Ja nie wyobrażam sobie mieszkania w innym miejscu.
- Klara! Zejdź na śniadanie! Wiem, że już wstałaś - woła moja mama. No tak, podłoga w moim pokoju skrzypi niemiłosiernie. Zawsze słychać gdy ktoś po niej idzie.
- Zaraz! - odkrzykuję i nakładam na stopy puchate, różowe kapcie sięgające aż za kostkę.
Po chwili jestem na dole i siadam na drewnianym krześle w jadalni. Ze ściany patrzy na mnie wypchany jeleń. Szybko odwracam wzrok. Zawsze się go bałam. Nie rozumiem, dlaczego rodzice jeszcze go nie wyrzucili?
Nagle do pokoju wbiegają bliźniaki, chłopiec i dziewczynka. Równie czerwonowłose i piegowate, jak ja.
- Ja tu siedzę!
- Nie! Teraz moja kolej!
- Wcale nie! Ty tu siedziałaś wczoraj!
- Nieprawda!
- Prawda!
Obydwa dzieciaki próbują równocześnie usiąść na jednym krześle. Przy okazji popychają i strącają wszystko dookoła. Muszę jakoś ich powstrzymać.
- Łucja! Izaak! W tej chwili się uspokójcie, albo... albo... - Nie wiem, co powiedzieć.
-Albo co?! - wykrzykuje Izaak. - Powiedz jej, że teraz moja kolej! Ja tu będę siedział!
- Żadne z was nie będzie tu siedziało - oznajmiam, a dwa siedmiolatki patrzą na mnie z wrogością.
Zaczynają szeptać coś między sobą. Łucja odlicza od trzech do jednego i...
- Ataaaaaaaaaaak!
Dwie pary małych rączek wystrzeliwują w moją stronę. Ktoś skacze mi na kolana, ktoś ciągnie mnie za włosy, obydwa dzieciaki wrzeszczą okropnie.
- Przestańcie natychmiast! - Mama przychodzi mi z pomocą. A raczej przybiega. Bierze dzieci za ręce i prowadzi do kąta, potem do drugiego. - Ani myślcie stąd wychodzić - grozi palcem. To dziwne, ale bliźniaki słuchają się tylko i wyłącznie mamy. Podejrzewam, że ma magiczną moc panowania nad wszystkim.
Drzwi w przedpokoju otwierają się, a do środka wlatuje mnóstwo zimnego powietrza. Rozlega się męski głos.
- Wróciłem!
Do pokoju wchodzi tata ze świeżo porąbanymi kawałkami drewna. Wkłada je do kominka i podchodzi do stołu. Wszyscy się witamy, nawet bliźniaki skaczą na niego, choć powinny stać w kącie.
W końcu może normalnie odpocząć i zjeść śniadanie. Nagle odkłada łyżkę na talerz i robi się dziwnie poważny.
- Muszę dzisiaj jechać w góry - oznajmia. Nagle robi się jakoś cicho. Wszyscy patrzymy się na niego. Każdy wie, że o tej porze nie można opuszczać wioski. Lada chwila może zacząć padać śnieg, do tego droga jest śliska, nie mówiąc już o dzikich zwierzętach... Mimo to, zawsze intrygowało mnie to, jak wygląda świeży, pierwszy śnieg. Chciałabym zobaczyć górskie szlaki w tym właśnie czasie.
- Nie możesz teraz jechać! - denerwuje się mama.
- Muszę. Rodsonowie jeszcze nie zagonili owiec. One zamarzną! Albrecht ma złamaną nogę, do tego zepsuł się ich samochód, a my jesteśmy jedynymi posiadającymi inny w całej okolicy. Przecież trzeba im pomóc!
Może wyjaśnię, że Rodsonowie, to nasi sąsiedzi. Zajmują się hodowlą owiec i krów. Jako jedyni (oprócz nas) posiadają samochód, a nawet radio, którego im zazdroszczę.
- Nie zgadzam się! To niebezpieczne! - Mama nie ustępuje.
- Inaczej wszystkie owce nie przeżyją! Chcesz tego?
Dobrze wiem, że mama nie chce. Jest bardzo wrażliwa na punkcie bezbronnych zwierząt. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego nie wyrzuciła tego wstrętnego jelenia?
W końcu się zgadza. Ojciec zaczyna się ubierać.
- Już jedziesz? - pytam, stojąc w drzwiach.
- Im szybciej to załatwię, tym lepiej.
- Tato... - zaczynam. - Może przydałby ci się ktoś jeszcze?
Ojciec lustruje mnie wzrokiem.
- Tato, proszę! - kontynuuję. - Dobrze radzę sobie z owcami, już kiedyś pomagałam je zaganiać...
- Klara...
- Proszę, proszę, proszę... - Tak łatwo się nie poddam.
- Dobrze już, dobrze! Tylko ani słowa mamie. - Mruga do mnie.
Posyłam mu wielki uśmiech.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro