Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Drobinki śniegu smagają mnie po twarzy. Piegowate policzki pokrywa szron. Oczy łzawią od mroźnego wiatru. Wszędzie tylko śnieg i lód. Nie mogę dalej iść, nie mogę się poruszyć, nie mogę...

Pod wpływem impulsu zrywam się z łóżka, co skutkuje bliskim spotkaniem deski z moją głową. Przez chwilę nie wiem, co się dzieje. Świadomość postanawia jednak do mnie wrócić i nagle wiem gdzie jestem. W moim pokoju na poddaszu, a deska, w którą uderzyła, to część podtrzymująca sufit.

Masuję obolałe czoło i ospale ześlizguję się z łóżka. Prawie nadeptuję na śpiącego obok psa. To Fido, duży, choć młody pies rasy husky. Momentalnie otwiera oczy i przyjmuje pozę „gotowy na wszystko". Głaskam jego miękką sierść.

Spoglądam przez małe okienko w moim pokoju. Drzewa pozbyły się już większości liści, tylko ostatnie niedobitki nadal trzymają się potężnych gałęzi. W nocy musiał być przymrozek, bo ciemnozielona trawa jest pokryta lekkim szronem. To znak, że już niedługo zacznie się zima. W mojej okolicy „zima" to nie określenie na kilka grudek brudnego śniegu i dużo piachu na ulicach. Zima oznacza śnieżne zamiecie, zamarznięte wodospady, wielkie zaspy i dużo, dużo białego śniegu.

Ściągam ciepłą piżamę i ubieram się w coś stosownego na dzisiejszą pogodę. Próbuję związać moje włosy w kitkę, ale do tego trzeba mieć szczęście. Burza ognistorudych, kręconych włosów żyje własnym życiem, a ja służę jej tylko do tego, by miała gdzie rosnąć. Możliwość zrobienia z nią czegokolwiek, to prawdziwy sukces.

Tam gdzie mieszkam wszystko jest... bardziej. Bardziej dzikie, bardziej mroźne, bardziej fantastyczne... Po prostu bardziej. Moja okolica składa się z kilku domów, sklepu, małej przychodni, gdzie praktycznie niczego niema, dużej ilości gór i lasów, zwierząt oraz oczywiście ludzi. Mimo mrozów, lata obfitego w dużą ilość latających insektów oraz dzikich zwierząt, ludzie jednak chcą tu mieszkać. To nasz dom i chyba każdy na swój sposób go kocha. Ja nie wyobrażam sobie mieszkania w innym miejscu.

- Klara! Zejdź na śniadanie! Wiem, że już wstałaś - woła moja mama. No tak, podłoga w moim pokoju skrzypi niemiłosiernie. Zawsze słychać gdy ktoś po niej idzie.

- Zaraz! - odkrzykuję i nakładam na stopy puchate, różowe kapcie sięgające aż za kostkę.

Po chwili jestem na dole i siadam na drewnianym krześle w jadalni. Ze ściany patrzy na mnie wypchany jeleń. Szybko odwracam wzrok. Zawsze się go bałam. Nie rozumiem, dlaczego rodzice jeszcze go nie wyrzucili?

Nagle do pokoju wbiegają bliźniaki, chłopiec i dziewczynka. Równie czerwonowłose i piegowate, jak ja.

- Ja tu siedzę!

- Nie! Teraz moja kolej!

- Wcale nie! Ty tu siedziałaś wczoraj!

- Nieprawda!

- Prawda!

Obydwa dzieciaki próbują równocześnie usiąść na jednym krześle. Przy okazji popychają i strącają wszystko dookoła. Muszę jakoś ich powstrzymać.

- Łucja! Izaak! W tej chwili się uspokójcie, albo... albo... - Nie wiem, co powiedzieć.

-Albo co?! - wykrzykuje Izaak. - Powiedz jej, że teraz moja kolej! Ja tu będę siedział!

- Żadne z was nie będzie tu siedziało - oznajmiam, a dwa siedmiolatki patrzą na mnie z wrogością.

Zaczynają szeptać coś między sobą. Łucja odlicza od trzech do jednego i...

- Ataaaaaaaaaaak!

Dwie pary małych rączek wystrzeliwują w moją stronę. Ktoś skacze mi na kolana, ktoś ciągnie mnie za włosy, obydwa dzieciaki wrzeszczą okropnie.

- Przestańcie natychmiast! - Mama przychodzi mi z pomocą. A raczej przybiega. Bierze dzieci za ręce i prowadzi do kąta, potem do drugiego. - Ani myślcie stąd wychodzić - grozi palcem. To dziwne, ale bliźniaki słuchają się tylko i wyłącznie mamy. Podejrzewam, że ma magiczną moc panowania nad wszystkim.

Drzwi w przedpokoju otwierają się, a do środka wlatuje mnóstwo zimnego powietrza. Rozlega się męski głos.

- Wróciłem!

Do pokoju wchodzi tata ze świeżo porąbanymi kawałkami drewna. Wkłada je do kominka i podchodzi do stołu. Wszyscy się witamy, nawet bliźniaki skaczą na niego, choć powinny stać w kącie.

W końcu może normalnie odpocząć i zjeść śniadanie. Nagle odkłada łyżkę na talerz i robi się dziwnie poważny.

- Muszę dzisiaj jechać w góry - oznajmia. Nagle robi się jakoś cicho. Wszyscy patrzymy się na niego. Każdy wie, że o tej porze nie można opuszczać wioski. Lada chwila może zacząć padać śnieg, do tego droga jest śliska, nie mówiąc już o dzikich zwierzętach... Mimo to, zawsze intrygowało mnie to, jak wygląda świeży, pierwszy śnieg. Chciałabym zobaczyć górskie szlaki w tym właśnie czasie.

- Nie możesz teraz jechać! - denerwuje się mama.

- Muszę. Rodsonowie jeszcze nie zagonili owiec. One zamarzną! Albrecht ma złamaną nogę, do tego zepsuł się ich samochód, a my jesteśmy jedynymi posiadającymi inny w całej okolicy. Przecież trzeba im pomóc!

Może wyjaśnię, że Rodsonowie, to nasi sąsiedzi. Zajmują się hodowlą owiec i krów. Jako jedyni (oprócz nas) posiadają samochód, a nawet radio, którego im zazdroszczę.

- Nie zgadzam się! To niebezpieczne! - Mama nie ustępuje.

- Inaczej wszystkie owce nie przeżyją! Chcesz tego?

Dobrze wiem, że mama nie chce. Jest bardzo wrażliwa na punkcie bezbronnych zwierząt. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego nie wyrzuciła tego wstrętnego jelenia?

W końcu się zgadza. Ojciec zaczyna się ubierać.

- Już jedziesz? - pytam, stojąc w drzwiach.

- Im szybciej to załatwię, tym lepiej.

- Tato... - zaczynam. - Może przydałby ci się ktoś jeszcze?

Ojciec lustruje mnie wzrokiem.

- Tato, proszę! - kontynuuję. - Dobrze radzę sobie z owcami, już kiedyś pomagałam je zaganiać...

- Klara...

- Proszę, proszę, proszę... - Tak łatwo się nie poddam.

- Dobrze już, dobrze! Tylko ani słowa mamie. - Mruga do mnie.

Posyłam mu wielki uśmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro