Dzień 5 #3
Ludzie naprawdę lubią ostatnio maski, nieprawdaż?
— Wszystko w porządku?
— Ależ tak, oczywiście. Dlaczego pan pyta?
— Krzyczał pan. I wygląda, jakby miał zamiar wydrapać sobie zaraz paznokciami oczy. Swoją drogą bardzo ładne kolor.
— To nic. I dziękuję, to butelkowa zieleń, kruczy i obsydianowy.
— Cieszę się, że nic się nie stało.
— Jak widać nic. No cóż, dowidzenia
— Dowidzenia... chwileczkę. Pan też słyszy tą muzykę?
— Jaką muzykę?
— O, tą...
[— O partigiano, portami via
— Błagam, nie...
— O bella ciao, bella ciao, bella ciao, ciao, ciao
— Proszę...
— O partigiano, portami via
— Zapłacę ci!
— Ché mi sento di morir!
— Nieeeeeee...
— E se io muoio, da partigiano- O bella ciao, bella ciao, bella ciao, ciao, ciao- E se io muoio, da partigiano- Tu mi devi seppellir!
— Skończyłaś?
— No sorry, ale nie mogłam się powstrzymać. Ten utwór jest genialny!
— Ale śpiewasz go na okrągło, na zmianę z ,,Ti amo"! Skąd ty w ogóle znasz włoski?!
— Jest podobny do hiszpańskiego i łaciny.
— To naprawdę wiele wyjaśnia]
— A wie pan, faktycznie... Coś tu leci... — rozejrzałem się dookoła, na chwilę porzucając swoją czarną rozpacz w celu zlokalizowania jakiegokolwiek radia. Ta sytuacja była naprawdę dziwna, biorąc pod uwagę niesamowicie dobry dźwięk. Myślałem, że w tej szklanej pułapce [— Czekaj moment. Czy ty w ogóle wiesz, co to Szklana Pułapka?
— Szczerze, to nie za bardzo. Gdzieś to słyszałem i jakoś tak mi pasowało.
— Jak ci pasowało. Nawet bez wiedzy, że to nazwa filmu, to nazwanie czegoś, co uważasz za mocne i potężne ,,szklanym" nie za bardzo ,,pasuje".
— A tak jakoś.
— Otaczają mnie idioci] nie ma nawet internetu, o zasięgu nie wspominając. Nagle rozległ się wystrzał. Zdążyłem tylko kątem oka zauważyć czerwony kształt. Naprawdę, do dzisiaj, jak patrzę wstecz, mam ochotę popełnić harakiri.
— Nie ruszać się! — wrzasnął jakiś typ w czerwieni, wszyscy zaczęli biegać i wrzeszczeć. Tak szczerze to za cholerę nie mogłem (i nadal nie mogę) zrozumieć, skąd oni się tam wzięli - wyleźli spod regałów czy co? To nie zmienia jednak faktu, że tam byli, mój kompas zwariował, a ja zacząłem wątpić czy jeszcze kiedykolwiek ujrzę światło dzienne.
Mężczyzna obok mnie nie wyglądał na przerażonego, raczej na lekko zaskoczonego. Z zainteresowaniem śledził biegających w kółko niczym koguty z poucinanymi głowami ludzi swoimi dziwnymi, kocimi oczami, podkreślonymi mocnym eyelinerem. Swoją drogą obiecałem sobie wtedy, że zapytam go o markę.
Nagle rozszerzył z przerażeniem oczy i rozejrzał się wokół siebie, a następnie przeklął w pradawnym języku demonów i zaczął lustrować nerwowo tłum, jakby kogoś poszukując.
— Kurwa — mruknął pod nosem. — A mówiłem mu, że ma się nie oddalać, zwłaszcza z Prezesem [— Ale serio nic?
— O co ci znowu chodzi?
— Kompletny brak reakcji? Tak zero-zero?
— Spadaj, mam migrenę. Chcę to skończyć i iść spać] ... Ja nie mogę. — Szybkim krokiem ruszył w kierunku jakiś drzwi, a ja, nie mając za bardzo lepszego planu na przyszłość, ruszyłem za nim. Obok przebiegła jakaś kobieta, także wymachująca bronią. Zrobiłem unik niczym z Matrix'u i szybkim ruchem prześlizgnąłem się pod lufą, popychając, a następnie łapiąc rączkę wózka.
— Nie ma jej! Profesorze, nigdzie nie mogę jej znaleźć!* — wrzasnęła do słuchawki w uchu.
Potoczyłem za nią wzrokiem, próbując skojarzyć jakoś tego ,,Profesora".
Coś tam było... Zola? Profesor Zola? Nie, nie ma opcji. A! Xavier! Ten od tych, jak im tam... Cośtam-Men'ów. Ale jeszcze był Erik Selvig. Chociaż on najpewniej siedzi w jakimś psychiatryku czy co tam. Właśnie! Teoretycznie Bruce też ma tytuł profesora... AUUUUU! — zapomniałem wrzasnąć naprawdę, więc wrzasnąłem w myślach. Jednak po chwili się poprawiłem, zwracając na siebie uwagę przechodzącego obok kota.
Cholera wie, skąd tam się wziął kot.
Otrząsnąłem się i szybko odszukałem wzrokiem mężczyznę, za którym zdecydowałem się podążać. Jak się okazało w ostatnim momencie, ponieważ typ znikał właśnie za drzwiami po drugiej stronie sali. Wręcz biegłem, energicznie popychając wózek, którego kółka strasznie hałasowały na marmurowych płytkach. Chwila... płytkach? Zastanowiłem się. Co prawda nie przyglądałem się za bardzo podłodze w sklepie (chyba, że liczymy ten moment w którym wywaliłem się na ten mój blady ryj), ale nie przypominało to w żadnym razie marmuru ani niczego podobnego. Rozejrzałem się bardziej po otoczeniu, nagle zauważając, że pomieszczenie zdecydowanie odbiegało od poprzednich - bardziej przypominało muzeum lub elegancki bank.
Ta chwila nieuwagi jednak wystarczyła, aby jeden z napastników w czerwieni zainteresował się mną.
— A ty gdzie idziesz? — zatrzymała mnie kobieta, którą kilka minut temu wyminąłem. — Zapraszam do reszty zakładników. Przebieraj się w kombinezon i siadaj na tyłku — warknęła, wciskając mi w dłonie zwinięty czerwony materiał i popchnęła mnie w kierunku przerażonej grupki ludzi w czerwonych kombinezonach. Byłem tak zaskoczony, że ktoś śmiał w ogóle mnie tak potraktować, że aż zapomniałem rzucić na tę paskudę jakąś wyjątkowo bolesną klątwę.
Wciąż trwając w jakimś dziwnym otępieniu, założyłem na przetarte jeansy i czarny golf (tak, przebrałem się z mojego stroju bojowego, nie miałem zamiaru się tam roztopić. Myślicie, że to jest takie lekkie?) ten kombinezon o paskudnym kolorze. Przywołałem do dłoni lustro i z niezadowoleniem (nie jakoś szczególnie niespodziewanym, ale wciąż irytującym) zauważyłem jak okropnie wyglądam w tym kolorze. Rzygać mi się chce, jak sobie o tym przypomnę. No naprawdę, kto to wybierał. Chyba jakiś daltonista, bo naprawdę, wystarczyłoby odrobinę zmienić odcień i już by było lepiej.
Podczas gdy ja narzekałem na swój wygląd, po schodach prowadzących na galerie zstąpił, jak jakaś Elsa z Krainy Lodu, dość wysoki mężczyzna o twarzy socjopaty specjalizującego się w torturowaniu. Elsa 2, zamiast wycia Mam Tę Moc w wersji techno, przedstawiła się jako Berlin i radośnie oznajmiła, że mennica (jaka, kurwa, mennica) została zaatakowana, a my jesteśmy zakładnikami. Pfe, jacy my. Te trzęsące się kluski dookoła były zakładnikami, ja tu jedynie... zwiedzałem.
Rzuciłem tęskne spojrzenie w kierunku wózka ze stolikiem stojącego po drugiej stronie pomieszczenia, zaraz obok drzwi, którymi miałem zamiar zwiać. Muszę się stąd ulotnić. Już.
Jednak to „już" nie nastąpiło, a ja znudzony zacząłem przypatrywać się sufitowi, aż po kilku godzinach zorientowałem się, że wśród porywaczy doszło do jakiejś sprzeczki.
[— Tutaj należy zrobić chwilę przerwy na wyjaśnienie — stwierdziłem, biorąc przedtem łyk kawy.
— Hmm?
— Trzeba wyjaśnić czytelnikom, dlaczego nie użyłem magii. Na pewno są tym bardzo zainteresowani.
— Wątpię.
— A więc...
— Nie zaczyna się zdania od ,,A więc".
— A WIĘC nie użyłem wtedy magii, ponieważ okazało się, że ktoś nałożył na cały budek bardzo potężne zaklęcie tłumiące. Oczywiście mógłbym je przełamać...
— Ależ oczywiście...
— ...ale zainteresowała mnie sprawa tych idiotów w kombinezonach, więc postanowiłem tam trochę zostać.
— Oczywiście.
— Udław się tą latte]
Wzmocniłem czarem słuch i odchyliłem głowę do tyłu, udając, że medytuję czy inne gówno**, przy którym śmiertelnicy się relaksują.
— Nie mogę w to uwierzyć! To niemożliwe! — odezwał się miły dla ucha kobiecy głos.
— A jednak. Uspokój się Nairobi. — Tu rozpoznałem Elsę 2- przepraszam, Berlina.
— Ja?! Ja mam się uspokoić?
— Tak, ty.
— Phi! Pomyśl przez chwilę. Pamiętasz co mówił Profesor? W wypadku tego do napadu dołącza Palermo. — W tle słychać odgłosy krztuszenia się — ...mówiłam, abyś nie pił tyle wina. Tak przy okazji, o co ci z nim chodzi? Jest miły.
— Nie twoja sprawa — warknął Berlin. — Dosyć tego, dzwonimy do Profesora.
*wydarzenia opisane w książce mogą, a wręcz na pewno będą, odbiegać od wydarzeń z serialu La Casa De Papel.
UWAGA. Bohaterowie nie należą do mnie, zostali umieszczeni w tekście przy użyciu prawa cytatu.
**nie chcę tu obrazić w żaden sposób osób uprawiających medytację. W mojej rodzinie są osoby, które to robią, więc naprawdę, nie mam najmniejszego zamiaru nikogo urazić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro