Rozdział 2.12 - Nie Możesz Brać W Tym Udziału.
*Mary*
Było źle, a nawet bardzo źle. Mike chodził zdenerwowany i krzyczał na każdego, włącznie ze mną, kiedy się do niego podchodziło. Wiedziałam, że się martwił o watahę, więc nie miałam do niego żalu za jego zachowanie w tamtej chwili. Musieliśmy się z tym uporać.
Zebranie przebiegło szybko i sprawnie. Brunet powiedział o swoich przypuszczeniach nakazując obowiązkowe szkolenie dla mężczyzn oraz chętnych kobiet. Chciałam również wziąć udział w ćwiczeniach, ale Mike zbył mnie słowami "Nie jesteś gotowa i jako luna nie możesz brać w tym udziału". Poczułam się urażona, ponieważ od pewnego czasu jest to też, po części, moje stado i powinnam dawać przykład i walczyć o nie.
Po tych słowach zielonooki odszedł w stronę grupy mężczyzn zostawiając mnie osłupiałą. Nie zauważyłam nawet jak podszedł do mnie Rick. Powiedział, że gdyby coś mi się stało w walce Mike by sobie nie wybaczył i stado straciłoby na tym, ponieważ ich obowiązkiem jest mi w takiej sytuacji pomóc, a na polu bitwy jest to niemal niemożliwe. Musiałam pogodzić się z myślą, że będę siedzieć w piwnicy gdy członkowie watahy będą walczyć na śmierć i życie, ale bałam się strat. Ludzie ci zawsze będą kimś dla innych - siostrą, bratem, mężem, ojcem, matką, żoną czy kimkolwiek jeszcze.
W wolnym czasie, którego miałam aż za dużo tamtego dnia, spotkałam się z Georginą aby porozmawiać o sytuacji w stadzie i między mną a Miki'em. Ona potrafiła wysłuchać i doradzić najlepiej jak potrafiła. Zdziwiło ją jednak to, że nie zdecydowaliśmy się na dziecko skoro nadchodzi bitwa, a brunet bierze w niej udział, ponieważ jak to ujęła nigdy nie wiadomo czy wszystko pójdzie po naszej myśli. Cały czas rozbrzmiewały mi w głowie jej słowa i za żadne skarby nie mogłam ich wyrzucić z głowy.
Nie pozostało mi nic innego jak położyć się spać, sama. Nie mogłam przytulić się do przeznaczonego, ponieważ trening dalej trwał i nie wiadomo kiedy miał się zakończyć, a ja padałam na twarz ze zmęczenia. Nie tylko fizycznego po samodzielnej nauce samokontroli, ale także psychicznego. Miałam obawy co do nadchodzących dni.
*Mike*
Na treningach każdy radził sobie wspaniale, ale mimo to powinniśmy dalej ćwiczyć, do perfekcji. Nie chciałem mieć kolejnych strat w ludziach, więc wziąłem sobie wszystko do serca. Nawet najprostsze chwyty, opanowane do doskonałości, potrafią być znacznie bardziej śmiercionośne niż te trudne, ale nieperfekcyjne.
Poczułem ból w środku siebie kiedy Mary oznajmiła, że chciałaby wziąć udział w walce. Nie mogłem na to pozwolić bo co bym zrobił gdyby ucierpiała? Nie mógłbym zejść z pola bitwy, a zostawić ją, być może konającą, też nie wchodziło w grę. Musiałem ją okłamać. Luny mogły brać udział w takich przedsięwzięciach, ale nie chciałem tego dla niej. Mar jest zbyt delikatna i nie do końca opanowała jakąkolwiek cechę wilkołaka prócz przemiany.
W takich chwilach brakowało mi mojego ojca, który był doskonałym strategiem i wszystkie sprawy starał się rozwiązywać pokojowo. Dopiero gdy żadne rozmowy nie przynosiły oczekiwanych efektów przechodził do rękoczynów. Został zapamiętany jako jeden z najlepszych alf naszego stada, a ja nie dorastałem mu do pięt. Bywam impulsywny i najpierw robię, a potem myślę jakie to skutki mogło przynieść. Czasami myślę, że gdyby żył dostałbym kilkugodzinną pogadankę na ten temat.
Zakończywszy ćwiczenia wróciłem do domu. Byłem zmęczony tak bardzo, że mógłbym zasnąć nawet na stojąco. O dziwo udało mi się dotrzeć najpierw do pokoju, a potem do łóżka gdzie leżała, śpiąca już, Mary. Wyglądała tak spokojnie, że zrobiło mi się cieplej na sercu. Wziąłem koc, który znajdował się na mojej stronie łóżka i przykryłem ją, a potem siebie. Obejmując moją ukochaną pocałowałem jej policzek by potem spokojnie zasnąć. Zasnąć i nie myśleć o nadchodzących problemach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro