z dziennika podróżnego
W sumie nie wiem który jest dzień, czy ktoś liczy dni podczas końca świata? Mam nadzieję, że nie, w końcu nie każdy chce słyszeć o swoim zaniedbaniu, a w końcu kto normalny liczy dni do swojego zgonu? Mam nadzieję. Kiedyś to słowo przychodziło o zgrozo łatwiej teraz jestem zwykłym grobowym grabieżcą. Wszyscy są, a cały świat jest naszym grobowcem. Śmierdzi tu straszliwie, a co ja właśnie robię? Siedzę na jakimś zdezelowanym aucie, dziś ono służy za moją kwaterę. Dobranoc... Mam nadzieję, że wstanę.
Dzień następny po kolejnym.
Dziś, miłe określenie jakbym dodał tylko dziś. Ale nie, unikanie tych szkarad nie tyczy się tylko tego dnia. Tyczy się każdego, dzień po dniu, noc po nocy. Przewracam się z boku na bok i nie dowierzam. Ciągle tylko ryzyko.
Jeśli to czytasz, a jest po wszystkim to pewnie nie wiesz co mówię. Ale jeśli wiesz to ty pewnie też ich spotkałeś. Są żywi, patrzą się na ciebie ale widzą w tobie jedynie żywność. Jesteś niczym więcej jak tylko pożywieniem. Przerażony? Ja także byłem gdy zobaczyłem moją matkę biegnącą z przekrwionymi oczami w moją stronę...wgryzła się ale o dziwo nie jestem chory. Może to czysty przypadek albo ona nie była zarażona. Nie wiem. Puki żyje jest dobrze.
Wczoraj...a może dzisiaj.
Jest noc. Idę dość pospiesznie. Przeszedłem już z 10 mil odkąd wyszedłem z domu. Po raz ostatni wtedy byłem zwykłym nastolatkiem. To także po raz ostatni gdy widziałem mamę. Była piękna...gdy była zdrowa. Miała szczery uśmiech, zdrowe brązowe włosy i pełne życia brązowe oczy. Dziwnie było widzieć ją jako szfendacza. Tak nazwali ich. Żywe trupy, szfendacze. Czasami nazywają ich nieumarłymi. Ale dziwnie to brzmi gdy wiesz, że oni są martwi...po prostu żyją. To brzmi jeszcze gorzej ale tak już jest. Nigdzie nie ma dobrze. Wczoraj spotkałem ludzi...zeżarły ich. To dziwny widok. Ale to nie tak, że mogę im pomóc. Ja wtedy też bym się naraził, a nie mogę sobie na to pozwolić.
Znałem niektórych, pana woźnego, moją mamę albo panią z sąsiedztwa, wielu głupich nastolatków którzy wychodzili z domu gdy ogłoszono stan wyjątkowy. Znałem ich wszystkich, a teraz sam podróżuje.
Podróż, nie wiem już nawet która godzina. Słońce pali od góry. Pewnie jest południe. Piszę to w przerwie. Przedziurawiłem spodnie wywracając się na drodze. Kto by pomyślał. Szfendacze przywołuje dźwięk i twój widok, a co je zabija? Dobre pytanie. Do tej pory jedynie uciekałem ale teraz widzę wyraźną tabliczkę "uciekaj, nieumarli" zabawne, że się o nią opieram. Wyszedłem z miasta. Już trzeciego odkąd opuściłem swoje miasteczko. Ironia losu ale dalej szukam ludzi. Żywych, nieumarłych jest pełno.
Dziennik....a z resztą. Chyba kończą się warianty, widziałem szfendacza który zjadał drugiego. Widziałem jak wyrywa mu flaki ze zgniłego brzucha. Obrzydlistwo, czy moja mama robi to samo? Może właśnie przegryza serce innego zombie? Smaczne krwiste już dawno nie bijące serce. Dziwne, że są we krwi. Jak tak teraz myślę to czy oni nie powinni się rozkładać? Cofam to.... właśnie wyrzuciłem z siebie żółć. Mogłem nie patrzeć jak ta potworność się rozpada. One nie żyją długo. Ich ciała gniją ale oni nie umierają. To jest w nich przerażające. Nie wiesz czy to trup czy to kolejny śpiący który zaraz cię zeżre. Infekcja nawet mnie dopadłaby. Właśnie wyruszam na północ. Może tam znajdę ludzi. W górach jest o wiele cieplej. Ludzkie ciało szybciej się rozkłada. Mam nadzieję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro