Rozdział 39. Klątwa
— Umieram, Darelio. Umieram tu powoli, aczkolwiek nieprzerwanie. — Rozległo się kolejnego ranka, gdy wszyscy członkowie drużyny nareszcie wstali, jak zwykle obudzeni przez Arwara.
Rycerz naprawdę nie mógł się doczekać dotarcia do domu i każdy to rozumiał. Co nie zmieniało jednak faktu, że nikogo nie cieszyły jego zbyt entuzjastyczne i energiczne pobudki. Książę nie zwracał jednak uwagi na ich marudzenie, świadomy, że te słowa niekoniecznie pokrywają się z prawdą, a są jedynie wynikiem wstania tak wcześnie.
Firmil stał przy swoim namiocie, szarpiąc ciągle materiał koszuli tak, by wywołać odrobinę wiatru. Kilka rudych kosmyków kleiło mu się do czoła i karku, a sam mag opierał się o drzewo i z teatralnym wręcz cierpieniem spoglądał na słoneczne niebo.
Jego dramatyczne przeżywanie irwańskich temperatur sprawiało, że Arwar z trudem powstrzymywał chichot, chociaż trochę było mu żal chłopaka. Owszem, to wyglądało naprawdę zabawnie, ale widać, że Firmilowi naprawdę przeszkadzało w pewnym stopniu grzejące słońce, dające ciepło tak odmienne od ciągłego eliońskiego chłodu. Tak jak rycerz przez pierwsze tygodnie czuł zimno i musiał nosić dodatkowe warstwy ubrań, ciemny cierpiał z powodu ciągłego gorąca.
— Straszne — skwitowała to elfka bez najmniejszego współczucia, posyłając jedynie Synowi Nocy rozbawione spojrzenie. — Mam zamawiać już kwiaty na nagrobek? — zapytała uprzejmie, wróciwszy do pakowania swoich rzeczy.
— Uschną ci w rękach w tym upale — prychnął Firmil i tym razem zwrócił się do Tarii: — Tario, przepiszę ci połowę majątku, jesteś jedyną normalną osobą w gronie mych znajomych.
Najada pokręciła z rozbawieniem głową, wyraźnie nieprzejęta narzekaniem przyjaciela. Zamiast tego skupiła się na chowaniu resztek prowiantu, jak wszyscy wierzyli, już niepotrzebnego. W końcu dopiero co zjedli ostatnie śniadanie przed dotarciem do zamku, które miało nastąpić za kilka godzin.
— A druga połowa dla matki? — rzuciła mimochodem Darelia, sprawiając tym samym, że ciemny aż pobladł i wzdrygnął się z wyraźnym obrzydzeniem. Nic dziwnego, że tak zareagował.
— Oddam na szkoły i sierocińce — wycedził z dumną i zarazem pełną pogardy miną. — Ta kobieta nie dostanie ode mnie złamanego miedziaka — ogłosił dosadnie, zniesmaczony najwyraźniej samą myślą o daniu jej czegokolwiek poza wiecznością w lochu.
— Wiecie — odezwał się niespodziewanie Ronul z pewnym zamyśleniem — jeśli by się nad tym zastanowić, to naprawdę nieprzerwanie umieramy od momentu urodzenia. Każda sekunda przybliża nas do nieuchronnej śmierci… — zaczął rozwijać tę koncepcję, ale Taria mu przerwała:
— Ronulu, przyjacielu, ja cię proszę…
— Czy możemy o tym dyskutować trochę później? — dodał Arwar z błagalną miną, tak, by nie urazić przypadkiem przyjaciela, ale jednocześnie nie wdawać się z nim w nieoczekiwaną debatę na temat umierania. Naprawdę chciał jak najszybciej jechać dalej, bez zbędnych opóźnień związanych z rozprawami dotyczącymi niezbyt przyjemnego w tym momencie tematu śmierci. — Jesteśmy już tak blisko — dodał wręcz błagalnie, a krasnolud pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Nie obchodzą mnie kwestie filozoficzne — stwierdził za to Firmil ponuro. — Ja tu się zaraz spalę albo przynajmniej ugotuję! — poskarżył się, załamując ręce. Nagle warknął, potrząsnął głową, i pstryknął palcami.
Powietrze wokół niego zrobiło się zauważalnie chłodniejsze, przez co stojący najbliżej Arwar zadrżał i owinął się mocniej zwisającą z ramion peleryną, wpatrując się w kuzyna z pewnym szokiem i zaintrygowaniem. Na jego wargach zagościł lekki uśmiech.
Sam mag za to odetchnął z ulgą.
— Od razu lepiej — stwierdził i zajął się składaniem swojego namiotu, przy okazji pozwalając połowie części, z których powstało schronienie, samej unosić się w powietrzu i wlatywać w odpowiednie miejsce.
Pozostali przerwali na chwilę swoje zajęcia, by przyjrzeć się temu niecodziennemu widowisku. Owszem, Firmil praktycznie cały czas używał magii i często ratował grupę za pomocą swoich umiejętności, ale poza pomocą reszcie rzadko pokazywał, co dokładnie potrafi. W rzeczywistości drużyna nie znała tak naprawdę zakresu swoich umiejętności i pozostali mogli się tylko domyślać, czego chłopak może dokonać. Żadne z nich nie podejrzewało zbytnio, że poza władaniem lodem i chłodem oraz tworzeniem niesamowitych iluzji ma także zdolność przenoszenia przedmiotów.
Kiedyś niepokoiłoby to przynajmniej Arwara, nieprzyzwyczajonego raczej do używania w jego otoczeniu magii, jednak rycerz zdążył się już przyzwyczaić do delikatniejszych jej przejawów i nawet nie zdziwił się zbytnio, a jedynie z uznaniem przyglądał się temu, jak młodszy chłopak pewnie posyła wszystkie rzeczy tam, gdzie trzeba, znacznie przyspieszając sprzątanie.
Firmil wydawał się całkowicie w swoim żywiole, gdy z przymkniętymi oczami, poruszał leciutko palcami, jakby w pewnym stopniu dyrygował poszczególnymi przedmiotami. Na jego twarzy malował się nietypowy wręcz spokój, sprawiający, że wyglądał na beztroskiego, oddanego w całości magii chłopca, którym mógłby być, gdyby urodził się gdzieś indziej, z dala od dworskich intryg i zdradzieckich krewnych, którzy nie mieli za grosz sumienia i nawet resztek serc. Rude włosy młodzieńca w świetle poranka całe lśniły miedzią i złotem.
Arwar potrząsnął głową z lekkim uśmiechem i uniósł brwi, zauważywszy, że Darelia przygląda się Synowi Nocy z nietypowo miękkim wyrazem twarzy. To, że elfka naprawdę czuła do maga coś więcej, było pewne bardziej niż to, że istniały dwie główne boginie, a słońce każdego dnia niezmiennie wschodziło na wschodzie.
Rycerz podszedł do Tarii i wymienił z nią znaczące spojrzenia, po czym oboje z trudem zdusili chichot. Pomógł pannie złożyć i spakować namiot oraz resztę rzeczy, które miała przy sobie najada. Szybko przymocował je do koni, dając znać dziewczynie, że wyręczenie jej przy tym nie jest dla niego najmniejszym problemem.
Ta wyglądała przez chwilę, jakby chciała się kłócić, ale w końcu jedynie uśmiechnęła się do niego w ten typowy dla niej, uroczy sposób i musnęła ustami policzek księcia.
Arwar przez kilka sekund po prostu patrzył, jak Taria odchodzi w stronę przyjaciół, z dłonią zawieszoną przy miejscu, w którym jej miękkie wargi zetknęły się z jego skórą. Na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec, a usta rozciągnął pełen miłości uśmiech. Z każdym dniem zakochiwał się coraz bardziej i nic nie mógł na to poradzić. Zrobiłby dla najady wszystko i szczerze coraz mniej podobała mu się myśl, że ta będzie mu towarzyszyć w wyprawie przeciwko śmiertelnie niebezpiecznemu demonowi.
Gdyby tylko miał taką moc, zrobiłby wszystko, aby powstrzymać ją i ruszyć dalej samemu, ewentualnie z Darelią i Mirem, by we troje pozbyć się potwora lub zginąć w trakcie tej misji. Co prawda, nie chciał ich zbytnio narażać i pewnie koniec końców wziąłby wyzwanie na siebie, ale gdyby musiał kogoś wziąć, to zaufanych przyjaciół, którzy wraz z nim szkolili się do walki i krzyżowali z księciem miecze, od kiedy tylko byli na tyle silni, by je unieść.
Nie to, że wątpił w umiejętności reszty. Wręcz przeciwnie. Po prostu bał się, że Tarii coś się stanie, w końcu każde z nich mogło umrzeć w takiej sytuacji, a on zbyt kochał dziewczynę, by kiedykolwiek poradzić sobie z jej stratą. Wiedział, że w dniu, w którym ta straciłaby życie w czasie ich wspólnej wyprawy, on utraciłby serce i duszę, nieodwracalnie pożarte przez ból i rozpacz. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby najadzie stała się krzywda podczas tego zadania.
Chciałby też, aby Ronul nie musiał z nimi jechać, bo krasnolud był zbyt dobry i pełen przepełnionej spokojem miłości do całego świata, by musieć się mierzyć z czymś takim. W rzeczywistości nie powinien nawet tu z nimi przebywać, a żyć sobie szczęśliwie, bez żadnych problemów i niebezpieczeństw związanych z ratowaniem świata. Wiedział zresztą, że sam chłopak zgodził się im towarzyszyć tylko dlatego, że Mir go o to prosił. Inaczej prawdopodobnie zajmowałby się teraz swoimi roślinami lub czytał kolejne religijne księgi, pochłaniając wiedzę na temat bogów.
No i coraz bardziej bał się, że Firmilowi coś się stanie. Chociaż nigdy nie spodziewałby się, że tak się stanie, chłopak szybko zajął miejsce w jego sercu. Zamiast stanąć oko w oko z przerażającym Władcą Mroku, Arwar poznał bystrego, zdecydowanie zbyt złośliwego i otwartego chłopaka, który w pewien przewrotny sposób kojarzył mu się z jego starszą siostrą. I choć książę przybył do Elionu, by pozbawić życia jego króla, dziękował bogom, że zamiast tego połączyli siły z Firmilem i miał szansę poznać swojego kuzyna. Nie, nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby przez jego błąd nastolatka spotkała krzywda.
Gdyby stała się ona któremukolwiek z jego towarzyszy.
— O czym tak myślisz, ty moje książątko złote? — Wyrwał go z zamyślenia głos Darelii. Elfka, choć pytanie zadała w typowy dla niej, kpiący nieco sposób, wydawała się szczerze zmartwiona.
Arwar westchnął cicho. Najwyraźniej przemyślenia sprawiły, że spochmurniał na tyle zauważalnie, iż nie przeoczyły tego bystre oczy elfki.
Zresztą, jak szybko dostrzegł, nie tylko jej, bo pozostali również przyglądali się im uważnie, a na ich twarzach dało się wyczytać większy lub mniejszy niepokój.
— Nic takiego, serio, Dari — powiedział, machając lekko dłonią, by uspokoić przyjaciółkę. — Po prostu się zamyśliłem.
Darelia nie wyglądała na usatysfakcjonowaną i otworzyła usta, jakby chciała ciągnąć temat dalej, ale jej uwagę zwrócił inny głos:
— Hej, Dar, kiedy dotrzemy na miejsce? — Firmil opierał się o drzewo obok swojej klaczy w pozornie nonszalancki sposób, ale z jego zielono-żółtych tęczówkach Arwar dostrzegł zmartwienie. Najwyraźniej jednak mag wyczuł, że rycerz niezbyt chce dzielić się myślami i postanowił nie tylko mu na razie odpuścić, ale i skupić koncentrację Darelii na czymś innym.
Książę był mu za to niebywale wdzięczny.
— A czemu to Darelii pytasz o takie rzeczy? — zapytał z nieco tylko wymuszonym rozbawieniem, dotykając uspokajająco dłoni Tarii, która spoczęła na jego ramieniu. Cieszyło go to milczące wsparcie najady, nawet jeśli ta nie wiedziała, jakie myśli kłębią się w głowie jej lubego.
— Bo wystarczająco nasłuchałem się o twoich wyczynach, by w najmniejszym stopniu nie ufać twej orientacji w terenie — wycedził bez wahania młody Ilpherkir.
Arwar aż prychnął, chociaż musiał przyznać chłopakowi rację. Był jednak niemal pewien, że jeszcze tego dnia dotrą do celu. Nie brał pod uwagę innej możliwości. Musiał jak najszybciej wrócić do domu, do matki, która ich potrzebowała. Nie mógł jej zawieść.
— Jakieś dwie godziny — uznała zresztą elfka, potwierdzając jego podejrzenia. — Może dwie i pół, na pewno nie więcej. Przynajmniej jeżeli nadal będziemy podążać tym traktem i nic nas nie zaskoczy po drodze. — Podeszła do swojego konia i przyczepiła do siodła torbę, po czym poprawiła popręg.
— Na pewno wszystko w porządku? — szepnęła Taria ze zmartwieniem, na tyle cicho, by usłyszał ją tylko Arwar.
Rycerz uśmiechnął się miękko i dotknął opuszkami palców jej policzka.
— Tak, nie martw się — odparł równie cicho, gładząc delikatną skórę dziewczyny, na której pojawił się lekki rumieniec.
— Będzie dobrze — mruknęła ta w odpowiedzi, dotykając jego dłoni swoją i przez chwilę trzymając ich palce splecione. — Chodź już lepiej, powinniśmy ruszać, skoro znowu obudziłeś nas o tak nieludzkiej porze — dodała z żartobliwym uśmiechem, który sprawił, że książę zachichotał.
Był wdzięczny dziewczynie za to, że próbowała podnieść go na duchu, odwracając jego uwagę od ponurych, przepełnionych niepokojem myśli. Tak wiele mogło im się nie udać… i tak samo dużo mogło pójść po jego myśli, jeśli tylko uwierzy oraz będzie robił wszystko, by nic nie zepsuło ich drogi ku szczęśliwemu zakończeniu.
— Dobrze, dobrze, już się zbieram — rzucił w odpowiedzi i szybko pozbierał swoje pakunki, po czym przymocował je do koni. Po tym rozejrzał się jeszcze raz po opustoszałym obozowisku i, stwierdziwszy, że nic nie pozostawili, wskoczył na siodło Rillena. Od razu też szarpnął lekko za wodze, odciągając swojego wierzchowca od szczerzącej się złośliwie Idlil.
— Firmilu, twoja klacz mnie niepokoi — ogłosił, patrząc ostrożnie to na zwierzę, to na siedzącego na jego grzbiecie chłopaka.
Ten uśmiechnął się kpiąco i pogłaskał konia po szyi. Odrzucił do tyłu kilka luźnych pasm włosów, które wymsknęły się jego kucyka, po czym poprawił wodze, trzymane dość luźno w dłoniach.
— To ciemna klacz, ona ma być niepokojąca — ogłosił z wyraźną dumą i przechylił lekko głowę na bok. — To którędy jedziemy? — zmienił temat, dając tym samym reszcie znać, że w sumie przydałoby się w końcu ruszyć, jeżeli chcieli jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
— Tą dróżką i prosto na trakt — stwierdziła bez najmniejszego zastanowienia Darelia, trącając jednocześnie boki wierzchowca, by ruszyć przodem. Zaraz za nią poszedł Rillen, a później i pozostałe konie. Wyjątkowo nawet Efik Ronula nie ociągał się, chociaż spoglądał tęsknie na kępy dorodnych traw kryjące się między mchami i krzewami paproci.
Początkowo podróżowali powoli krętą ścieżynką między drzewami, ostrożnie omijając co większe krzaki i wystające z ziemi korzenie. Uchylali się co chwilę przed niskimi gałęziami i licznymi pajęczynami przecinającymi ich drogę, lśniącymi od malutkich kropel porannej rosy, powoli wysychającej z każdą sekundą. Powietrze pachniało w sposób typowy dla leśnych poranków, świeżym listowiem, wilgocią kory i igliwiem. Co jakiś czas gdzieś wysoko w koronach drzew odzywał się niewidoczny, pojedynczy ptak nawołujący swych towarzyszy. Słońce prześwitywało pomiędzy liśćmi, rzucając na runo miękkie złote plamy, malując drogę żółciami i pomarańczami tak odmiennymi od kryjącego się w cieniu chłodnego, szarawego brązu. Zdawać by się mogło, że dzień był to idealny, a ogólna letnia aura sprawiała, że i szło łatwiej wierzyć w to, że wszystko się powiedzie.
Nawet Firmil nie marudził już na wszechobecne ciepło, a jedynie w ciszy rozglądał się po lesie, co jakiś czas muskając palcami intensywnie zielony liść lub starą, chropowatą korę jakiegoś mijanego drzewa. Ronul poruszał bezgłośnie ustami tak, jakby modlił się do wszystkich znanych sobie bogów, by ci sprawowali pieczę nad drużyną, a Taria z miękkim, nieco nieobecnym uśmiechem podziwiała otoczenie, wodząc wzrokiem za mknącymi w powietrzu motylami, które wśród wszechobecnej zieleni wydawały się jeszcze bardziej różnobarwne niż w rzeczywistości.
W końcu las przerzedził się, a grupa wyjechała na skąpany w słońcu, piaszczysty trakt prowadzący ku stolicy. Jej wysokie mury wydawały się już rysować na horyzoncie niczym mglisty cień, chociaż odległy, to niedający o sobie zapomnieć. Jednak przed tym celem ciągnął się las, powoli przechodzący w rozległe łąki, a jeszcze dalej w pola, na których złociło się produkowane dla miasta i okolicznych wsi zboże. Nic nie zdradzało na pierwszy rzut oka, jak wielka zgryzota spadła na mieszkańców tej krainy. Wręcz przeciwnie, całość wydawała się tak spokojna i sielska, rajska wręcz, że Arwar poczuł aż, jak tęsknota ściska jego serce.
Nigdy nie spodziewał się, że tak tęskno mu będzie do rodzinnych stron, a widok ojczyzny wywoła w nim takie szczęście. Jeszcze bardziej cieszyłby się, gdyby radości tej nie przysłaniało zmartwienie losem matki, wierzył jednak, że skoro są tak blisko, uda jej się pomóc i położyć kres, choć temu jednemu kłopotowi. W końcu bogini obiecała mu, że jeżeli zgodzi się na udział w zadaniu od niej, jego matka przeżyje. Chociaż zdawało się, że życie ludzkie to dla niej zaledwie igraszka, nie oszukałaby go w ten sposób; tego był pewien.
Wziął głęboki oddech, z przyjemnością wciągając świeże, niemal letnie powietrze i pozwolił Rillenowi przyspieszyć do kłusu, a potem galopu. Kopyta koni uderzały o ziemię z nieco metalicznym łoskotem zderzających się z drogą podków, a w powietrzu unosił się kurz i drobinki piasku przyczepiające się do ubrań i włosów drużyny, a także włosia ich wierzchowców. Nikt jednak nie zwracał uwagi na tę drobną uciążliwość, nieznaczącą nic w momencie, gdy tak niewiele dzieliło ich od pierwszego poważnego celu.
✽✽✽
Terion to niezwykłe miasto. Leżał w pewnym oddaleniu od Armen – głównej irwańskiej rzeki, która też jako jedna z nielicznych kończyła w Morzu Srebra. Odległość ta jednak nie była na tyle duża, by stać się uciążliwą dla mieszkańców, którzy często chodzili tam po wodę. Duże i ogrodzone wysokim, grubym murem, rozciągało się na dwóch poziomach. Jeden, ten niższy, zamieszkiwali zwyczajni mieszczanie i kupcy. To tam kwitł handel i wszelkie usługi, a budynki cechów prześcigały się w tym, który zostanie rozbudowany z większym przepychem. W górze zaś, na wzniesieniu wznosiła się górna część miasta, gdzie znajdowały się główne świątynie, akademie i, co najważniejsze, sam zamek, którego potężną bryłę dało się dostrzec z każdej części miasta.
Od razu przy bramie drużynę zatrzymała wiecznie czujna straż, prędko jednak się rozstąpiła, zobaczywszy, kto przybył. Gwardziści pokłonili się jedynie głęboko, pozdrawiając całą grupę, a przede wszystkim swego najmłodszego księcia.
Arwar powitał ich krótko, jednak z szacunkiem i wjechał do miasta, starając się zignorować krzyczących zewsząd ludzi, którzy na jego widok oderwali się od codziennych obowiązków. Handlarze wychylili się z podcieni w dolnej części sukiennic, gdzie sprzedawali swoje towary, ukryci między filarami otwartej na zewnątrz dolnej kondygnacji budynku. Przechodnie, wcześniej spieszący we wszystkie strony, skupili się pod frontami kamienic, których attyki dumnie pięły się ku górze w rzędach fantazyjnych sterczyn i balustrad zdobionych bogato ornamentami. Wyciągali ręce w stronę swego księcia, jednak nie śmieli podejść bliżej, mimo podziwu oraz zachwytu pełni także szacunku i bojaźni.
Prędko też ludzie skupili uwagę także na pozostałych członkach drużyny.
Darelię znali już bardzo dobrze, w końcu praktycznie mieszkała w Terionie i często dało się dostrzec ją w pobliżu Arwara lub nawet zwyczajnie spacerującą po ulicach. Ronul wyjechał ze stolicy razem z nimi i żegnano go wtedy hucznie, przeto i krasnoluda nieźle kojarzono, choć nadal budził powszechne zainteresowanie.
Jednak Taria i Firmil nigdy wcześniej nie pojawili się w mieście, oboje dołączyli do grupy już po jej wyjeździe ze stolicy. Piękna, złotowłosa niewiasta uzbrojona w łuk oraz urodziwy młodzieniec nieprzypominający typowego Irwańczyka rzucali się w oczy i prędzej czy później przykuwali wzrok wszystkich ludzi, spekulujących, kim mogą oni być. Nikt jednak nie okazał się na tyle śmiały, by zapytać o to wprost. Cieszyło to bardzo Arwara, który co chwilę sprawdzał kątem oka, czy wszyscy nadal jadą zaraz za nim. Naprawdę chciał uniknąć zbędnych postojów i jak najszybciej dotrzeć do pałacu. Liczyła się każda minuta; nie mógł pozwolić sobie na zmarnowanie nawet chwili.
Jechali po pokrytej brukiem drodze wśród wysokich, zdobnych budynków o ukrytych za attykami prostych dachach i eleganckich gzymsach między kondygnacjami. Widać było, że budynki te należały do bogatych kupców, którzy mogli sobie pozwolić na wybudowanie tak wspaniałych domostw.
Minęli ratusz, wyróżniający się wysoką, pojedynczą wieżą zegarową zwieńczoną kopułą latarnią i wielkimi, wachlarzowymi, dwuskrzydłowymi schodami prowadzącymi do głównego wejścia z pełnym roślinnych ornamentów portalem. Jechali dalej szeroką, brukowaną drogą w stronę wzgórza, na którym rozpościerała się wielka, wysoka bryła zamku.
Od dołu wyłożona cegłami, w górze przechodziła w niemal gładki, biały kamień, na którym wyróżniało się ciemne obramowanie ułożonych w triforia okien, cienkie gzymsy i granatowe dachówki pokrywające ozdobione licznymi wieżyczkami dachy. Szczyty wież zdobiły blanki, a całość budynku urozmaicały frontony, rzeźby bóstw, roślin oraz zwierząt i liczne balkony. Z boku widoczna doskonale była pnąca się dumnie ku niebu, zakończona złoconą kopułą świątynia Jalii.
Drużyna podjechała ku bramie, ozdobionej czerwonawą cegłą, na której wygrawerowano pozłacanymi literami starą, irwańską sentencję, którą najprościej dało się przetłumaczyć jako: sprawiedliwość i wiara podstawami każdego królestwa. Tam też po raz kolejny stanęli przed strażą, tym razem liczniejszą i bogaciej ubraną niż gwardziści w mieście.
— Kapitan Wermin — odezwał się Arwar na powitanie, zsiadając z konia. Kątem oka zauważył, że reszta poszła jego śladem i w milczeniu obserwowała rozmowę.
— Wasza Wysokość. — Starszy, potężny mężczyzna skłonił się lekko, jednak z wyraźnym szacunkiem dla młodzieńca. — Cieszymy się z waszego powrotu, panie. — Nie dało się nie zauważyć, że jednocześnie oceniał wzrokiem resztę drużyny, szczególnie długo skupiając uwagę na Tarii i Firmilu. Arwar stłumił chęć zganienia go za to, świadomy, że gwardzista szukał jedynie potencjalnego zagrożenia. Taką miał pracę.
— Ja także — stwierdził zamiast tego z uprzejmym uśmiechem i podał kapitanowi dłoń, po czym ścisnął ją krótko. — Czy ojciec został poinformowany o naszym przybyciu? — Co prawda wierzył, że Mir przybył z wieściami, ale zwierzołak nie znał dokładnej daty i mógł jedynie spekulować, kiedy reszta dotrze do zamku.
— Oczywiście, mój panie — padła natychmiastowa odpowiedź. — Jego Wysokość został poinformowany, gdy tylko przekroczyliście bramę miasta, mój książę.
— Co z matką? — Arwar zadał kolejne pytanie, starając się nie okazać, jak bardzo boi się odpowiedzi. Czuł, jak jakieś okropne uczucie łapie go za gardło i nie pozwala dobrze odetchnąć.
— Bez zmian, panie — odparł strażnik, a książę z trudem powstrzymał słabe westchnienie ulgi. Chociaż nie była to w żaden sposób pomyślna wiadomość, cieszyło go, że stan jego ukochanej mamy nie pogorszył się pod jego nieobecność. To oznaczało, że przybyli na czas i na pewno dało się jej jeszcze pomóc.
Zamiast tego pokiwał jedynie głową.
— Rozumiem.
— Zostawcie konie, panie, posłałem już po stajennych, by się nimi zajęli — mówił tymczasem gwardzista miarowym tonem, tak, jakby nauczył się tej formułki na pamięć. — I prosiłbym, abyście wszyscy oddali miecze i broń strzelającą, panie — dodał niespodziewanie, sprawiając, że Arwar otworzył szerzej oczy. Oczywiście wiedział, że nie musi mieć ostrza we własnym domu, ale mimo to czuł się bezpieczniej z jego znajomym ciężarem przy pasie. — To kwestia bezpieczeństwa — wyjaśnił żołnierz, najwyraźniej chcąc rozwiać wątpliwości młodzieńca.
— Chyba nie podejrzewacie mnie o chęć zamachu na mego umiłowanego ojca, kapitanie? — prychnął Arwar ze szczerym oburzeniem. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić czegoś takiego. Rozumiałby, gdyby był kimś obcym, całkowicie nieznajomym, ale dlaczego miał pozbywać się broni we własnym zamku? Nigdy wcześniej nie musiał robić niczego takiego. Musiał koniecznie porozmawiać o tym z ojcem.
— Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość! — wyrzucił z siebie kapitan, kręcąc gwałtownie głową. — Jednak nalegam. — Wydawało się, że naprawdę z jakiegoś powodu mu na tym zależy. Może pod ich nieobecność doszło do jakiegoś incydentu, który zmusił ojca do wprowadzenia tej zasady.
— Dobrze — zgodził się książę, wzdychając, i posłusznie odpiął od pasa pochwę z mieczem. Podał ją kapitanowi z nadzieją, że pozostali nie będą prowadzić zbędnych dyskusji. Wiedział, jak źle bez broni czuła się Darelia i domyślał się, że prośba kapitana jest jej bardzo nie w smak, ale co mieli robić… Wolał nie musieć się przez nią tłumaczyć.
Nagle dotarło do niego, że przecież całą rozmowę tę przeprowadził po irwańsku, a nie we wspólnym. Nic dziwnego, w końcu byli w Irwanii, więc bez zastanowienia powócił do ojczystego języka. Tylko że przecież tym razem miał ze sobą Firmila, który najpewniej nic z tej dyskusji nie zrozumiał, chyba że ktoś z pozostałych poratował go i wyjaśniał przebieg tej krótkiej wymiany zdań.
Rycerz z przepraszającą miną odwrócił się, by przetłumaczyć ciemnemu, co mówiono. Jednak z zaskoczeniem odkrył, że młodzieniec podaje właśnie miecz najbliższemu gwardziście, ani trochę przy tym nie zwlekając i nawet nie okazując zbytniego niezadowolenia, które zapewne odczuwał jako ktoś, kto zawsze był uzbrojony. Prawdopodobnie domyślił się, co ma zrobić i poszedł za przykładem pozostałych, którzy bardziej lub mniej chętnie oddawali broń strażnikom.
Gdy wszyscy to zrobili i oddali wodze koni przybyłym chłopcom stajennym, cała grupa ruszyła ku wejściu do zamku.
— Gotowi? — zapytał Arwar, spojrzawszy po wyjątkowo poważnych przyjaciołach i Tarii, na której twarzy nie malowało się nic poza spokojem. Sam młodzieniec czuł niepokój połączony ze swoistą radością z powrotu do domu, nawet jeśli na krótko. Przede wszystkim jednak jego trzewia ściskał stres powiązany ze wszystkimi problemami, które musieli teraz rozwiązać i ciągłe jeszcze zmartwienie o matkę, którą trzeba było uwolnić od klątwy.
— Oczywiście — stwierdziła za wszystkich Darelia, a reszta pokiwała jedynie głowami, potwierdzając jej słowa. Firmil uniósł jeszcze kąciki ust w praktycznie niezauważalnym uśmiechu, jakby chcąc tym podnieść kuzyna na duchu i dać mu znać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Na twarzy Tarii również pojawił się wyraz otuchy, gdy pokazała gestem lubemu, by dłużej się nie wahał. Ronul spojrzał na przyjaciela z wiarą, a elfka westchnęła znacząco, spoglądając na niebo i postukując obcasem buta o twardą ziemię, która pokrywała część dziedzińca.
Zrozumiawszy, że nic innego im nie zostało oraz nie warto marnować więcej czasu, Arwar przeszedł resztę dziedzińca i pociągnął rzeźbione wrota. Wszedł do środka, po czym aż przystanął, z tęsknotą przyglądając się wielkiemu, wystawnemu korytarzowi, w którym się znalazł. Już tutaj całą podłogę pokrywał biały marmur, a na środku wybudowano szerokie schody z ciemną, drewnianą balustradą uformowaną w liście akantu. Książę usłyszał, jak Taria wzdycha z podziwem i mimowolnie uśmiechnął się delikatnie, spoglądając, jak dziewczyna z zachwytem ogląda pokryte reliefami oraz freskami ściany i jasne sklepienie, na którym ostre krawędzie licznych, małych wysklepek tworzyły kształty przywodzące na myśl złożone z kryształów kwiaty.
Arwar rozejrzał się po całym otoczeniu, pozwalając sobie chłonąć je wzrokiem i szukając jakichkolwiek zmian, które świadczyłyby o upływie czasu. Wszystko jednak wyglądało tak jak w dniu, gdy wyjeżdżali z obietnicą pomszczenia matki i zabicia ciemnego króla. Dowódca drużyny bezwiednie skierował wzrok na Firmila, który z uprzejmym zainteresowaniem przyglądał się freskowi przedstawiającemu scenę z jakiegoś pradawnego mitu, gdy to ludzie dopiero poznawali swoich bogów i nie wiedzieli jeszcze zbyt wiele. Chłopak za nic w świecie nie przypominał legendarnego Władcy Mroku. Sprawiało to, że Arwar jeszcze bardziej liczył na to, iż da radę bez większych problemów wyjaśnić ojcu zaistniałą sytuację.
Wtedy rozległ się odgłos kroków. Książę prędko odwrócił się z powrotem ku schodom i spostrzegł stojącego na nich potężnego, jasnowłosego mężczyznę w ciemnożółtej tunice. Z ramion jego spływał szkarłatny płaszcz, a głowę zdobił prosty, złoty okrąg będący niczym innym niż codzienną koroną, noszoną w mniej oficjalnych okazjach. Na twarzy człowieka, pokrytej krótkim, zadbanym zarostem i pooranej pierwszymi zmarszczkami, pojawił się szczery, choć nieco smutny uśmiech.
— Ojcze! — krzyknął bez zastanowienia Arwar, a jego twarz rozjaśniła radość wymieszana z tęsknotą.
Mężczyzna zszedł prędko po schodach, rozkładając ręce w geście podobnym do zaproszenia. Młodzieniec natychmiast podbiegł do niego i wpadł w ramiona rodzica, wzdychając z radością, gdy ten mocno go objął i krótko uściskał. Zaraz też odsunął się pół kroku i położył dłonie na barkach księcia.
— Ojcze, jak ja za wami tęskniłem! — zawołał młodzieniec z przejmującą szczerością, z trudem powstrzymując łzy, które stanęły w jego błękitnych oczach. Zignorował niewyraźne, jednak wyczuwalnie, zirytowane mruczenie Darelii, patrząc na rodzica z rozbrajającą radością.
— Och, synu, nawet nie wiesz, jak cieszy mnie wasz widok — odparł król znacznie ciszej i jeszcze raz krótko uściskał syna. — Was także dobrze widzieć, księżniczko Darelio — dodał, patrząc znacząco na elfkę, która skłoniła się lekko.
— Król Fergal — odparła na powitanie, tak samo jak władca rezygnując z bardziej oficjalnych form. Za długo mieszkała w Irwanii i zbyt blisko była z jej władcą, by przy każdym prywatnym spotkaniu nazywać go „Jego Wysokością”.
— I, jeśli się nie mylę, panicz Ronul? — zwrócił się władca do krasnoluda, który ukłonił się głęboko, nie śmiejąc spojrzeć monarsze w oczy.
— Mój panie — odezwał się jedynie cicho, wpatrzony w podłogę. Fergal posłał mu miły uśmiech, jakby chciał nieco ośmielić przyjaciela syna, po czym skupił uwagę na reszcie przybyłych.
— Kogo jeszcze przyprowadziłeś ze sobą, mój synu? — zapytał, nie rozpoznawszy żadnego z nich, choć miał niejasne wrażenie, że skądś kojarzył stojącego nieco z tyłu chłopca.
— Ojcze, pozwól, że ci przedstawię pannę Tarię, drogą memu sercu najadę z zakonu w Firmenez — powiedział prędko Arwar, wskazując na ukochaną, która stała spokojnie, nie okazując żadnego strachu, jaki zazwyczaj wykazywali ludzie podczas spotkania z panem królestwa. Nie mógł napatrzeć się na jej niezwykłe opanowanie, którego w tym momencie niezwykle dziewczynie zazdrościł. Taria nie miała w sobie ani krzty arogancji czy próżności, jednak wydawało się, że ani trochę nie niepokoi jej to, że stała przed królem i zarazem rodzicem swego lubego.
— Wasza Wysokość, jestem zaszczycona możliwością spotkania z wami. — Najada dygnęła z gracją, skłaniając przy tym głowę z szacunkiem, a na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec.
— To również zaszczyt, móc was poznać, panienko. — Król z szacunkiem ucałował dłoń dziewczyny, zrozumiawszy, co próbował przekazać mu najmłodszy syn. To zaś sprawiło, że Arwar odetchnął w duchu z ulgą. Bał się, jak jego tata przyjmie najadę, sierotę bez rodu, niemającą do zaoferowania żadnych ziem czy sojuszy, na które tak patrzono. Wiedział oczywiście, że ojciec to człowiek nad wyraz wyrozumiały i traktujący wszystkich w miarę równo, ale nadal był królem.
— Chciałbym ojcze, abyś poznał też mojego drogiego przyjaciela i godnego zaufania towarzysza, Firmila Irnee — przedstawił Arwar Syna Nocy, przypomniawszy sobie nazwisko, którego ten użył przy ich pierwszym spotkaniu.
— Cieszę się, że mogę poznać kolejnego przyjaciela mego syna. Witaj, chłopcze — zwrócił się Fergal do maga, który patrzył na niego ostrożnie, stojąc jakieś pół kroku za Darelią.
— Ojcze, on… — zaczął Arwar, mając zamiar wyjaśnić rodzicowi, że Firmil pochodzi z daleka, więc nie zna irwańskiego i najlepiej byłoby rozmawiać z nim w języku wspólnym.
Jednak wtedy ciemny młodzieniec zrobił kilka kroków do przodu i ukłonił się z typową dla szlachcica gracją.
— Dzień dobry, Wasza Wysokość, to dla mnie prawdziwy zaszczyt — odparł z mocnym eliońskim akcentem, jednak zdecydowanie po irwańsku. Co prawda, jego słowa nie należały do wyjątkowo płynnych, jak u kogoś, kto od lat nie używał tego języka, ale wciąż bez większego problemu dało się zrozumieć, co mówił chłopak.
Arwar wytrzeszczył na niego oczy i otworzył lekko usta, nie do końca mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Zresztą po minach pozostałych wywnioskował, że oni także zdziwili się, słysząc odpowiedź Fira.
— Ty znasz irwański — wydusił książę, kręcąc głową. Zastanawiał się, czym go jeszcze zaskoczy młodszy chłopak. Nic dziwnego, że mag ani razu nie wydawał się zagubiony, nie to, co Arwar w Elionie, nierozumiejący ani słowa.
Firmil wzruszył ramionami.
— Myślałem, że to oczywiste — odparł wciąż po irwańsku, dość powoli, dopierając uważnie słowa. — Nie mówię zbyt dobrze… w sumie to okropnie, słyszycie sami — przyznał z rumieńcem zażenowania, nieco się plącząc w słowach. — Ale mówię. Przynajmniej podstawy.
Rzeczywiście, uświadomił sobie Arwar, to ma sens. Przecież byli kuzynostwem, a babcia Firmila pochodziła z Irwanii i mieszkała tu aż do chwili, gdy uciekła ze swoim przyszłym mężem do Elionu. Nie było niczym dziwnym, że nauczyła wnuka przynajmniej podstaw swojego ojczystego języka.
— Jeśli to dla ciebie problem, chłopcze, możemy porozumiewać się we wspólnym — odezwał się na te słowa król, a Arwar poczuł ciepło na sercu, widząc, jak bardzo jego ojciec troszczy się o wygodę przybyszy.
Firmil zresztą również wydawał się to doceniać. Wyglądało na to, że poważnie rozpatruje tę propozycję; w końcu pokręcił przecząco głową, choć wydawało się, że dużo go to kosztuje.
— Nie, Wasza Wysokość, przyda mi się praktyka — odparł dość cicho, wpatrując się przy tym w swoje splecione palce.
Fergal skinął krótko głową i zwrócił się do syna:
— Arwarze, musimy por… — zaczął, ale wtem przerwał mu młody służący, który wpadł do korytarza, dysząc ze zmęczenia.
— Wasza Wysokość! — wyrzucił z siebie z trudem, wyraźnie poruszony, a na jego twarzy malował się strach. — Jej Wysokość, ona… pogorszyło się… — wyrzucił z siebie, między słowami próbując złapać oddech.
Król gwałtownie pobladł, chwytając się balustrady.
— Dobra bogini — wyszeptał z przestrachem i cierpieniem, które sprawiło, że Arwarowi łamało się serce.
Zresztą i księcia zmroziła ta wiadomość. Bał się o matkę jeszcze bardziej niż wcześniej i błagał bogów o to, by nie pozwolili jej umrzeć. Nie mógł jej stracić. Nie teraz. Poczuł, jak w jego oczach zbierają się zdradzieckie łzy, a serce bije tak, jakby chciało się wyrwać z piersi.
— Zaprowadź mnie do niej — rozkazał tymczasem służącemu Firmil, ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi. Poprawił jedynie zwisającą z ramienia torbę, a gdy sługa spojrzał pytająco na króla, warknął ponaglająco:
— Teraz.
— Prowadź — wyszeptał jedynie król, kręcąc głową.
Służący prędko potruchtał z powrotem w głąb korytarza, a Firmil ruszył żwawo za nim, posławszy tylko kuzynowi spojrzenie jasno mówiące, że uratuje jego matkę, choćby miał ją siłą wyrwać z objęć śmierci.
Arwar mu wierzył.
— Ufasz mu? — zapytał cicho jego ojciec, wykorzystawszy ten czas na uspokojenie się. Wydawał się znów niewzruszony, jednak w jego oczach nadal krył się ból i strach o to, że w każdej chwili może stracić ukochaną Aithne.
Książę pokiwał głową, patrząc na korytarz, w którym zniknął prowadzony przez służącego Syn Nocy.
— Ufam.
✽✽✽
— To tutaj. — Młody służący wskazał mi proste, jednak eleganckie, jasne drzwi, niepewnie przestępując z nogi na nogę.
— Zostań tu na razie — nakazałem i pchnąłem wrota, po czym bez zastanowienia przestąpiłem próg.
Znalazłem się w przestronnej komnacie spowitej w przyjemnym, żółtawym półmroku dzięki masywnym kotarom przysłaniającym okna. W rogu dostrzegłem toaletkę, na której w delikatnym, szklanym naczyniu wolno spalały się wonne kadzidła. Ich dym sprawiał, że aż się zachwiałem i prędko oparłem się o ścianę, by przypadkiem nie zemdleć. Powietrze było wręcz namacalnie ciężkie od ich duszącego aromatu, zmieszanego ze specyficzną wonią stojących obok leków. Biała świeca powoli topiła się pod wpływem słabego płomyka, który wyglądał, jakby miał zaraz zgasnąć.
Przygnębiający widok.
Obok toaletki stało łoże, w którym leżała moja ciotka. Jej blada twarz wydawała się jeszcze bardziej chorobliwie biała na tle kasztanowych loków, drobna klatka piersiowa unosiła się w głośnych, świszczących oddechach, a ciałem co chwilę wstrząsały dreszcze.
— Słodka Olfartich, niech ktoś tu otworzy okno! — wydusiłem przez kaszel, w końcu prostując się, po czym prędko podbiegłem do okna i szarpnąłem jedną z zasłon.
Wtedy w rogu pomieszczenia zobaczyłem jeszcze jedną osobę. Starzec w wieku około ludzkiej siedemdziesiątki zerwał się z prostego krzesła i wyciągnął w moją stronę rękę, chcąc mnie najwyraźniej powstrzymać. Z tego, co wywnioskowałem po ciemnych szatach, stał przede mną lekarz.
— Człowieku, przecież ona zaraz się od tego dymu tutaj udusi! Oddychać się nie da! — wyrzuciłem już we wspólnym, by mężczyzna zrozumiał, co do niego mówię. Jednocześnie odsunąłem w końcu zasłony i szarpnąłem rygle przy oknach, rozchylając ramy, w które wstawiono dość cienkie szyby. Ciepły, jednak wyraźnie świeży wiatr, który poczułem na skórze, wydawał się istnym błogosławieństwem. — Pan jest lekarzem? — zapytałem już spokojniej, jednocześnie zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić.
— Owszem — potwierdził człowiek, wciąż przyglądając mi się nieufnie. — Doktor Cerwinius. — Przeczesał długą, białą brodę i prędko podszedł do królowej, na której czole pojawiły się krople potu. Otarł je delikatnie wilgotną szmatką i spojrzał ze współczuciem na kobietę, która drgnęła gwałtownie na tę czynność, wciąż jednak nieprzytomna.
— Firmil — przedstawiłem się krótko i stanąłem obok niego. — Za drzwiami stoi służący. Czy mógłby pan go poprosić o przyniesienie naczynia z wodą, czarnej, zielonej oraz białej świecy i kredy? — poprosiłem, klękając przy łożu. To były podstawowe pomoce przy zdejmowaniu każdego uroku.
Zdjąłem torbę i położyłem ją obok.
— Nie wyglądasz na uzdrowiciela — powiedział ostrożnie doktor, spoglądając na mnie oceniającym spojrzeniem. Nie dziwiłem mu się nawet. Nie znałem go, ale wydawał się znać na swoim fachu.
— Nie jestem nim — odparłem zgodnie z prawdą. — To nie choroba, a klątwa.
— Klątwa — powtórzył lekarz z wyraźnym powątpiewaniem, zdecydowanie sceptyczny wobec moich słów. Typowe dla uczonych jasnych. Niby wiedzieli, że magia istnieje, ale woleli szukać innych wyjaśnień. Ci mniej wyedukowani dla odmiany zawsze robili na odwrót i z największą lubością wszystko zrzucano na czary.
— Klątwa, urok, przekleństwo, jak kto woli. — Wzruszyłem ramionami. — To poprosiłby pan o te rzeczy? Odnoszę wrażenie, że nie zostało nam zbyt wiele czasu — stwierdziłem, nawet nie kryjąc zmartwienia. Musiałem jak najszybciej zacząć działać. — O, i jakby słoik się dało znaleźć. Taki z zakrętką jakąś — dodałem jeszcze szybko i zamknąłem oczy, oparłszy splecione dłonie o brzeg łoża.
Słyszałem, jak lekarz nieco niechętnie idzie ku drzwiom i przekazuje moje instrukcje słudze. Upewniwszy się, że to zrobił, wziąłem kilka głębokich oddechów, by uspokoić się i wyciszyć. Niby coś na pozór zbędnego, jednak potrzebowałem tego, by nie zacząć panikować. Poza tym musiałem przypomnieć sobie, jak w ogólny sposób zdejmowano klątwy, by niczego nie zepsuć.
Skupiłem się na oddechu. Wziąłem wdech, licząc w myślach do siedmiu, odczekałem chwilę i wypuściłem powietrze, tym razem przed jedenaście sekund. Powtórzyłem to kilka razy, aż poczułem, że jestem nieco spokojniejszy i mogę racjonalnie działać.
— Proszę — szepnąłem po eliońsku, nie wiedząc, do kogo konkretnie się zwracam. — Po prostu niech ona wyjdzie z tego cało.
Wziąłem jeszcze kilka oddechów i wstałem, po czym odwróciłem się w stronę doktora. Na toaletce ustawiono już potrzebne przedmioty. Byłem zaskoczony, że udało się odnaleźć je wszystkie, w dodatku tak szybko.
— To na pewno klątwa? — upewnił się mężczyzna, poprawiając kołdrę przykrywającą królową. Jeszcze raz przetarł jej czoło, najwyraźniej bojąc się zrobić coś więcej.
— Na pewno — potwierdziłem i bez zbędnego sentymentu zwinąłem leżący przy łóżku dywan, po czym rzuciłem go w kąt.
— To miałoby sens — mruknął lekarz bardziej do siebie. Gdy uniosłem pytająco brwi, wyjaśnił jednak: — Czego nie zrobię, by jej pomóc, działa na odwrót. Gdy zbije się gorączkę, dostaje hipotermii — podał przykład. — I ty umiesz ją zdjąć?
— Mam nadzieję — odparłem, rozstawiając świece w odpowiednich miejscach. — Podobno umiem.
Po coś do tej szkoły chodziłem, nawet jeżeli nigdy nie stało przed nami aż tak trudne zadanie. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz.
— Jesteś magiem. — Bardziej stwierdził niż zapytał doktor, przyglądając się mi uważnie.
— Owszem — potwierdziłem i podwinąłem rękawy koszuli. Musiałem stworzyć okrąg. Zacząłem szukać w torbie odpowiednich ziół, by nie zniszczyć przypadkiem później kręgu. To skończyłoby się naprawdę fatalnie.
— Który rok? — zapytał tymczasem lekarz, najwyraźniej próbując zweryfikować, czy do czegokolwiek się nadaję. Wydawało się, że ma pojęcie o eliońskim systemie edukacji na tyle duże, by wywnioskować, czy rzeczywiście wiem, co robię.
Tak na marginesie, zupełnie nie wiedziałem.
— Skończyłem szkołę — odparłem i przygryzłem wargę, po raz kolejny powtarzając w głowie podstawowe instrukcje. — Pierwszy stopień.
— Już?! — wydusił doktor z zaskoczeniem, szczerze zdziwiony moim tytułem naukowym. Co z tego, że ten pewnie niewiele miał wspólnego z moją wiedzą, przynajmniej tą teoretyczną.
— Tak jakoś wyszło. — Wzruszyłem ramionami. — Czy moglibyście przytrzymać tę misę? — Wskazałem naczynie z wodą i z kredą w dłoni przykucnąłem na gołej drewnianej podłodze. Zacząłem powoli rysować w miarę równy okrąg, skupiając na tym całą uwagę. Wiedziałem, że nie wyjdzie idealnie, bo do rysowania kół miałem dwie lewe ręce. Najważniejsze jednak, by jakiś był.
Jednocześnie cały czas powtarzałem pod nosem słowa nakazujące kredowemu rysunkowi chronić przed złym wpływem z zewnątrz i jednocześnie nie pozwolić niebezpieczeństwu w środku uciec. W rzeczywistości był on niczym więcej niż zwykłym kołem, a to magia, którą jednocześnie wplatałem w swoje słowa, pełniła funkcję ochronną.
Gdy zamknąłem okrąg, wstałem i wyciągnąłem przed siebie dłoń. Z pewnym trudem przywołałem część płonącego w świecy płomyka i sprawiłem, że pozostałe świeczki zapłonęły, wzmacniając ochronę i dobroczynną moc. Wziąłem głęboki oddech i przygotowałem sobie słoik. Wlałem do środka kilka kropel lawendowego olejku i wsypałem nieco rozmarynu. W nagłym przebłysku pomysłowości dolałem tam odrobinę sogii.
No dobrze, to teraz czas improwizować. Przynajmniej częściowo. Normalnie mój ulubiony moment.
Zacząłem mówić. Pozwoliłem najpierw wychodzić z moich ust starym zaklęciom, które elektryzowały powietrze, unosząc się w nim i wypełniając zakreślony krąg mocą. Zdjąłem rękawiczkę i położyłem dłoń w miejscu, gdzie pod skórą królowej z trudem biło serce.
A potem szarpnąłem.
Nie wiedziałem, z czyich ust wydobyło się warczenie: moich, czy bytu, którego fragment pojawił się nad kobietą. Stworzenie próbowało ponownie wniknąć w jej ciało, ale nie pozwoliłem mu, wzmacniając zaklęcia i pozwalając magii przejąć kontrolę. To nie tak, że wiedziałem, co robię. Równie dobrze mogłem zdać się na swoją moc z nadzieją, że to wyjdzie.
— Ty pieprzony draniu — wychrypiałem, szarpiąc się z bytem, który ciągnął z całej siły, wrzeszcząc i szarpiąc się we wszystkie strony. W pewnym momencie jakąś resztką świadomości poczułem, jak moje skrzydła rozkładają się, dając dodatkowy opór. W ustach czułem metaliczny posmak posoki, ręce paliły żywym ogniem, na przedramionach pojawiły się krwawe zadrapania. Przez moment myślałem, że zaraz sam tam umrę, ale nie miałem zamiaru odpuścić. Jeśli nie poradzę sobie ze zwykłą klątwą i cząstką demona, jak dam radę pokonać go w całej okazałości?
Cholera jasna, ale boli… Szkolne odczynianie uroków to przy tym pikuś, prościzna z jajkiem i nożem, za którą teraz wręcz tęskniłem.
Zebrałem w sobie wszystkie siły, owijając byt magią i sprawiając, że ten na moment skamieniał z zimna. Wystarczająco długo, bym wepchnął go do słoika i drżącymi rękoma zakręcił wieczko.
Co najgorsze, to jeszcze nie koniec. Spojrzałem na doktora, który z trudem ukrywał strach, jednak nie cofnął się, a miskę w dłoniach trzymał stabilnie. Odważny człowiek.
Jedną ręką przycisnąłem do siebie słoik, a drugą wyciąłem furtkę w okręgu. Wyszedłem i stanąłem obok lekarza.
— Teraz musi mi pan pomóc — powiedziałem, starając się uspokoić drżący głos i nie upaść na podłogę. — Uchylę wieczko, a w tym samym momencie wleje pan tam wodę. Dobrze? — wychrypiałem i odgarnąłem z czoła klejące się do niego włosy.
Mężczyzna pokiwał twarzą z pełną powagi i podszedł, mocno ściskając miskę.
— Gotowy? — zapytałem, szykując się do odkręcenia i uchylenia zakrętki. Musieliśmy idealnie się zgrać, by przypadkiem nie wypuścić bytu. Nie było opcji, bym drugi raz go złapał.
— Gotowy — potwierdził mężczyzna, zbliżając naczynie do słoika.
Wziąłem głęboki oddech i uchyliłem wieczko. W tym samym do środka lunęła wąskim strumykiem woda, wypełniając wnętrze słoja. Gdy tylko ostatnia kropla tam wpadła, zostawiając po sobie delikatne okręgi na powierzchni wody, zakręciłem prędko zakrętkę, by byt nie miał szansy uciec.
Słoik zaczął się gwałtownie trząść, gdy istota szarpała się w nim i drapała szkło, próbując je zniszczyć. Naczynie zrobiło się niewyobrażalnie gorące, przez co prawie je upuściłem, piszcząc z bólu. Mimowolnie zmusiłem je do ochłodzenia się, a temperatura w środku spadła na tyle, że woda przestała wrzeć, byt zaś znowu znieruchomiał. Przypominał czarną, bezkształtną masę przywodzącą na myśl smołę.
W rogu komnaty zauważyłem mały kominek wypełniony drewnem. Co za szczęście.
— Rozpalcie ogień, jeśli możecie — poprosiłem lekarza, z trudem biorąc oddech. Potem powlekłem się z powrotem do kręgu i zamknąłem furtkę.
Oj, Arwarze, przysięgam, że ty mi się za to do końca żywota nie wypłacisz.
Spojrzałem na królową. Oddech kobiety ustabilizował się, jednak nadal był zbyt słaby, by uznać go za zdrowy. Sama kobieta też pozostawał wciąż nieprzytomna, zapewne wykończona wyniszczającą ją jeszcze przed chwilą klątwą.
Do wolnego naczynia wsypałem odrobinę ziół i dodałem kilka kropel sogii oraz olejku. Wymieszałem to i ostrożnie narysowałem na czole i mostku kobiety kilka znaków. Nie miałem siły, by po prostu ją uleczyć. Zamiast tego pchnąłem nieco magii we wzory, by w ten sposób ją wzmocnić.
— Reszta w pana rękach — powiedziałem do doktora, usuwając krąg. — Jestem panu wdzięczny za pomoc — dodałem i wziąłem słoik. Skupiłem się na zamrożeniu wody w nim. Gdy na szkle pojawiły się pęknięcia wywołane przez wypychany lód, bez wahania cisnąłem naczynie w płomienie, mrucząc pod nosem zaklęcie. Ogień, pod wpływem magii jeszcze bardziej niszczycielski i potężny na tyle, by zniszczyć klątwę ostatecznie, zaczął pożerać byt wraz z pojemnikiem.
Ja za to, stwierdziwszy, że doktor był już w swoim żywiole, opadłem na najbliższe krzesło. Czułem się, jakbym fizycznie miał zaraz umrzeć, a w środku wypełniała mnie specyficzna pustka. Miałem ochotę spać przez najbliższy tydzień.
Resztkami sił schowałem obolałe skrzydła i wbiłem wzrok w poorane pazurami bytu ręce. A trzeba było nie zdejmować karwaszy. Na dłoniach miałem czerwieniejące z każdą chwilą oparzenia, na których pojawiały się już pierwsze pęcherze. Przełknąłem z trudem ślinę i spróbowałem częściowo to zaleczyć, na tyle, by nie syczeć z bólu przy każdym ruchu.
Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę do tyłu, ledwo powstrzymując westchnienie ulgi. Nareszcie po wszystkim.
Z odpoczynku wyrwał mnie cichy jęk dochodzący z rogu pokoju. Nieco niechętnie rozchyliłem powieki i spojrzałem w tamtą stronę.
Doktor właśnie pomagał królowej usiąść. Prawdopodobnie powinna jeszcze leżeć, ale odniosłem wrażenie, że była zbyt uparta, by dłużej pozostać w tej samej pozycji.
— Jak się czujecie, Wasza Wysokość? — zapytał lekarz po irwańsku, a kobieta odkaszlnęła kilka razy i odpowiedziała coś, co po chwili udało mi się przetłumaczyć jako: „jakby przecwałowało po mnie stado bojowych ogierów”. Przynajmniej miała jakieś poczucie humoru, nawet jeśli przed chwilą praktycznie umierała.
— Na szczęście, Wasza Wysokość, teraz będzie już tylko lepiej — pocieszył ją starzec, podając jednocześnie szklankę z wodą.
— Doktor, Cerwinius, prawda? To zaszczyt dla mnie móc was poznać. Dziękuję wam, doktorze — powiedziała królowa, gdy już wypiła kilka łyków. Miała cichy, miękki głos, bardzo spokojny i kojący. Można by słuchać jej godzinami i odpoczywać przy tym.
Mężczyzna odchrząknął i z pewnym zażenowaniem potarł kark. Po chwili odparł trochę nerwowo:
— Cóż, muszę z bólem przyznać, że to nie do końca moja zasługa. — Wydawało się, że przyznanie tego przychodzi mu z trudem, tak, jakby nie podobało mu się, że nie podołał zadaniu, którego przecież wypełnić nie mógł. Nie wiedziałem, czy to swoista pycha, czy może niechęć do powiedzenia, że się w pewien sposób zawiodło, ale stawiałem na to drugie.
No, ja też przyznaję to z bólem. Dosłownie.
Wtedy królowa najwyraźniej zauważyła, że przebywałem w komnacie. Zwróciła się w moją stronę, opierając ciężar ciała na opartych o materac dłoniach. Niesamowicie oczy w barwie ultramaryny obserwowały mnie uważnie, jednak miło.
— Wasza Wysokość — powiedziałem cicho, ześlignąwszy się z krzesła, i ukłoniłem się monarchini, chociaż całe moje ciało protestowało przeciwko temu.
— Dziękuję, chłopcze — odezwała się, skłoniwszy głowę z szacunkiem. — Czy mogłabym się dowiedzieć, co się stało? — zapytała po chwili, rozglądając się po komnacie, która wyglądała, jakby przeszedł przez nią armagedon. Resztki kredy na podłodze, porozrzucane przedmioty i popiół w kominku nie dawały zbyt pozytywnego wrażenia.
— Cóż, moja pani… Nie do końca wiem, jak to wyjaśnić — przyznał doktor ostrożnie, ważąc każde słowo.
— Pradawny demon z legend rzucił na was klątwę, pani — podpowiedziałem, nawet nie siląc się na subtelność.
Królowa otworzyła szerzej oczy, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
— Przepraszam? — wydusiła niepewnie, najwyraźniej sądząc, że przesłyszała się lub coś źle zrozumiała, chociaż oboje znaliśmy wspólny na tyle, by nie było mowy o pomyłce.
— Klątwa — powtórzyłem zmęczonym głosem. Naprawdę miałem ochotę na długi odpoczynek. — Od demona. Tego z legendy o powstaniu świata — poinformowałem, by być konkretnym. Cóż, skoro i tak powiedziałem już, że zaatakował ją demon, to mogłem równie dobrze dodać, który konkretnie. Tylko od uwagi, że to niestety mój przodek, się powstrzymałem. Jeszcze by biedaczka dostała zawału, a nie po to ją ratowałem, by mi zaraz umarła. Nie wiem, jak ja bym to wyjaśnił.
— Raczycie żartować — stwierdziła ostrożnie kobieta, a jej głos zrobił się odrobinę mocniejszy, tak jakby odzyskiwała z każdą chwilą siły.
— Chciałbym — odparłem szczerze, wzruszając lekko ramionami. Zaraz potem skrzywiłem się lekko, gdy przeszył mnie ból wywołany łamaniem klątwy. Nigdy więcej, choćby mi mieli w diamentach zapłacić.
No chyba że dostanę na własność całą kopalnię z możliwością dziedziczenia przez moich potencjalnych potomków.
— Dobrze, rozumiem… — odparła królowa miękko, chociaż odnosiłem wrażenie, że wcale tak nie jest. Cóż, nic dziwnego, dopiero zaczęła odzyskiwać zdrowie.
W sumie szybko jej to szło, musiała być naprawdę silna. No i prawdopodobnie na jej miejscu sam bym sobie ledwo uwierzył, a dla mnie klątwy i demony nie należały do nowości. Dla niej już prawdopodobnie tak.
— Wybacz chłopcze, że jestem tak nieuprzejma, nawet nie zapytałam, jak się nazywasz. — Zreflektowała się władczyni. — I usiądź tu prędko dziecko, wyglądasz jak siedem nieszczęść! — nakazała, przywołując mnie dłonią w dość delikatny sposób, tak jak wzywało się dziecko. — No, podejdź — poprosiła.
Zawahałem się na moment, ale powoli podszedłem i zgodnie z prośbą kobiety przycupnąłem na skraju łoża. Moje mięśnie chyba były za to dość wdzięczne, chociaż wolałyby już gdzieś leżeć.
— Jak masz na imię, dziecko? — zapytała tymczasem moja ciotka.
Proszę, niech ona przestanie. Była taka miła, bardziej niż moja własna matka kiedykolwiek. A przecież nawet mnie nie znała. Naprawdę zazdrościłem Arwarowi takich rodziców, chociaż dla odmiany miałem najwspanialszą babcię pod słońcem.
— Firmil, Wasza Wysokość — powiedziałem, patrząc na swoje pokryte zaschniętą krwią ręce.
— Miło mi cię poznać, Firmilu — odparła wciąż z tym samym miękkim uśmiechem i położyła swoją dłoń na mojej. — Ile masz lat? Wydajesz się dość młody — zauważyła.
— Niedługo skończę siedemnaście, moja pani.
— O, to jesteś niewiele młodszy od mojego Arwiego! — krzyknęła radośnie, a ja aż wytrzeszczyłem oczy.
— Arwiego?! — Nie wytrzymałem i wręcz zawyłem ze śmiechu, na co moje ciało dość mocno zaprotestowało, dając o tym znać nieprzyjemnym bólem brzucha. — Dlaczego ja nie wiedziałem, że jego imię się tak skraca?! — wydusiłem przez nieco histeryczny chichot.
— Chyba się tego wstydzi — stwierdziła królawa z porozumiewawczym uśmiechem. — Doktorze, czy moglibyście na niego spojrzeć? — zwróciła się do doktora Cerwiniusa, po czym ponownie skupiła się na mnie. — Naprawdę chłopcze, wyglądasz, jakbyś cierpiał, a twoje ręce są całe poranione — rzekła z wyraźnym zmartwieniem. — Co się stało?
— To była potężna klątwa… — powiedziałem nieco niepewnie, nie wiedząc, jak wyjaśnić te wszystkie rany. To trzeba było po prostu zobaczyć, a wolałem, by do tego nie doszło. Nie potrzebowaliśmy powtórki z rozrywki. — Ale nie potrzebuję pomocy — dodałem prędko, gdy zauważyłem, że lekarz już grzebie w torbie.
— Śmiem twierdzić inaczej — wycedził, skupiony na wyciąganiu kolejnych rzeczy.
— Przejdzie za kilka dni — stwierdziłem zgodnie z prawdą. No, może nie do końca, bo trochę by to schodziło z moimi niewielkimi leczniczymi umiejętnościami, ale prędzej czy później sam bym się wykurował.
— Albo wda się zakażenie — odparł miarowo starzec, energicznym ruchem wydobywając buteleczkę z czymś, co przypominało środek do dezynfekcji ran.
— Doktorze… — zacząłem, ale mężczyzna nie pozwolił mi dokończyć.
— Nie wiem, kim jesteś, ale w tym momencie jesteś moim pacjentem, więc nie dyskutuj — ogłosił nieznoszącym sprzeciwu głosem i złapał moją rękę. Bez zbędnego przedłużania chlusnął na nią specyfikiem.
Nagłe przenikliwe pieczenie sprawiło, że mimowolnie aż się szarpnąłem, a w oczach stanęły mi łzy.
— No, spokojnie — szepnęła królowa, kładąc mi dłoń na karku i lekko po nim gładząc. — Już dobrze.
Niech ona przestanie! Jest zbyt miła! Zachowuje się, jakbym był jej dzieckiem, a nie dopiero co poznanym chłopakiem nieznanego pochodzenia. To nie jest chyba normalne…
Za to doktor z neutralną miną zawiązał mi bandaż na przedramieniu, a potem kolejny na dłoni, na której widniały wyraźne ślady oparzeń.
— No i połowa już za nami — stwierdził, a królowa zaczęła delikatnymi ruchami bawić się moimi potarganymi włosami.
Z westchnieniem podałem lekarzowi drugą rękę.
— Masz śliczne włosy, dziecko — mruknęła królowa. — Takie rude, prawie jak ogień… Chciałam, żeby któreś z moich dzieci miało rude włosy, ale jakoś żadne nie chciało ich odziedziczyć — zaśmiała się cicho. — A szkoda, bo księżniczka Urla miała takie za młodu. Księżniczka Almadia podobno też, przynajmniej na obrazach. Zawsze chciałam ją poznać i dowiedzieć się, jaka była w rzeczywistości — przyznała z westchnieniem.
— Wspaniała — odpowiedziałem równie cicho, a na wspomnienie babci coś ścisnęło mnie za serce. — Jest wspaniała.
— Znasz ją — stwierdziła bardziej niż zapytała, a jej głos był pozbawiony jakiegokolwiek oskarżenia.
Pokiwałem jedynie głową, patrząc na swoje zabandażowane ręce.
— Czy to tw… — zaczęła królowa delikatnie, ale nie dane było jej dokończyć.
Na zewnątrz rozległ się krzyk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro