Rozdział 35. Iluzja piór
— W końcu — mruknąłem praktycznie niesłyszalnie, przyglądając się scenie przede mną. Najwyraźniej Taria uznała, że ma już dość całych tych podchodów oraz wypierania się oczywistości i wzięła sprawy w swoje ręce. Najwyższa pora. Naprawdę cieszyłem się, że odważyła się zrobić pierwszy krok, bo Arwar jakoś się do tego nie rwał, ciągle przekonany, że jego uczucia nie mogą być odwzajemnione. Gdyby miała czekać, aż mój kuzyn się przełamie i wykaże inicjatywę, najprawdopodobniej wyznaliby sobie miłość dopiero za kilka lat... albo prędzej za kilkadziesiąt. W końcu z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Zaśmiałem się cicho, spoglądając na stojącą obok mnie Darelię. Elfka uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi, również wyraźnie zadowolona, jednak w jej oczach pojawiła się obietnica przyszłych psot. Najwyraźniej już knuła, jak zrobić użytek z obecnych zdarzeń do kpienia z rycerza. W sumie sam pewnie przy pierwszej możliwej również to wykorzystam, bo ta chwila aż się o to prosiła. Odwzajemniłem uśmiech, unosząc lekko brew, a dziewczyna zachichotała.
Obok nas Ronul wydawał się szczerze zachwycony niespodziewanym ruchem Tarii w sposób tak miły i niewinny, że aż trudno było mi w to uwierzyć. Oto jedyny, który najpewniej nie miał z tyłu głowy żadnych złośliwych myśli, nawet tych przelotnych, a jedynie prawdziwie cieszył się szczęściem przyjaciół.
Jego doskonałym przeciwieństwem, oczywiście poza mną i Darelią, był Mir, który zagwizdał głośno i prawdopodobnie z trudem powstrzymywał się od ostentacyjnego klaskania. Przynajmniej tak to wyglądało. Chociaż sprawiał wrażenie radosnego, jego uśmiech wyglądał na odrobinę złośliwy, a oczy nabrały kpiącego wyrazu, jakby śmieszyło go to, że to najada wykonała pierwszy krok, a nie Arwar.
Dla mnie raczej zabawne było to, że tak długo im to zajęło, ale jak kto woli. Mogłem tylko domyślać się, że dla Irwańczyków tego typu sytuacje rzeczywiście stawały się powodem do śmiechu, najpewniej z ich powodu postrzegania świata. No, ewentualnie zwierzołak po prostu, jako typowy „samiec alfa" czuł się rozbawiony tym, co odbiegało do jego norm. Raczej nie chciałem widzieć, która z tych opcji była poprawna.
Taria za to szybko odsunęła się od księcia, gdy najwyraźniej dotarło do niej, co dokładnie zrobiła. Stanęła jednak zaledwie pół kroku od niego, tak, by bez problemu móc spojrzeć mu w twarz. Uniosła brwi i oparła dłonie na biodrach w dość wojowniczy sposób, jakby przygotowując się tym samym na wszelkie trudności, które mogły nadejść.
— Coś nie tak? — zapytała nieoczekiwanie jak na nią wyzywająco i uniosła podbródek. Przypominała nieco pewne siebie dziecko, jednocześnie jednak zdawała się doroślejsza niż zwykle. Nie, żeby przy nas to było trudne.
Na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec, jednak nie wydawała się ani trochę zażenowana swoim wybuchem uczuć. Wręcz przeciwnie, zachowywała się tak spokojnie, jakby po prostu przeprowadzała nieznaczącą rozmowę z sąsiadką i tylko drgające palce zdradzały, że w głębi denerwowała się tym, co może nadejść. Patrząc na jej opanowanie, poczułem coś dziwnie podobnego do dumy. Silna dziewczyna, nadawałaby się na księżną bardziej niż niejedna urodzona szlachcianka. Przypominała mi tym nieco Erezelę; miałem nadzieję, że zdołam je sobie kiedyś przedstawić. Ciekawe, czy Ere bardzo się zmieniła przez te kilka lat...
Szybko odepchnąłem od siebie niepotrzebne myśli i ponownie skupiłem się w pełni na obecnych wydarzeniach.
Arwar okazał się całkowitym przeciwieństwem najady. Stał bez ruchu, jakby pocałunek przemienił go w kamień. Można by pomyśleć, że przestał nawet na moment oddychać. Dopiero po kilku sekundach otrząsnął się i pokręcił gwałtownie głową, gdy pytanie dziewczyny w końcu przedarło się przez szok, który na chwilę całkowicie zawładnął jego umysłem. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy.
Prawdopodobnie, gdyby Taria nie odezwała się, mój kuzyn w ciągu najbliższej minuty zacząłby panikować lub zemdlał od nadmiaru emocji. Nie miałem zielonego pojęcia, co byłoby gorsze, ale w duchu cieszyłem się, że nie musiałem się o tym przekonywać. Reszta najwyraźniej też, bo ich miny raczej jasno zdradzały, o czym myśleli.
— Nie, oczywiście, po prostu nie spodziewałem się tego — wydusił prędko zaskoczony książę, bezwiednie muskając opuszkiem palca wargi. — Większość moich przyjaciół nie jest tak wylewna... — Zaśmiał się nerwowo, pocierając kark.
Ręce mi opadły. Z jednej strony czułem przemożną ochotę, aby ochotę walnąć głową – swoją lub Arwara – o coś twardego. Z drugiej zaś zaczynałem odnosić coraz większe wrażenie, że rycerz miał zbyt niskie poczucie własnej wartości, przynajmniej jeśli chodziło o związki. To z kolei było moim zdaniem dosyć niepokojące.
— Bo większość twoich przyjaciół cię nie kocha! — jęknęła Taria, załamując ręce, jakby nie dowierzała w to, że odpowiedź jej towarzysza jest poważna. Najwyraźniej doszła do wniosku, że może i młodzieniec miał dwadzieścia lat, ale trzeba będzie do niego przemawiać, jak do pięciolatka, by zrozumiał dokładnie, o co jej chodzi. Albo uderzyć kilka razy w głowę, tak, jak poradziłaby prawdopodobnie Dari, chociaż to mogłoby nie przynieść oczekiwanego efektu.
— A przynajmniej nie w ten sposób — mruknęła zresztą elfka niby do siebie, ale na tyle głośno, abyśmy wszyscy ją usłyszeli i doskonale zrozumieli.
Pokiwałem prędko głową, a w powietrzu rozległy się odgłosy potwierdzenia. Wszyscy chcieli zapewnić Arwara o tym, że zgadzają się z Darelią i ich uczucia wyraźnie różnią się od tych Tarii.
— Ty... — rycerz raptownie zamilkł i spojrzał na nią z taką mieszanką nadziei i niepewności, że aż miała ochotę powtórzyć swój wyczyn sprzed chwili — kochasz mnie? — zapytał w końcu ostrożnie, jakby nie dowierzając w to, że najada może odwzajemniać jego uczucia.
— Tak, głupcze! — parsknęła dziewczyna, po czym uśmiechnęła się miękko. — Kocham cię i wiem, że również nie jestem ci obojętna, chociaż bardzo cenię to, że nie narzucałeś mi się w żaden sposób. Poprosiłam już nawet pozostałych, by z tobą porozmawiali i popchnęli nieco do działania, bo nie mam wieczności i naprawdę chciałam już, byś otwarcie powiedział mi, co czujesz.
Doskonała decyzja, dzięki temu ominęło nas wiele, być może niezręcznych rozmów i prób skutecznego zeswatania tej dwójki. Słowa Tarii pokazały tylko, jak dojrzale potrafiła się zachować. Zamiast bawić się w dalsze podchody i liczyć, że zajmiemy się resztą, zdecydowała się samodzielnie poruszyć temat swoich uczuć, niewątpliwie dla niej trudny.
— Doszłam jednak do wniosku, że nie będę ich męczyć i jeszcze bardziej wplątywać w nasze prywatne sprawy, skoro mogę sama ci to ogłosić, zamiast dłużej czekać na twój ruch — stwierdziła zresztą. — Kocham cię i jeśli zechcesz, mogę to nawet zapisać na kartce wielkimi literami albo zadeklamować w formie wiersza, jeżeli zwykłe wyznanie ci nie starcza — mówiła wolno, wyraźnie ważąc każde słowo tak, by nie pozostawić rycerzowi żadnych wątpliwości. Przy ostatnich słowach w jej oczach pojawił się odrobinkę kpiący wyraz, choć nadal wydawała się przede wszystkim po prostu zadowolona, że w końcu wyrzuciła to wszystko z siebie.
Zachichotałem bezgłośnie, wyobrażając sobie, jak zawzięcie wygrywa mu na swojej wiekowej lutni najdłuższą możliwą pieśń o miłości, jedną z tych, w których opiewano wszelkie prawdziwe i wymyślone przymioty opisywanej osoby.
Arwar uśmiechnął się do najady z czystym uwielbieniem, patrząc na nią tak, jakby właśnie spełniły się wszystkie jego najgłębsze marzenia, których nie śmiał nawet nigdy nazwać, nie mówiąc już o wyznaniu ich na głos. Wydawał się w tym momencie najszczęśliwszym człowiekiem na całym świecie.
Cieszyłem się z jego radości, ale zaczęło do mnie właśnie docierać, że teraz przyjdzie mi podróżować z typową, zauroczoną po uszy parą. Nie, nie, nie... Naprawdę nie miałem nic przeciwko miłości, wręcz przeciwnie, ale ciągłe przebywanie z osobami, które były świeżo po wyznaniu sobie uczuć, wcale nie napawało mnie optymizmem. Tacy zakochani mieli okropną tendencję do ciągłego okazywania sobie czułości w jak najbardziej widoczny sposób, wliczając w to ciągłe pieszczotliwe określenia.
Te z kolei po usłyszeniu ich po raz dziesiąty w ciągu dnia sprawiały, że odczuwałem przemożną potrzebę rzucenia się w najbliższą przepaść. Błagałem w myślach każde możliwe bóstwo, by tym razem mnie to nie czekało. Jednak miękkie spojrzenia Arwara i Tarii powoli pozbawiały mnie i tak słabej już nadziei. Wątpiłem, by w zderzeniu z miłością nawet najgorętsze modły coś dały, przynajmniej w tym przypadku. Prędzej szybkie morderstwo, ale to rozwiązanie raczej mi się nie uśmiechało. No, nie ma co ukrywać, do najlepszych by nie należało, wręcz przeciwnie.
Nie, zabijanie odpadało, przyjaciół nie pozbawia się życia. Przynajmniej nie z takiego powodu.
— Wiem, że zdajesz sobie już z tego sprawę — rzekł mój kuzyn w końcu cichym, przepełnionym radością głosem — jednak muszę przyznać, że ja również cię kocham. Kocham cię bardziej niż jakąkolwiek inną istotę na tym świecie. — Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu jedynie roześmiał się śmiechem tak szczęśliwym, jak jeszcze nigdy. Błękitne oczy błyszczały niczym gwiazdy, gdy wpatrywał się w dziewczynę.
Czyżbym przypadkiem przez złośliwość zirytowanych moją słabą wiarą bóstw znalazł się w samym środku jakiejś jasnej ballady?
— Niedobrze mi — syknęła mi tym tymczasem do ucha Darelia. Poczułem zauważalny, ale nie bolesny ciężar, gdy oparła się ręką o mój bark.
Czar chwili nie zadziałał na nią w najmniejszym stopniu. Lekko już znudzona przyglądała się wyznającym sobie uczucia przyjaciołom. Dla odmiany, obok niej Ronul wciąż patrzył na parę z czystym zachwytem, a Mir uśmiechał się z pewnym odrobinę kpiącym zadowoleniem, które towarzyszyło mu od samego początku.
Pokiwałem głową, obserwując towarzyszy z pewną obojętnością na promieniujące od nich zaraźliwe szczęście. Mogłem się założyć, że między brwiami pojawiły mi się niezadowolone zmarszczki, raczej kontrastujące z zadowoleniem innych.
— Są zbyt uroczy — potwierdziłem, wzdrygając się, gdy Arwar ujął dłonie Tarii w swoje, uśmiechając się przy tym jak głupiec i rumieniąc na tyle, by przypominać dojrzałego pomidora. — I cholernie niezręczni — dodałem na ten widok i westchnąłem. Noskiem buta zacząłem rysować przypadkowe wzory na piaszczystej powierzchni traktu. I mnie nudziło już to oczekiwanie na dalszą podróż.
— Za bardzo słodcy — zgodziła się bez wahania elfka.
— O wiele. Jeśli teraz zaczną się do siebie cały czas kleić i nazywać tymi wszystkimi zdrobnieniami, to ja biorę moją wypłatę i się wypisuję — stwierdziłem, a moją twarz wykrzywił grymas dość jasno zdradzający, co o tym wszystkim sądzę. Co prawda, gdzieś tam w głębi duszy naprawdę cieszyłem się, że nasi przyjaciele w końcu skończyli uciekać przed uczuciami i przyznali się do nich. Jednakże wolałbym raczej, żeby załatwili to szybko i sprawnie, a potem dalej ruszyli w drogę i resztę omówili na osobności, z dala od osób niezainteresowanych ich życiem uczuciowym. Byłem pewien, że jeśli się na to nie zdecydują, to moja i bez tego niewielka ostatnio cierpliwość w najbliższych dniach ucierpi jeszcze bardziej. Tak samo jak w miarę zdrowe zmysły, przez kilka ostatnich lat szczęśliwie nieskalane widokiem typowych młodzieńczych miłostek. Nawet Mert nie zachowywał się w ten sposób.
Chociaż nie, mój brat był po prostu kretynem niezależnie od tego, czy kochał się w Rhylisie w tajemnicy, czy w końcu mu to wyznał. Tak czy siak, w wolnym czasie tak często wzdychał do kapitana gwardii, że szybko nauczyłem się to ignorować, aby nie oszaleć. Jednak od jakiegoś czasu nie musiałem się mierzyć z takim wyzwaniem i w pewnym momencie opuściłem wszystkie mentalne tarcze. Teraz, całkowicie nieprzygotowany, odniosłem nagłe wrażenie, że koszmar dzieciństwa niespodziewanie wrócił, by znowu dręczyć mnie po długim okresie spokoju.
No, może „koszmar" to lekka przesada, ale z pewnością nie miałem najmniejszej ochoty wysłuchiwać ciągłych pieszczot przyjaciół, a że te się pojawią, byłem już niemal pewien. Musiałem jak najszybciej nauczyć się ponownie ignorować nadmierne przejawy uczuć w otoczeniu. Ech, cudownie, właśnie tego mi brakowało... Głupi, powinienem się domyślić, że w końcu do tego dojdzie, przecież wiedziałem, że są sobą zauroczeni po uszy!
— Walić przysięgę, jakoś ją obejdę — dodałem, zauważywszy niewypowiedziane pytanie w tych pięknych, różowych oczach.
Oczywiście tak naprawdę nie porzuciłbym drużyny w potrzebie. Nie ma takiej opcji. Niezależnie od tego, jak bardzo by mnie jeszcze zirytowali, zdążyłem się już do nich przyzwyczaić. Może i czasem zachowywali się jak idioci, ale sam nie byłem lepszy. Poza tym może i znaliśmy się niezbyt długo, ale zacząłem już uważać tę grupkę za przyjaciół, a tych się nie zostawia z powodu drobnych niedogodności. Poza tym, w przeciwieństwie do niektórych szlachciców i mojej matki, miałem jeszcze swój honor i nie złamałbym obietnicy, nieważne, czy złożonej przed bogami, czy nie. Zdążyłem się już nauczyć, że zawsze muszę liczyć się z konsekwencjami przysiąg, a rzucanie słów na wiatr nie przyniosłoby mi w przyszłości nic dobrego. Do tego chyba tak zwyczajnie nie potrafiłem tego zrobić. Sumienie nie dałoby mi potem spokoju.
No, może pozwoliłbym sobie na krótką przerwę od towarzyszy, gdybym poczuł, że dalsze przebywanie z nimi skończy się tragedią, w której miałbym swój niewątpliwy i zarazem niezbyt chwalebny udział. Wątpiłem jednak, by drużyna mogła wyprowadzić mnie z równowagi na tyle, abym stracił panowanie nad mocami. A nawet jeśli, to co najwyżej pewien zwierzołak albo – jeśli naprawdę Taria i Arwar będą się zachowywać niczym dwa gołąbki – irwański książę przebędzie resztę podróży w formie bardzo ładnej, lodowej rzeźby. Kiedyś się w końcu roztopi. No, ewentualnie jakimś cudem ktoś dostanie po głowie lewitującym głazem. W końcu kamieniom zdarza się latać samym z siebie, prawda?
Naprawdę wierzyłem, że jeśli zadanie nie będzie tego wymagać i wszystko pójdzie dobrze, nieprędko się rozstanę z pozostałymi.
Poza tym trzymanie się grupy pozwalało mi o wiele łatwiej upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pierwszą z nich był oczywiście ten przeklęty demon, którego trzeba pokonać, aby świat się nie skończył, a druga miała na imię Idiahia. W gruncie rzeczy bardzo lubiłem swoje życie, nawet jeśli zdarzało mi się czuć przemożną ochotę, by od niego uciec. Matki dla odmiany nie tylko nie znosiłem za to, co zrobiła mi i mojemu rodzeństwu, ale i zwyczajnie musiałem się jej pozbyć, żeby odzyskać władzę i, przede wszystkim, egzystować we względnym spokoju. Chociaż nie lubiłem o tym myśleć, zdawałem sobie sprawę, że nie mam wyjścia. Czas spróbować się z tym oswoić.
Dla osiągnięcia tych celów byłem gotów na pewne poświęcenia, a wysłuchiwanie słodzących sobie towarzyszy nie należałoby do najcięższych z nich. Istniała też bardzo prawdopodobna możliwość, że po kilku tygodniach albo w najgorszym przypadku miesiącach w końcu minie ekscytacja związkiem i, chociaż częściowo, wrócą do normalności w stosunku do siebie.
— Jadę z tobą, nie wytrzymam tej słodyczy.
Biedaczka, chyba była jeszcze mniej przyzwyczajona do radzenia sobie z zakochanymi parami, niż ja. Do tego raczej nie należała do osób zachwycających się miłością wśród innych, więc mogła czuć się naprawdę nieswojo, widząc uwielbienie, jakie rysowało się na twarzach przyjaciół.
— Pewnie, przyda mi się ktoś, kto umie dobrze walczyć i potrafi myśleć częściej niż raz na miesiąc — odpowiedziałem z pewnym rozbawieniem i wypuściłem powietrze z cichym świstem. — Długo jeszcze? — dodałem nieco głośniej, a gdy wszyscy, mniej lub bardziej chętnie, skupili swoją uwagę na mojej skromnej osobie, uśmiechnąłem się w sposób, który mógłby wydawać się nawet wyrozumiały. — Kochani, naprawdę cieszę się waszym szczęściem, ale może już ruszymy dalej? Macie dla siebie całe życie — mówiłem tak miłym tonem, jak tylko potrafiłem, jakbym wcale się nie nudził i całkowicie rozumiał zachowanie towarzyszy. Nikt nie musiał wiedzieć, że w rzeczywistości było zupełnie na odwrót.
— Nie wiadomo, jak długie — wtrąciła półgłosem Darelia. Wręcz rozkoszowała się z nagła ponurymi minami tych, którzy usłyszeli jej słowa. Miałem ochotę się jednocześnie śmiać i wynaleźć zaklęcie odbierające na jakiś czas mowę.
— Dari, proszę, przymknij się — syknąłem, posławszy jej zirytowane spojrzenie, po czym odezwałem się głośniej: — Będziecie mieli jeszcze czas na dalsze pokazywanie sobie, jak bardzo się kochacie i jak szczęśliwi jesteście z tego powodu, ale proszę, naprawdę chciałbym już jechać, żeby jak najszybciej mieć to wszystko z głowy. Wieczorem, podczas noclegu dalej sobie porozmawiacie, dobrze? — Zrobiłem proszącą minę, pełen nadziei, że wszyscy się zgodzą.
— Tak, oczywiście. — Arwar prędko pokiwał głową, wściekle zarumieniony. Najwyraźniej poczuł się trochę zażenowany swoim zachowaniem. I słusznie, całkowicie o nas zapomniał, a ja prawie ze znudzenia umarłem!
— Wybacz — zwróciła się do mnie równie zawstydzona Taria z przepraszającym uśmiechem. — Ja tylko... — zamilkła i spojrzała bezradnie, wyraźnie nie mając pojęcia, jak przekazać za pomocą słów to, co czuła.
— Tak, wiem, jesteś podekscytowana i niesamowicie szczęśliwa — odparłem i dotknąłem jej ramienia, patrząc na dziewczynę wyrozumiale. — Chcesz pokazać mu, jak bardzo go kochasz i nadrobić cały ten czas, który straciliście na bezsensowne wypieranie się uczuć. Całkowicie to rozumiem — stwierdziłem dość delikatnie.
Najada prędko pokiwała głową i rozjaśniła się, szczęśliwa, że wiedziałem, co miała na myśli i nie musiała próbować mi tego wyjaśnić. Szybko podbiegła do swojego konia i wskoczyła na siodło, tym samym jasno sygnalizując, że jest gotowa do dalszej drogi. Reszta spokojnie podążyła jej śladem, a ich wierzchowce patrzyły na nich ponuro, niezadowolone, że odrywa się je od spokojnego podgryzania trawy. Idlil również nie wydawała się wybitnie zachwycona, ale w przeciwieństwie do nich zachowała zimny spokój, przypominając przez to obrażoną damę.
— A skąd ty znasz się na takich sprawach? — zapytała Darelia półgłosem, gdy siadaliśmy w siodłach swoich wierzchowców.
W odpowiedzi posłałem jej zadowolony z siebie uśmieszek i uniosłem brew. Chwyciłem luźno wodze w oczekiwaniu, aż pozostali członkowie drużyny skończą się ogarniać.
— Mam starszego brata — zauważyłem. To raczej wszystko wyjaśniało. Po chwili za to dodałem ciszej: — Poza tym nie znam się, jedynie plotę to, co pierwsze mi przyjdzie do głowy. Najważniejsze, że im to pasuje, nawet jeśli nie mam zielonego pojęcia, czemu.
— Nie myślałeś o karierze wróżki? — sarknęła elfka z pewnym rozbawieniem. Dała Mirosławowi znak, żeby ruszył za resztą grupy, która powoli podążyła w stronę granicy. Sam trzymałem się obok niej, w końcu trakt był szeroki, a w tej sposób łatwiej rozmawiać.
To jest pomysł na przyszłość... Chyba powinienem to poważnie rozważyć jako plan awaryjny. Mógłbym zrobić w ten sposób sporą karierę.
Przyjrzałem się uważnie dziewczynie, zamyślony. Gęste, czarne włosy częściowo wydostały się z luźnego warkocza, ciemne usta rozciągnęły się w dość złośliwym uśmieszku. Spod peleryny wystawał kawałek skórzanego napierśnika, który zaczęła nosić, gdy opuściliśmy twierdzę. Zresztą również Arwar przywdział podobną zbroję, upodabniając się tym samym bardziej do najemnika, niż księcia. Nawet ja zdecydowałem się w końcu na lekki pancerz, naramienniki i karwasze z tego samego materiału, co u pozostałych. Co prawda, nie czułem wielkiej potrzeby ich noszenia, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Podróż bez żadnej ochrony wydawała się czystą głupotą, szczególnie że miałem znaleźć się w całkowicie obcym państwie. Taria miała osłonięte przedramiona już od początku drogi, żeby nie poranić sobie rąk podczas strzelania. Stwierdziła jednak, że nie przyda się jej nic więcej, skoro i tak planowała trzymać się z dala od walk. Także Ronul i Mir chwilowo wzbraniali się przed nakładaniem czegokolwiek na ubrania, uznawszy, że na razie poradzą sobie bez osłony. Chciałbym wierzyć w nasze szczęście tak bardzo, jak oni.
Po chwili pokiwałem głową i spojrzałem elfce prosto w oczy. Odezwałem się, naśladując nawiedzony głos, jakiego zazwyczaj używały miejskie wróżbitki, chcące w ten sposób przekonać klienta o swych, zazwyczaj oczywiście nieistniejących, paranormalnych zdolnościach:
— Ach, moja droga dziecinko, widzę w tobie wielkie możliwości. — Puściłem wodze i wyciągnąłem dłonie w stronę dziewczyny, wnętrzem do góry. Wziąłem głęboki oddech, prędko analizując wszystkie wiadomości na jej temat i układając na ich podstawie sensowne zdania. Przynajmniej teoretycznie. — Miałaś trudną przeszłość a — szybko się poprawiłem: — i wiele wątpliwości, szczególnie co do temperamentu oraz podejmowanych decyzji, tak odważnych, lecz zarazem niepewnych. Musiałaś mierzyć się nie tylko z tragediami w rodzinie, ale a... i nieprzychylnością ze strony społeczeństwa. Udało ci się osiągnąć cel, jednak wciąż zdarza ci się wątpić w słuszność swoich wyborów, nawet jeśli nie podjęłabyś innych.
Cholerne „i". Co za idiota to wymyślił? Jakiś jasny chciał wszystkim Dzieciom Nocy zrobić na złość i utrudnić życie?
Westchnąłem przesadnie, a elfka otworzyła szeroko różowe oczy i szybko zacisnęła usta, które samoistnie rozchyliły się z zaskoczenia. Całkiem urocze. Chyba nieźle trafiałem do tej pory z moimi założeniami. To sprawiło, że kolejne stwierdzenia mówiłem już pewniej.
— Moja droga dziecinko, moje trzecie oko jest jasne — raczej ślepe, jeśli w ogóle istnieje — jednak sam mam trudności z uwierzeniem w to, co widzi. — Hmm, może dlatego, że nie widzi nic? — Przyjmij te wieści ze spokojem, zdenerwowanie nic nie da. Jesteś silną i niezależną niewiastą, jednak na twojej drodze czeka jeszcze więcej trudności, niezwykle niebezpiecznych. Znajdziesz się w sytuacji zagrażającej twemu życiu. Uważaj, ostrze nadejdzie z najmniej spodziewanego miejsca, musisz mieć oczy szeroko otwarte. Nie wahaj się i nie wątp w swoje decyzje, twoje serce jest czyste i pełne miłości, nawet jeśli starasz się to ukryć, by nikt cię nie zranił. Widzę też, że masz wielu prawdziwych, lojalnych przyjaciół, a także kogoś, kto ma ku tobie uczucia cieplejsze niż zwykła sympatia. Musisz wierzyć, że w końcu wszystko się ułoży i odnajdziesz spokój oraz szczęście w życiu zawodowym i uczuciowym — zakończyłem patetycznym tonem stereotypowej wróżki, przykładając dłonie do serca. To teraz tylko czekać na reakcję.
— Łał — wydusiła dziewczyna z podziwem, kręcąc głową, a mi zrobiło się cieplej na sercu. Cieszyłem się, że mi wyszło. — To było... naprawdę trafne — przyznała nieco niechętnie, co kogoś innego mogłoby zmartwić. Zdążyłem jednak poznać Dari na tyle, żeby wiedzieć, że zrobiło jej się zwyczajnie nieswojo przez to, co usłyszała. Cóż, może nieco się zapędziłem ale nie moja wina, że tyle wiedziałem, a resztę było łatwo wymyślić!
Postanowiłem jakoś rozluźnić atmosferę.
— Dziękuję. To teraz dwa złota się należą. — Błysnąłem zębami w szerokim uśmiechu, wyciągając oczekująco dłoń w oczekiwaniu na ten mały majątek. Drugą ponownie chwyciłem wodze, gdy nieco przyspieszyłem, by nie zostać zbytnio w tyle za resztą drużyny.
— Za co?! — pisnęła elfka, szybko ponownie się ze mną zrównując.
— Za trafną wróżbę, słodziutka — zaćwierkałem cukierkowym tonem, ponownie nadając mu brzmienie podobne do typowej wróżbitki. Zamrugałem niewinnie i poruszyłem ponaglająco ukrytymi pod warstwą ciemnej skóry palcami.
— Ty łajdaku — parsknęła Darelia ze śmiechem i, zanim zdążyłem się odsunąć, uderzyła mnie lekko w ramię. — Mogę ci co najwyżej jedzenie i jakieś tanie wino kupić.
— Czy ja jestem Arwarem? — zapytałem rozbawiony w pierwszym momencie, jednak szybko dodałem: — Ale tartą jagodową nie pogardzę. — Zastanowiłem się przez moment, po czym postanowiłem wyjaśnić jej, jak wymyśliłem te wszystkie przepowiednie. — A tak poważnie, to było naprawdę łatwe. Znam twoje imię, wiek, pochodzenie, częściowo historię, a przynajmniej wydarzenia, które miały na ciebie największy wpływ. Podstawowe cechy charakteru również — wyliczałem, dla podkreślenia tego podnosząc kolejne palce. — Wiem, że mieszkałaś długo w Irwanii, a jednak jesteś wojowniczką. To musiało wiązać się z trudnościami, w końcu jest tam silny patriarchat. Reszta to zwykłe frazesy, na tyle ogólne, że każdy może je dopasować do siebie. Wiesz, kto nie miał wątpliwości albo trudności w życiu? — Zaśmiałem się cicho. — Wiemy też, że mamy przed sobą trudną misję, łatwo można wywnioskować, że czekają nas śmiertelne niebezpieczeństwa. — Skrzywiłem się lekko na samą myśl o tym. Byle jakoś to przeżyć, nie chciałem jeszcze zbytnio umierać. Babcia urwałaby mi za to głowę.
— No i wszystko jasne — mruknęła elfka, przyglądając się po pagórkowatej okolicy.
Zrobiłem to samo. Morze zieleni ciągnęło się aż do horyzontu, gdzieniegdzie tylko poprzetykane brązem. Z tego, co zauważyłem, zbliżaliśmy się do granicy, ukrytej za najbliższymi wzgórzami i ciekawiło mnie, czy natkniemy się na jakichś rycerzy patrolujących drogę po którejś stronie, czy jednak nie.
— Najwyraźniej wróżbiarstwo niewiele różni się od rozmów z poddanymi. W jednym i drugim trzeba wiedzieć, jak dobrze wyłożyć same ogólniki, żeby w nie uwierzono — rzuciła Darelia dość beztrosko, jakby to była nieznacząca uwaga.
— Dokładnie — zgodziłem się z jej stwierdzeniem. Jeśli tak na to spojrzeć, to miała sporo racji.
— To dlatego jesteś w tym taki dobry? — sarknęła Darelia częściowo złośliwie, a w pewnym stopniu ze szczerym zainteresowaniem. Przyglądała mi się uważnie spod długich rzęs, wyraźnie oczekując na odpowiedź.
— Nie rozmawiałem jeszcze z poddanymi. — Uśmiechnąłem się kwaśno. Poczułem nieprzyjemną ciężkość gdzieś w głębi duszy, zbyt mocno przypominający poczucie winy. — Jakoś tak czasu nie było... A raczej ktoś uznał, że nie ma takiej potrzeby. — Ostatnią część zdania wysyczałem przez zęby i mimowolnie zacisnąłem mocniej dłonie na wodzach.
— Idiahia — stwierdziła ponuro Darelia tonem pełnym niechęci.
Pokiwałem głową.
— Idiahia — potwierdziłem to, co oboje już wiedzieliśmy, a w złość zabarwiła mój głos. Zawahałem się przed wymówieniem imienia, przyzwyczajony do nazywania jej matką, jednak gdy wyszło z moich ust, usłyszałem, że zabrzmiało ostrzej, niż jakiekolwiek inne słowo. Samo wspomnienie kobiety wywoływało we mnie mieszaninę gniewu i żalu.
Zamilkliśmy, pozwalając, a wymowna cisza i posępne spojrzenie skierowane w stronę ciągnącego się przed nimi traktu powiedziały wszystko to, czego nie potrafiłem dobrze ująć słowami. Mimo że pochmurna, atmosfera między nami nie stała się napięta; w innych okolicznościach milczenie to można by nawet uznać za przyjemne i na swój sposób oczyszczające.
— Fir, możesz na chwilę?! — zawołał w pewnym momencie Arwar, wyrywając mnie tym samym z tego dziwnego, apatycznego nastroju. Wymieniłem trochę zaniepokojone oraz jednocześnie zaciekawione spojrzenia z Darelią i ścisnąłem boki Idlil.
Klacz podbiegła do rycerza, posyłając mordercze spojrzenie jego ogierowi. Ten zarżał niezrażony, a mój kuzyn jęknął, załamany zachowaniem swojego konia. Przeczesał płowe włosy i spojrzał na mnie z zamyśleniem.
— Coś się stało? — zapytałem cicho. Jakoś niezbyt chciałem, aby wszyscy nas słyszeli, raczej nie było to potrzebne. Jeżeli to, o czym chciał rozmawiać, dotyczyło całej drużyny, to później im powie.
— Pamiętam, jak mówiłeś, że rzucenie iluzji byłoby dla ciebie bardzo męczące, ale — zawahał się — jakoś... po prostu martwię się, że ktoś nas zatrzyma. — Jego wzrok wędrował po całej okolicy, gdy starał się wyjaśnić, o co mu chodzi, a w głosie rozbrzmiewało coś podobnego do zmieszania i zawstydzenia. Niemal tak, jakby zażenowało go już samo to, że miał jakiekolwiek wątpliwości i obawiał się o nasze bezpieczeństwo.
Przygryzłem wargę, zastanawiając się nad słowami księcia. Rzeczywiście wspomniałem o tym, że użycie iluzji, która przez dłuższy czas ukrywałaby nasz prawdziwy wygląd, skończyłoby się dla mnie spektakularnym omdleniem, a dodatkowo po ostatnim spotkaniu z garr'an wciąż nie odzyskałem pełni sił. Jednak rozumiałem jego obawy i sam częściowo je podzielałem. To wszystko szło zbyt łatwo i nie mogłem wyzbyć się przeczucia, że w końcu wszystko się posypie. Nie wiedziałem niestety, jak obecnie wyglądała sprawa patrolowania granic z naszej strony, przez co perspektywa napotkania nie należała do nieprawdopodobnych.
Potarłem dłonią skronie. Może mógłbym spróbować na chwilę użyć iluzji, w końcu do granicy dotarlibyśmy za nie więcej niż pół godziny, a potem nie musiałbym jej utrzymywać już zbyt długo. Ewentualnie pozostawało wykorzystanie tej samej sztuczki, co w zamku Sermila. Tyle że z coś takiego powinno się używać wtedy, gdy ma już się konkretny cel, a nie wtedy, gdy jeszcze nikogo się nie widzi. Jednak mogłoby być za późno na jakiekolwiek magiczne wpływy, gdyby nas dostrzeżono.
Poza tym żołnierze patrolujący trakty raczej spodziewali się takich rozproszeń i potrafili je na czas rozpoznać lub w całkowicie udaremnić. Może w ogóle wyrobili sobie odporność? Na pewno cechowali się silną osobowością i subtelne omamienie ich należałoby do wyjątkowo trudnych, szczególnie szybkie i w środku drogi, zamiast w ciszy i skupieniu. No i, nawet gdyby się udało, skończyłoby się prawdopodobnie tak samo, jak rzucenie iluzji, tym bardziej jeśli jednak zaryzykowałbym używanie rozproszenia cały czas, bez względu na to, czy widziałem potencjalne zagrożenie. Uczynić nas niewidzialnymi nie umiałem, poza tym coś takiego ciągnęłoby za sobą też próbę zrobienia drużyny niesłyszalną, niewyczuwalną... Zresztą to nawet nie wchodziło w grę, przez co pozostawały mi dwa wyjścia. Oba skończyłyby się w najlepszym razie pokaźnym bólem głowy. Jedyne, co je różniło, to możliwe wyniki.
Wermade, i tak źle, i tak niedobrze.
Iluzję dało się przejrzeć. Co prawda, nie miałem najmniejszych problemów z użyciem takowej na sobie i uczynieniem jej na tyle mocną, by odkrycie jej stało się trudne. Jednak okrycie takim zaklęciem sześciu osób, dodatkowo różnych ras... To już robiło się o wiele bardziej problematyczne.
Mimo to miało jakieś szanse powodzenia i wydawało się najpewniejszą z opcji. Teoretycznie mogliśmy polegać na sprzyjającym losie i liczyć na to, że albo nikogo nie spotkamy, albo nie zostaniemy rozpoznani i nie wydamy się podejrzani przez to, jak barwną grupą jesteśmy. Jednak w praktyce niepokoiłem się, że nasz limit szczęścia się wyczerpie, w końcu do tej pory wszystko szło wyjątkowo łatwo i nie wierzyłem, że nadal tak będzie.
Może dla bezpieczeństwa wygrzebię już jakieś leki na wierzch zawartości torby, żeby nie szukać ich potem na szybko.
— Będziesz mnie zbierał z traktu — poinformowałem Arwara i kątem oka spojrzałem na resztę drużyny. No, będzie trochę roboty...
— Chcesz powiedzieć, że... — zaczął książę, jakby chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszał, a ja westchnąłem i dokończyłem za niego zrezygnowanym tonem:
— Tak, zrobię to.
— Mam coś zrobić? — Rycerz zaczął bezwiednie wykręcać palce w wyrazie nerwowości. — Pomóc jakoś? — zapytał w sposób zdradzający, że naprawdę chciał się przydać. Nie mógł jednak praktycznie nic zrobić.
— Tak, milczeć — mruknąłem, już wyobrażając sobie, jak beznadziejnie będę się czuł, gdy w końcu dotrzemy do Irwanii. — Muszę się skupić. Po prostu udawaj niemowę, szczególnie jeśli naprawdę kogoś spotkamy. Chyba że umiesz płynnie w elioński, a w to śmiem wątpić.
O tak, mogłem się założyć, że praktycznie nikt w Irwanii nie uczył się naszego języka. W końcu byliśmy wrogami, a w razie potrzeby praktycznie każdy znał wspólną mowę i to w niej się porozumiewaliśmy.
— Jakoś nie miałem okazji się nauczyć — przyznał zresztą mój kuzyn z pewnym zażenowaniem, jakby z jakiegoś powodu go to zawstydziło.
— No, to milcz — rzuciłem ze słabym uśmiechem i podałem mu swoją torbę. — W środku mam fiolkę z lekiem, będzie mi później potrzebny. A teraz pozwól mi się skupić.
Iluzje to kawał naprawdę trudnej i pracochłonnej roboty, jeśli mają wyjść dobrze. Samo ukrycie czyjegoś koloru włosów albo oczu nie należało do problematycznych i praktycznie tego nie odczuwałem, ale cała reszta już tak, jeśli chciało się wykonać zadanie dobrze, by nic nie wydawało się podejrzane. Musiałem nałożyć nowe rysy twarzy w taki sposób, żeby wyglądały na rzeczywiste, bez błędów anatomicznych. Do tego trzeba było ukryć charakterystyczne cechy każdego z grupy – spiczaste uszy i różowe oczy Darelii, niski wzrost Ronula... i przy okazji fakt, że Efik to kucyk. Wszystkie zmiany musiały przylgnąć, wręcz wtopić się w prawdziwy wygląd, żeby nie przypominać maski. Dodatkowo przydałoby się upewnić, że nie tylko oczy, ale i resztę zmysłów uda się oszukać. Inaczej wszystko nie miałoby sensu.
Cudownie...
Zastanowiłem się, spoglądając na resztę drużyny. Teoretycznie mogłem ograniczyć się do zmienienia kolorów i rysów, bo dałoby się wytłumaczyć wspólną podróż osób kilku całkowicie różnych ras. Jednak nie było takich sytuacji raczej zbyt wiele, przez co rzucalibyśmy się zbytnio w oczy, szczególnie jeśli już nas szukano.
Nie, bezpieczniej posunąć się nieco dalej. Typowo ludzką, przynajmniej z wyglądu, część grupy można przemalować na Eliończyków. Co prawda, nie podróżowaliśmy często poza granice państwa, ale takie sytuacje się zdarzały. Dari i Ronul mogli bez problemu udawać zwykłych jasnych, w końcu mieszkańcy Denestru zapuszczali się czasem w te strony. Stosunki między naszymi krajami były napięte, jednak nie aż tak wrogie, jak te z Irwanią. Tak, ich obecność na terenie Elionu dałoby się łatwo wyjaśnić. Coś bym wykombinował.
Więc co, czterech ciemnych i dwoje jasnych? Chociaż może lepiej zostawić wygląd Mira praktycznie bez zmian, jego ciemne włosy to coś trudniejszego do ukrycia pod warstwą bieli niż złote pukle Tarii i jasne fale Arwara. Tak, do tego obecność tylu jasnych tylko działałaby na korzyść, szczególnie jeśli zwierzołak też nie znał eliońskiego. A o to akurat mogłem się założyć; może i młodzieniec był inteligentny, ale gdyby umiał mówić w ciemnym języku, już dawno by się tym pochwalił.
Westchnąłem głęboko i sięgnąłem po moc. Wzgórza i łąki w tle stały się niewyraźnymi plamami barw, na tyle rozmytymi, by nie rozpraszać. Wciąż wyraźne postacie towarzyszy i ich koni wydawały się jeszcze ostrzejsze. Dookoła każdej z nich unosiła się słaba, niebieskawa poświata. Chwyciłem światło od jadącego obok rycerza i zacząłem powoli formować.
Modelowałem, starając się dokonywać niewielkich zmian, żeby wykorzystywać jak najmniej magii. Najważniejsze były szczegóły, wystarczyło je przerobić, by przeobrazić wygląd niemal nie do poznania. Jednak pomimo tego, gdy dotarłem do dziewcząt, mój kark pokrywały już krople potu, a oddech przyspieszył. Pochyliłem się w siodle, ale nie przerywałem pracy. Blask prześlizgiwał się przez palce, gdy tkałem dalszą część iluzji. Zacisnąłem dłoń na wodzach. Przed oczami stanęły mi mroczki, gdy w pewnym momencie poczułem zawroty głowy. Mimo to dalej pracowałem. Niewiele zostało.
W końcu uznałem, że już wystarczy. Zamrugałem gwałtownie kilka razy i otarłem czoło grzbietem dłoni. Wiedziałem jednak, że nie czas jeszcze na odpoczynek. Nie mogłem pozwolić na to, by iluzja się rozproszyła. Poza tym istniała możliwość, że będę musiał odsłonić jeszcze jedną jej warstwę, obecnie jeszcze tylko w połowie materialną.
— Firmil? — Darelia ostrożnie dotknęła mojego ramienia. Jej oczy, choć teraz teoretycznie ciemnobrązowe, miały w sobie znajomy wyraz troski, chociaż rzadki dla dziewczyny, to sprawiający, że wszędzie bym ją rozpoznał. Spiczaste uszy zniknęły, a nos stał się nieco zadarty, na tyle, by nawet dokładny opis nie zdał się na nic, gdyby jej poszukiwano.
Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się słabo, kręcąc głową. Nie miałem jeszcze siły rozmawiać. Co prawda, mógłbym spróbować, ale bałem się, że nie byłbym w stanie mówić później, gdybyśmy spotkali kogoś po drodze.
Ruch sprawił, że głowa zaczęła pulsować mi rozpierającym bólem. Trucht Idlil, nieważne jak delikatny, również nie ułatwiał sprawy i z pewnością nie sprawiał, że czułem się lepiej. Przyjąłem podaną przez Arwara fiolkę i wziąłem niewielki łyk. Nie chciałem przesadzić z ilością specyfiku, żeby nie zrobić się sennym i nie stracić czujności, przynajmniej do czasu, aż przekroczymy granicę i znajdziemy się w pewnej odległości od niej.
Przygryzłem wargę i skrzywiłem się, gdy poczułem na koniuszku metaliczny posmak krwi. Została nam może mila.
W pewnym momencie do moich uszu dotarł zbliżający się tętent. Z trudem powstrzymałem chęć odwrócenia się i sięgnięcia po broń, która i tak na niewiele przydałaby mi się w obecnym stanie. Całe szczęście, że Arwar pomyślał o tej iluzji.
Jeźdźcy szybko nas dogonili. Dwaj mężczyźni w pełnym lekkim uzbrojeniu, typowym dla straży granicznej. Przyjrzałem im się dyskretnie, zwalniając, gdy zajechali nam drogę. Odnosiłem wrażenie, że jednego z nich kojarzyłem z pałacu – wysoki i krępy, o skrzywionym nosie, źle nastawionym po złamaniu. Tak, z pewnością widziałem go kilka razy, jednak nie na tyle często, by znać jego nazwisko albo stopień. Z kolei jego towarzysza, młodszego i raczej niewyróżniającego się niczym, nie rozpoznawałem w ogóle. Niewiele mnie zresztą obchodziło, kim był.
— Cel podróży? — usłyszałem zamiast powitania. Zauważyłem, że obok mnie Taria i Arwar niemal niezauważalnie zesztywnieli, nie rozumiejąc, co mówi żołnierz. To musiało być okropne uczucie.
— Rewia — odparłem z nerwowym śmiechem i potarłem kark. Kto normalny nie zestresowałby się, gdyby zatrzymała go straż? Przeszło mi przez myśl, że gdybym zachowywał całkowity spokój, wyszłoby to dość podejrzanie. — Żona matkę chce zobaczyć, cały rok się nie widziały i zatęskniło się teściowej — wyjaśniłem i rozłożyłem ręce. Uśmiechnąłem się do Darelii, jakbym chciał ją przeprosić za moje marudzenie, a elfka wzruszyła ramionami z rozbawieniem. Doskonale grała. Najwyraźniej moje gesty starczyły jej do zrozumienia, jak w danym momencie udawać.
— Kobiety — mruknął współczująco młody wojownik, ale starszy posłał mu karcące spojrzenie i spojrzał na nas uważnie.
— I tak całą grupą?
— Szwagrowie przyjechali z marudzeniem matuli i teraz muszą się upewnić, że na pewno dotrzemy do celu, przynajmniej tym razem. Jakoś mi teściowa nie ufa — poskarżyłem się żałośnie, posyłając Mirowi i Ronulowi zjadliwe spojrzenie. — Siostry samej w gospodarstwie nie zostawię, pstro ma w głowie jeszcze i nie wiadomo, co by nawyprawiała pod moją nieobecność.
Taria co prawda raczej nie miała pojęcia, o czym rozmawiamy, ale gdy żołnierze mimowolnie na nią spojrzeli, uśmiechnęła się niby to skromnie i zatrzepotała rzęsami, tym samym jasno potwierdzając moje słowa.
— A ten tam? — Znajomy strażnik wskazał na Arwara, który patrzył na niego z zagubionym wyrazem twarzy.
— Syn praczki. Głuchy i niemowa, ojciec go w dzieciństwie na głowę kilka razy upuścił, pijak stary — ogłosiłem ze współczuciem. Przepraszam, Arwarze, dobrze, że mnie nie rozumiesz. — Zlitowałem się nad nim i pomaga w pracach, a w drodze zawsze dobrze kogoś mieć, kto końmi się zaopiekuje, jedzenie ugotuje... Bystry chłopak, ale porozumieć się z nim trudno, bo praktycznie tylko gestami.
Ból głowy stawał się coraz dotkliwszy i modliłem się, żeby pozwolili nam już jechać dalej.
— Dobrze, dobrze. — Gwardzista zacmokał ustami. — A skrzydła zobaczyć można? — zapytał podchwytliwie. Sprytne. W końcu dzięki temu zazwyczaj mógłby szybko ocenić, czy ma do czynienia z jadącą do krewnych rodzinką, czy patrzy na jakąś kunsztowną, jednak przez brak najważniejszego szczegółu łatwą do przejrzenia iluzję. Drugą opcją byłoby spojrzenie, czy mamy wzory na torsach i barkach, jednak nikt nie kazałby się nam rozbierać bez potrzeby. To przekroczenie granic prywatności i większość osób odmówiłaby takiemu poleceniu, skoro istniał łatwiejszy sposób na zidentyfikowanie, czy nie mijamy się z prawdą.
No, niedługo naprawdę zemdleję.
— Można, można — mruknąłem, jednocześnie pozwalając magii przybrać ostateczny kształt pod płaszczami Arwara i Tarii. Sam odsłoniłem swoje skrzydła, dotychczas ukryte.
Młodszy z żołnierzy spojrzał na towarzysza z niezrozumieniem, jednak na jego gest podjechał do Tarii i z przepraszającym uśmiechem przesunął materiał jej peleryny, osłaniając tym samym białe pióra. Przesunął po nich delikatnie palcami i aż zagwizdał.
— Bardzo miękkie, musi panienka o nie dobrze dbać.
Dziękuję, starałem się przy ich tworzeniu.
Taria zachichotała i zarumieniła się, co wystarczyło młodzieńcowi za odpowiedź. Nawet jeśli zaskoczyła ją iluzja skrzydeł i to, że jeszcze nas nie odkryto, nie zdradziła tego w żaden sposób.
Ja za to czułem, że jeszcze chwila i naprawdę stracę przytomność. Siły niemal całkowicie mnie opuściły i tylko siłą woli trzymałem się w pionie.
— Dobrze, możecie jechać — rzucił starszy żołnierz, odjeżdżając na bok. — Powodzenia z teściową — rzucił, pozwalając sobie na lekki, niemal niewidoczny uśmiech.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, a Darelia dla odmiany posłała mu trudne do zidentyfikowania spojrzenie, dotykając mojego przedramienia.
Skinąłem gwardzistom głową i dałem znak Idlil, żeby ruszyła w dalszą drogę, na razie stępem.
— Miłego dnia, niech dobra bogini wam błogosławi — stwierdziłem na pożegnanie, a reszta powoli jechała za mną. Jednak nie oddaliliśmy się zbyt daleko, nim usłyszeliśmy nagle:
— A, jeszcze jedno!
Wstrzymałem klacz i odwróciłem się do żołnierza z pytającym wyrazem twarzy.
— Nie widzieliście może jakiejś... podejrzanej grupy? — Głos mężczyzny brzmiał raczej niezobowiązująco, jakby jedynie rzucał uwagę na marginesie, ja jednak wiedziałem lepiej. Czekał na najmniejszą reakcję.
— Podejrzanej? — powtórzyłem tak, jakbym zupełnie nie rozumiał, o czym mówi wojownik.
— Sami jaśni. Elfka, krasnolud i czterech ludzi, jedna dziewczyna — sprecyzował, a ja po chwili pokręciłem głową.
Ooo, ciekawy opis, podejrzanie przypominał mi pewną drużynę.
— Nie, niestety — stwierdziłem z ubolewaniem.
Wojownik pokiwał głową i machnął na nas ręką, żebyśmy zniknęli mu już z oczu.
Dwa razy znaku dawać mi nie trzeba było. Ścisnąłem boki Id, zacisnąłem dłonie na wodzach i pojechałem dalej, pozwalając klaczy przejść do truchtu. Towarzysze trzymali się blisko, najwyraźniej równie chętni co ja, by oddalić się od straży. Jeszcze by nas znowu zatrzymali.
Minąłem wzgórza zdaniem Arwara będące granicą, nie poświęcając temu głębszej myśli. Było mi słabo, w uszach szumiało, a głowa wręcz pękała. Włosy lepiły się do karku, wilgotne od potu. Zachwiałem się i dałem znać Idlil, żeby zwolniła. Wolałem nie spaść w pełnym biegu.
Dostrzegłem, że Darelia i Taria wydobyły z jednej z toreb mapę i przyglądały się jej. Wskazały coś Arwarowi i powiedziały od niego kilka słów, których znaczenie jednak całkowicie mi umknęło. Nie potrafiłem skupić się na poszczególnych wyrazach, przez co miałem jedynie nadzieję, że szukają miejsca na nocleg. I tak zbliżał się wieczór, musieliśmy się gdzieś zatrzymać.
Pozwoliłem części iluzji rozmyć się, pozostawiając tylko te widoczne z daleka cechy, w razie gdyby ktoś nas obserwował.
Drgnąłem, gdy Taria dotknęła mojej ręki i podała znajomą już buteleczkę. Dobrze, że o niej pamiętali. Spojrzałem na dziewczynę z wdzięcznością i ponownie wziąłem nieduży łyk. Odetchnąłem głęboko, a najada odezwała się cicho:
— Za niecałe dwie mile dotrzemy do zagajnika, tam rozbijemy obóz.
Wyglądała na zmartwioną, ale nie pytała, czy dam radę tam dojechać; nie miałem innego wyboru. Poza tym dwie mile to nie tak daleko, powinienem wytrzymać. Co prawda wolałbym w końcu dostać pokój w gospodzie, zamiast spać na ziemi, ale lepsze to niż nic. Byle w końcu odpocząć.
Potem za to zażądam od nich takiego wynagrodzenia za pracę, że Arwarowi odechce się ruszać na misje i zatrudniać ciemnych magów, obiecałem sobie i skupiłem wzrok na drodze przed sobą.
Już niedaleko. Powtarzałem to sobie niczym mantrę, starając się skierować myśli na coś innego niż rozdzierający ból głowy i drżące od zmęczenia ciało, błagające już o przerwę. W rzeczywistości bardziej leżałem niż siedziałem w siodle i nie martwiłem się już nawet tym, czy spadnę. Nie miałem na to siły.
Gdy w końcu dostrzegłem przed sobą upragnione drzewa, odpuściłem i pozwoliłem resztkom iluzji ześlizgnąć się z pozostałych, odsłaniając całkowicie ich prawdziwy wygląd. Gdybym nie czuł się, jakby przebiegło po mnie stado koni, byłbym dumny z tego, jak dobry urok udało mi się wykonać, szczególnie w takich okolicznościach, bez wcześniejszego przygotowania.
Arwar, przewodzący grupie, skręcił w wąską dróżkę prowadzącą ku zagajnikowi i po chwili wjechał między młode, jednak gęsto rosnące drzewa. Idlil nawet bez mojej ingerencji podążała za nim, z wyraźnym trudem powstrzymując się od dokuczenia w jakiś dotkliwy sposób ogierowi księcia. Zamiast tego grzecznie zatrzymała się na skaju małej polany i patrzyła na pozostałe wierzchowce ze znudzeniem.
Niezbyt zgrabnie ześlizgnąłem się z siodła i chwyciłem za przedni łęk, by nie upaść, gdy kolana ugięły się pode mną. Drugą ręką wydobyłem z kieszeni lekarstwo i wziąłem jeszcze jeden łyk. W innych okolicznościach może czułbym pewien wstyd na widok reszty drużyny, pracującej już nad obozowiskiem, ale tego dnia wystarczająco się napracowałem i nie miałem już siły nawet na to, by rozbić swój namiot. Wątpiłem nawet, bym zdołał obudzić się na wartę, jeśli ktoś mi takową wyznaczy.
Posłałem wdzięczne spojrzenie Ronulowi, który wyręczył mnie przy tworzeniu posłania. Krasnolud wyglądał na szczerze zatroskanego, gdy to robił, a całość rozłożył wyjątkowo starannie, bardziej nawet, niż swoje własne miejsce snu.
— Dasz radę iść? — usłyszałem zmartwiony głos Arwara.
W pierwszym momencie miałem ochotę odfuknąć coś i posłać mu mordercze spojrzenie; w końcu nie byłem umierający ani nic w tym stylu. Powstrzymałem się jednak. Wiedziałem, że to nie złośliwość nim kierowała. Zresztą wciąż miałem trudności ze staniem i odnosiłem wrażenie, że ledwo zrobię krok, a wyląduję twarzą w ziemi. Nie chciałem złamać w ten sposób nosa.
— Nie jestem pewien — przyznałem, odłożywszy na bok dumę, która nie chciała pozwolić mi przyznać się do słabości. Nie stać mnie już było na prośbę pomocy, ale rycerz wydawał się odczytać ją z mojej twarzy, bo szybko objął ręką mój bok i praktycznie zaciągnął mnie do namiotu. Miałem ochotę zaprotestować, bo dałbym radę zrobić te kilka kroków z jego pomocą, ale odnosiłem wrażenie, że to by nie zadziałało na upartego Irwańczyka. Zamiast tego przełknąłem ślinę i z trudem wydusiłem:
— Dziękuję.
Gdy patrzyłem na szczery uśmiech na twarzy Arwara, chyba opłacało się wydobyć z siebie to słowo. Jednak nie miałem ochoty bardziej tego roztrząsać, przynajmniej nie w tym momencie. Powoli, krzywiąc się przez niewiele tylko słabszy od leku ból głowy, wślizgnąłem się do namiotu. Z pewnym ociąganiem ściągnąłem buty, proszące się już o to, by je w końcu dobrze wyczyścić, okryłem się kocem i w końcu pozwoliłem sobie na osunięcie się w tak kuszące objęcia niebytu.
❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦
Ostatni rozdział pojawił się równo miesiąc temu... Ten byłby szybciej, ale nauczyciele uznali, że mamy za mało pracy i zrobili sporo sprawdzianów oraz prac do wykonania na konkursy i wystawy. Do tego, gdy napisałam połowę tekstu, uznałam, że to jednak nie to i wylądował w koszu. Potem za to kilka dni byłam chora i nie mogłam patrzeć w ekran bez bólu głowy, więc rozdział jest dopiero teraz. Za to jest jednym z dłuższych, bo zamiast standardowych pięciu tysięcy słów, ma nieco ponad siedem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro