Dygresja
(czas nieokreślony)
Blady blask wyłaniającego się spomiędzy obłoków sierpu księżyca wpadał do komnaty przez otwarte mimo panującego na zewnątrz chłodu okno. Zasłony poruszały się lekko w rytm wiatru, wydając przy tym cichy szum, przypominający nieco odgłos ptasich skrzydeł. Powietrze muskało też płomienie płonących na biurku świec, wprawiając je w delikatne drżenie. Poza poświatą księżyca były jedynymi źródłami światła w pachnącej papierem i ogniem komnacie. Rzucały delikatny blask na siedzącą przy ciężkim ciemnym meblu postać.
Mężczyzna, mający może nieco ponad dwadzieścia lat, pochylał się nad stosem świeżych papierów. Szczupłą, jednak umięśnioną sylwetkę otulał materiał prostej, czarnej szaty, spływający luźnymi falami aż na podłogę. Białe loki opadały na ramiona i blat, podkreślając czerń migdałowych, okolonych kurtyną długich rzęs oczu. Zamarł w bezruchu, przez co przywodził na myśl nie tyle żywą istotę, co piękny posąg. Wrażenie to tylko potęgowały idealne wręcz rysy bladej twarzy, jakby wyrzeźbione w marmurze przez niedoścignionego mistrza swego kunsztu oraz słabe światło, tworzące ostre, głębokie cienie na jego wręcz białej postaci, otoczonej kruczymi skrzydłami wydostającymi się spomiędzy zakrywającego plecy materiału.
Mężczyzna westchnął cicho i poruszył się, by smukłymi palcami chwycić pióro i zanurzyć jego końcówkę w tuszu. Panującą w powietrzu ciszę przerwało skrobanie stalówki o kartkę, na tyle wyraźne, że zagłuszyło delikatne, kobiece kroki. Przy drzwiach, skryta poza światłem ognia stanęła stosunkowo młoda dama. Oparta o próg obserwowała młodzieńca uważnym, palącym wręcz spojrzeniem, pełnym czegoś na kształt czułości. Długie, śnieżnobiałe, gdzieniegdzie jakby świecące w mroku włosy, zazwyczaj upięte w misterne fryzury, tym razem opadały luźno na wąskie, porcelanowe ramiona i spływały łagodnymi falami w dół pleców. Jasna nocna suknia opadała luźno na podłogę, niespięta żadnym paskiem ani nawet spinkami, dało się dostrzec wystające spod niej koniuszki bosych stóp, jakby kobieta rzeczywiście kładła się spać lub dopiero wstała. Na jej ozdobionej dużymi, granatowymi oczami twarzy zagościł delikatny uśmiech. Nie bez powodu nosiła miano najpiękniejszej kobiety w Elionie.
Nie planowała tego. Oczywiście, nie brała ślubu z miłości i nie myślała nawet pozostać wierna starzejącemu się mężowi, jednak była święcie przekonana, że jej życie miłosne ograniczy się do przelotnych romansów z licznymi dworzanami, chętnymi nie tylko tego typu przygody, ale i darów, jakie mogliby dostać od kobiety o jej statusie. Jednak, gdy na ślubie pierwszy raz dostrzegła młodzieńca, w progu którego komnaty właśnie stała... Już wtedy go pożądała i pierwszy raz w życiu pożałowała, że nie była kilkanaście lat młodsza. Wtedy to jego żoną by została.
W dodatku czuła się zagubiona w tej sytuacji. Gdyby to był ktokolwiek inny, owinęłaby go sobie wokół palca bez problemu, czy to obietnicą bogactw, czy tytułów i władzy, jednak jak mogłaby proponować je temu, kto posiadał to wszystko w chwili, w której się urodził? Nie mogła dać mu nic prócz siebie i tej przeklętej miłości. Uczucia, którym mimo woli obdarzyła własnego pasierba. Z rosnącą zawiścią patrzyła na kobietę, która przewinęła się przez jego życie, wspominała ją nawet po śmierci, gdy zostawiła po sobie jedynie puste miejsce u boku młodzieńca oraz dziecko, oczywiście nieślubne, choć uznane. Imponowało jej to, że nie uciekł od odpowiedzialności i nie ukrywał istnienia potomka, jednak wolałaby, aby ani chłopiec, ani jego matka nigdy nie istnieli.
Jednak... nikt jej się nie oparł, wątpiła, by i on to zrobił. A potem wystarczyłoby poczekać, aż jej mąż umrze.
Młodzian zamaszystym ruchem odłożył pióro, prawie je łamiąc. Weszła do pomieszczenia i podeszła do niego, by położyć drobne dłonie na skrytych pod czarnym materiałem barkach.
Odwrócił głowę w jej stronę, zdawał się zmęczony, wręcz wyczerpany. Uśmiechnęła się miło, siadając na blacie biurka.
— Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć — wyszeptała, patrząc na niego z lekkim zmartwieniem ukrywającym emocje, jakie budził w niej młodzieniec.
— Przyszłaś z jakiegoś konkretnego powodu, Idiahio? — jego głos, mimo że miły dla ucha, był przepełniony nieprzyjemną obojętnością, wręcz chłodem.
— Czy nie mogę cię po prostu odwiedzić i życzyć miłej nocy, mój drogi? — spytała z rozbawieniem, zsuwając się z mebla i pochylając ponad barkiem młodziana, przez co ich głowy się praktycznie stykały. — Stęskniłam się i pomyślałam, że może jeszcze nie śpisz... Jak widać, miałam rację.
Jej rozmówca ledwo powstrzymał zirytowane parsknięcie, najpewniej spowodowane zmęczeniem i świadomością, jak wiele pracy mu jeszcze zostało.
— Obawiam się, że mam nieco więcej obowiązków, niż szykowanie się do kolejnych bali — wytknął jej. Rzeczywiście, jej wkład w życie zamku składał się tylko z zaszczycania swą obecnością przyjęć, jednak to był tylko stan przejściowy, który skończyłby się z chwilą, w której jej mąż zapadłby w wieczny sen.
— Z chęcią ci pomogę — wyszeptała mu do ucha, kładąc dłonie na jego barkach i delikatnie je ściskając. — Jesteś niesamowicie spięty, mój drogi, to nie sprzyja zdrowiu. — Młodzieniec drgnął, gdy poczuł jej ciepły oddech na swoim karku.
Po chwili puściła go i przysiadła na poręczy krzesła, tak blisko, jak nigdy wcześniej.
— Zasługujesz na odrobinę przyjemności — mruknęła mu do ucha, a ruch, który przy tym wykonała, sprawił, że fragment luźnej sukni zsunął się w dół, odsłaniając fragment kształtnych piersi.
Młodzieniec gwałtownie uniósł się z krzesła. Stanął przed nią z dziwnym wyrazem twarzy, wyraźnie poruszony.
— Wyjdź — wychrypiał, starając się uspokoić przyspieszony oddech. Wyglądał, jakby poraził go piorun.
Posłała mu pytające, pełne troski spojrzenie, jednak to nie uspokoiło młodziana.
— Wyjdź z mojej komnaty, kobieto! — tym razem jego głos przerodził się w ostry krzyk. — Czemu tu jeszcze stoisz?! Wynoś się stąd natychmiast! — W jego wzroku dało się dostrzec nieskrywaną niechęć, a nawet obrzydzenie.
Kobieta wybiegła z pomieszczenia, starając się powstrzymać łzy. Poczuła, jak jej serce pęka na kawałki. Nie tak to sobie wyobrażała.
Zatrzymała się w jakimś opuszczonym korytarzu. Oparła się o chłodną, nieco wilgotną ścianę i osunęła na podłogę. Przyciągnęła kolana do tułowia i schowała twarz, pozwalając pierwszym słonym kroplom spłynąć po pięknej twarzy. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona, jak w tej chwili. Jej ciałem wstrząsnął szloch, miała tylko nadzieję, że nikt nie znajdzie jej w tym stanie. Nie przeżyłaby drugi raz wstydu i bólu, jakie czuła, gdy tylko przypominała sobie, jak okrutnie została potraktowana.
To nie mogło ujść mu płazem. Musiał zapłacić za to, że śmiał ją odrzucić.
✽✽✽
Nadchodziła wiosna.
Z pokrywającej ziemię grubej warstwy śniegu nieśmiało wychylały swe jasne główki pierwsze kwiaty, pragnące poczuć, choć odrobinę słabego jeszcze słońca. Dzień należał do pięknych. Nagimi jeszcze gałęziami rosnących w pobliżu drzew nie poruszał najmniejszy nawet podmuch wiatru. Blade promienie padały na pokrytą białym puchem trawę, na szumiący potok, którego wartka lśniąca woda płynęła w głąb kraju. W chłodnym powietrzu rozlegał się śpiew nielicznych ptaków nawołujących się wzajemnie.
Na śniegu obok strumienia leżał zaś mężczyzna.
Młody, jakby niedawno przestał być dzieckiem. Był to widok niepokojący, panowała jeszcze zima i nikt nie kładł się w śniegu, by ryzykować chorobę, a nawet zamarznięcie. Młodzieniec jednak wyglądał, jakby spał, przynajmniej na pozór. Gdyby bowiem ktoś go w tym momencie dostrzegł, niechybnie zauważyłby, jak jego ciało drży, a klatka piersiowa płytko, nieregularnie unosi się w walce o każdy oddech. Twarz stała się nienaturalnie blada, wykrzywił ją wyraz bólu. Z trudem uchylił opadające powieki, a w czarnych tęczówkach malowało się cierpienie i dziwna rezygnacja zmieszana z resztkami strachu.
To miał być rutynowy wyjazd, nic nadzwyczajnego. Wracał właśnie do domu, do rodziny, miał przed sobą może tydzień podróży. Szkoda tylko, że nie dane mu było mu już zobaczyć najbliższych.
Leżał w miękkim, przejmująco zimnym i mokrym śniegu, słońce rzucało blask na jego postać. Na kurtkę, rozciętą w miejscu serca, na rosnącą tam szkarłatną plamę posoki barwiącą granatowy materiał, na sine usta, poruszające się, gdy z gardła wydobyły się ostatnie słowa, będące pełnym bólu ochrypłym szeptem.
— Bogini, zlituj się nade mną.
Powieki młodzieńca opadły, a klatka piersiowa nie uniosła się w kolejnej walce o tlen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro