Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 29.2. Więzi rodzinne

— Nigdy więcej ― stwierdził lord Gerwin z nieskrywanym zmęczeniem. ― Nigdy więcej. ― Ukrył pomarszczoną już od upływu lat twarz w dłoniach i wsunął palce między włosy, chwytając białe kosmyki tak mocno, jakby bał się, że puszczenie ich doprowadzi go do załamania.

― Zgadzam się, ojcze ― potwierdził jego jedyny syn, Riellen. Otworzył butelkę cydru i pociągnął duży łyk wprost z niej, zamiast wlać napój do kielicha, tak, jak powinien zrobić to dobrze wychowany, lordowski potomek. Nawet nie skrzywił się, gdy kwaskowato-słodki smak alkoholu obmył jego gardło. ― Przysięgam, jeśli usłyszę dzisiaj jeszcze jeden krzyk, to uduszę tego dzieciaka. ― Westchnął i nalał baronowi napitku, po czym opadł z powrotem na fotel przy biurku w gabinecie mężczyzny.

Zebrali się tam po obiedzie, obydwaj praktycznie na skraju wytrzymałości. Było to dość zaskakujące, ponieważ Gerwin należał do osób nad wyraz cierpliwych i praktycznie nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Nawet baronowa Lorele nie potrafiła zdenerwować męża, choć uosobienie miała iście diabelskie i wiele osób wręcz bało się przebywać nawet w tym samym pomieszczeniu, co ona.

Syn lorda dla odmiany bez wątpienia wrodził się w matkę i chwilami z największym trudem powstrzymywał impulsywny charakter, który często wpędzał go w kłopoty. Dlatego zaskakujące było, że nie okazał swego gniewu w momencie, gdy nawet jego ojciec miał ochotę na dokonanie krwawego mordu albo przynajmniej natychmiastową wyprowadzkę.

― Czy ten imbecyl musiał umrzeć? ― mruknął młodszy z mężczyzn z nieukrywanym niezadowoleniem. Spojrzał na ponury nadmorski krajobraz za oknem i ponownie upił cydru.

― Pytaj tej wariatki, a nie mnie ― padła zmęczona odpowiedź. ― To nie tak, że poklepałem go po ramieniu i powiedziałem „Szwagrze mój niekochany, może pójdziesz i zdenerwujesz królową, żeby cię zabiła?" ― sarknął wyjątkowo jak na niego kpiąco i uniósł głowę po to, by oprzeć brodę na splecionych dłoniach.

― Tato, ja chcę dożyć przynajmniej do ślubu, nie będę tej psychopatki o nic pytał ― żachnął się Riellen, a jego ciemne, zielonkawe oczy rozbłysły mieszaniną złości i obrzydzenia.

― Przecież ty nawet narzeczonej nie masz.

― Kiedyś będę miał! ― obruszył się młody szlachcic. ― Poza tym mam dopiero dwadzieścia cztery lata, mam jeszcze czas. ― Wzruszył ramionami i od niechcenia przeczesał palcami pofalowane włosy.

― Chcę tego dożyć ― mruknął Gerwin na tyle głośno, by syn go usłyszał. ― Powiedz ty mi, chłopcze, jak my to wytrzymamy? ― zapytał nieco głośniej. Mimowolnie spojrzał w stronę drzwi, które wcześniej zatrzasnął z całej siły, niezwykle zirytowany przebiegiem obiadu.

― Nie mam pojęcia ― westchnął Riellen i pokręcił markotnie głową.

Jeszcze raz spojrzał przez okno, pogrążony w myślach. W szarych odmętach wody nie dało się dostrzec praktycznie niczego, nawet widocznego zazwyczaj przy wybrzeżu, pełnego mułu dna. Fale uderzały o ciemne, skaliste brzegi, pełne maleńkich zatoczek, a szum ich, połączony momentami z krzykiem mew, mogło się usłyszeć nawet w komnacie. Niebo pokrywały ołowiane chmury, całkowicie oddające posępny humor obydwu mężczyzn.

W końcu przed zaledwie kilkoma dniami dowiedzieli się, że lord Sermil został zabity z powodu zdrady. Przynajmniej oficjalnie, z informacji dostarczonej przez zaufane osoby wynikało raczej, że sprawy nie do końca były tak jasne. Może i Lorele prywatnie niewiele to obchodziło, nienawidziła bowiem swego brata z wyjątkową zaciekłością i gardziła nim całą sobą, jednak oficjalnie najchętniej wniosłaby sprawę do rady baronów, tylko po to, by upewnić się, że wszystko miało miejsce sprawiedliwie i cóż, częściowo również utrzeć nosa Idiahii. Nie znosiła tej kobiety niemal na równi ze swoim nieszczęsnym bliźniakiem, a i dodatkowo od wielu lat łączyły ją sympatyczne stosunki z byłą królową, więc czułaby się do takiego postępowania wręcz zobowiązana. Postanowiła jednak przezornie milczeć i wybadać sprawę, dopóki w kraju nie zrobi się spokojniej, szczególnie że słyszała, iż nie była to zwykła śmierć. Nie, lepiej wraz z pozostałymi działać po cichu, tak, by nikt nie zorientował się w ich działaniach.

A przynajmniej na tyle, jak bardzo dało się zachować ciszę, gdy pod opiekę z dnia na dzień dostało się młodszą latorośl tego przeklętego trupa.

Niestety byli najbliższymi krewnymi zmarłego. Dlatego z czystej przyzwoitości zgodzili się przejąć opiekę nad Segenem, doskonale świadomi, że dwunastolatek nie miał tak naprawdę nikogo innego, kto mógłby się nim zająć.

Jego starszy brat sam nie osiągnął jeszcze pełnoletności, poza tym już kilka tygodni wcześniej ukradkiem wyjechał do sąsiedniej prowincji, by znaleźć schronienie pod okiem barona Oleriana, dobrego znajomego Gerwina i jego żony. Dowiedziawszy się o tym, małżeństwo uznało, że nie będzie go na siłę ściągało do siebie. Nie, lepiej, żeby mógł się zdystansować od tego całego rodzinnego bałaganu i w spokoju przeżyć możliwą żałobę, zamiast słuchać, jak jego nieznośny młodszy braciszek irytuje wszystkich dookoła, udowadniając, że nie ma bardziej kapryśnego, gniewnego i rozpieszczonego niż on dzieciaka w całej okolicy.

Poza tym Lorele wyszła z założenia, że obcy Syn Nocy, nawet jeśli mający z nimi dobre relacje, lepiej wpoi młodzieńcowi odpowiednie nauki i nie będzie mu pobłażał tak, jak mogliby to nie do końca świadomie robić oni. No i nie dało się ukryć, że baron Olerian należał do jednych z lepszych możnowładców w całym kraju, na tyle zaufanym, by Gerwin i jego żona mogli z czystym sumieniem zostawić u niego starszego bratanka.

Starczyło im to, że już z młodszym mieli pełno problemów, a minął dopiero jeden dzień.

― Przed kim wy się tak schowaliście? ― dobiegł ich nagle słodki, zwodniczo delikatny głos.

Gerwin odwrócił się w stronę wejścia, przywołując na twarz lekki uśmiech. Nie usłyszał nawet tak irytującego go skrzypienia zawiasów, tak bardzo pogrążony był w myślach. Spojrzał ukradkiem na równie zaskoczonego nieoczekiwaną wizytą syna, który w końcu oderwał wzrok od okna i skoczył na równe nogi, by przywitać matkę.

Lorele pewnym krokiem weszła do pokoju i na pozór niedbałym ruchem dłoni zatrzasnęła ciężkie drzwi. Ciemny materiał prostej, butelkowozielonej sukni poruszał się subtelnie w rytm jej lekkich kroków, na różowawych ustach czaił się cień uśmiechu.

― Nie mówcie tylko, że was, dwóch dorosłych mężczyzn, tak wykończyło jedno dziecko ― ogłosiła kpiącym tonem po krótkiej chwili milczenia.

Odrzuciła do tyłu dość krótki, ale gruby, skomplikowany warkocz, spięty u dołu szeroką spinką wysadzaną szmaragdami, po czym usiadła w fotelu, który zwolnił dla niej syn.

― A żebyś wiedziała, matko ― mruknął Riellen i stanął przy oknie, oparty o bladoczerwoną ścianę. Dłonią od niechcenia miął fragment ciężkiej, jedwabnej zasłony, sięgającej praktycznie samej podłogi. ― Coraz bardziej cieszę się, że nie mam własnego rodzeństwa ― dodał, mocniej zaciskając palce na materiale.

Baronowa uniosła brwi z rozbawieniem, a jej tak samo zielonkawe, jak u młodzieńca, oczy, rozbłysły złośliwym rozbawieniem. Posłała mężowi znaczące spojrzenie i wydawało się, że z trudem starała się nie wybuchnąć śmiechem. Mimo skończonych ponad siedemdziesięciu lat wciąż wyglądała tak, jakby miała najwyżej czterdziestkę. Zresztą, w przeciwieństwie do ludzi, Dzieci Nocy starzały się na tyle wolno, że Lorele wciąż należała do kobiet w kwiecie wieku.

― Cóż ― wzruszyła ramionami ― tak pechowo się składa, że teraz już twoje zdanie najmniej się tutaj liczy. A teraz spróbuj porozmawiać z kuzynem, przyda mu się jakieś... psychiczne wsparcie po naszej małej dyskusji ― ogłosiła, wciąż z lekkim uśmiechem na jasnych ustach, który paradoksalnie sprawił, że jej syn mimowolnie pobladł, powoli przetwarzając jej słowa.

― Och ― wydusił niezbyt inteligentnie ku rozbawieniu rodziców. Na nic nie zdało się jego humanistyczne wykształcenie i wrodzona umiejętność przemawiania; był zbyt zaskoczony, by złożyć jakąś sensowną odpowiedź. Poza tym, co przyszło mu do głowy jako pierwsze, nie miał najmniejszej ochoty na konfrontację z Segenem.

Niechętnie odsunął się od ściany i powoli ruszył w stronę drzwi. Zrobił kilka głębokich oddechów, wyprostował się i dopiero wtedy wyszedł z pomieszczenia, by zmierzyć się z irytującym go krewnym.

✽✽✽

Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że doktor Cerwinius należał do najznamienitszych lekarzy w całym wielkim i wspaniałym, jak zwykli mawiać jaśni, królestwie Irwanii. Znał go każdy człowiek, nieważne czy bogaty, czy biedny, kobieta, czy mężczyzna, dorosły, czy dziecko. Samo jego imię sprawiało, że ludzie przerywali rozmowy i nadstawiali uszu, by usłyszeć historię o tym, czego uzdrowiciel dokonał tym razem. A trzeba przyznać, bywały to opowieści naprawdę poruszające, szczególnie gdy dotyczyły młodych kobiet i teoretycznie nieuleczalnie chorych dzieci lub tragicznych wypadków, pozornie mogących skończyć się tylko śmiercią. Wszystkie te relacje, chociaż momentami ubarwione przez opowiadających, łączyło oczywiście to, że w ostatniej chwili przybywał słynny doktor i udawało mu się uratować pacjentów.

Z tego powodu biedniejsi Irwańczycy szeptali między sobą, że sama jasna bogini dała Cerwiniusowi swe błogosławieństwo. Plotkę tę zapewne pomagał roznosić fakt, że mimo zazwyczaj wygórowanych cen mężczyźnie zdarzało się pochylić nad ludzkim nieszczęściem i za niewielką opłatą, a w wyjątkowych przypadkach nawet i za darmo, ocalić życie tych, których nie stać na pomoc innego specjalisty. Sprawiało to, że mieszkańcy wsi gotowi byli nosić go na rękach, nawet jeżeli po prostu przejeżdżał obok. Przez kilkadziesiąt lat działalności człowiek ten zdołał sobie zgromadzić tylu zwolenników, ilu niektórym królom nie udawało się przez całe życie.

Co zaskakujące, doktor nie był w żadnej mierze oszustem. Przekonała się o tym nawet sceptyczna szlachta, gdy udawało mu się wyleczyć przypadłości, których innym lekarzom nijak nie udało się nawet zdiagnozować. Mężczyzna, choć w pełni korzystający ze swej sławy i idących za nią licznych korzyści, wciąż zachował wyjątkową jak na kogoś takiego uczciwość i profesjonalizm. Brzydzili go wszyscy szarlatani, którzy udawali, że robią cuda i uciekali z pieniędzmi, pozostawiając pacjenta w stanie jeszcze gorszym, niż znajdował się przed ich przybyciem. Tak nie wyglądała droga prawdziwego lekarza. Jego powołanie to pomoc, a nie żerowanie na cudzym cierpieniu i nadziei, którym Cerwinius z całego serca gardził. Już dawno sobie obiecał, że będzie do końca walczył o zdrowie każdego ze swoich podopiecznych i jeszcze nigdy tej przysięgi nie złamał.

Dlatego mimo późnej nocy wciąż siedział w zamkowej bibliotece i przeczesywał książki w poszukiwaniu informacji.

Po raz pierwszy od wielu lat czuł się zagubiony i to go przerażało.

Drżącymi palcami przeczesał siwiejącą brodę, praktycznie ją przy tym szarpiąc, gdy przewrócił kolejną stronę. Czuł na twarzy ciepło stojącej obok świecy, jedynego jasnego punktu w oceanie mroku, od kilku godzin spowijającym pomieszczenie. Był nów i nawet gwiazdy gdzieś znikły, więc i ich blade światło nie wpadało przez potężne okna, by, choć odrobinę, rozproszyć wszechobecną ciemność.

Unoszący się w powietrzu zapach płonącej świeczki, w połączeniu z wonią papieru miał w sobie coś przytulnego, co w innym przypadku zapewne ukoiłoby nerwy doktora i dodało mu sił, jednak teraz nawet ten ukochany przez niego aromat nie sprawiał, że mężczyzna się uspokoił. Wręcz przeciwnie, a szelest przewracanych stron, tak doskonale słyszalny w nocnej ciszy, sprawiał, że z każdym przeczytanym zdaniem lekarz miał coraz większą ochotę wrzasnąć z bezsilności.

Nie miał najmniejszego pojęcia, co robić, nigdzie nie mógł znaleźć nawet malutkiej wzmianki o chorobie, która pochłaniała jego umiłowaną władczynię. Cudem tylko nie panikował ani nie załamał się, pomny tego, co sobie przysiągł. Czuł jednak, jak czas ucieka mu zbyt szybko, by mógł złapać nawet chwilę wytchnienia, a życie kobiety prześlizguje się między palcami, cienkie niczym pajęcza sieć, którą zerwałby jeden mocniejszy ruch. Godziny w zawrotnym tempie zamieniały się w dni, a w dni tygodnie, minął już ponad miesiąc i za każdym razem Cerwinius decydował się na coraz silniejsze leki, by utrzymać królową przy życiu do czasu, aż cudem znajdzie lekarstwo na tę dziwną przypadłość.

Starał się, nie spał całymi nocami, konsultował się z każdym, kto miał jakąś wiedzę i łapał się każdego sposobu, jednak jedyne, co mógł robić, to walczyć z poszczególnymi objawami. I to zresztą okazało się niebezpieczne. Ledwo zbił gorączkę, Aithne dostawała groźnej hipotermii, którą z trudem udawało mu się opanować. Drgawki były już na porządku dziennym, a dziwna wysypka na dłoniach i szyi kobiety nie przypominały niczego, co wcześniej udokumentowano w całej historii jasnej medycyny.

Każdy inny lekarz już dawno się poddał. Wszyscy po kolei załamywali ręce i zabijali w królu wszelką nadzieję, przyznając ze wstydem, że nie mają pojęcia, co czynić.

Doktor również miewał wątpliwości, ale wtedy przypominał sobie przepełnione rozpaczą szare oczy Fargala, krzyczące o pomoc mimo stoickiego oblicza. Przypominał sobie kredowobiałą twarz jego żony, wyglądającej, jakby spała. Przypominał sobie nieskrywane cierpienie jej dzieci i wnucząt. I wiedział, że nie może się poddać. Dopóki królowa żyła, miał szansę. Musiał robić jeszcze więcej, szukać dalej, eksperymentować z kolejnymi ziołami, kopać głębiej, nawet wtedy, gdy myślał już, że nie da już rady. A w głębi duszy modlił się do bogini Jalii o jakiś cud, by nie sprowadzała kolejnej tragedii na ten ród i oszczędziła biedną kobietę.

Westchnął, ścisnął nasadę nosa i przewrócił kolejną stronę. Miał zadanie do wykonania. Nigdy nie pozwolił umrzeć żadnemu pacjentowi.

Tym razem też nie zawiedzie.

✽✽✽

Kesteniel ścisnęła mocniej materiał bladofioletowej sukni i rozejrzała się po korytarzu. Z nienagannie upiętych włosów dwórki wymknęło się kilka kosmyków, kręcących się wokół delikatnej twarzy, a szeroko otwarte oczy bacznie przesuwały się po otoczeniu.

Dziewczyna pokręciła głową z niezadowoleniem i ruszyła powoli dalej, cały czas kręcąc lekko głową tak, aby na pewno wszystko zobaczyć. Co prawda, szczerze wątpiła, by Aina ukryła się gdzieś za gobelinem, ale podświadomie miała nadzieję, że tak właśnie jest i zaraz ją znajdzie, szukała bowiem siostry od kilku dobrych godzin i zdążyła sprawdzić wszystkie miejsca, w których ta przebywała zazwyczaj.

Gdzieś w głębi czuła niepokój, a dziwne uczucie w dole brzucha tylko potęgowało stres, jednak zganiała to na własną nadopiekuńczość. W końcu zawsze były nierozłączne i wciąż nie mogła się do końca przyzwyczaić, że młodsza panna rozkwitła w zamku i swą uroczą naiwnością podbijała serca kolejnych dworzan. Nigdy nie lubiła, gdy rozstawały się na dłużej, ale wiedziała, że taka jest kolej rzeczy i nadszedł czas, by się do tego przyzwyczaić. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiały, że zaczęła popadać w lekką paranoję.

Spojrzała przez ramię, jednak była w korytarzu sama, a stukot jej butów i przyspieszony oddech to jedyne dźwięki, które wyłapywała. Przyspieszyła. Musiała jak najszybciej odszukać Aine.

Zbliżała się pora podwieczorku, na którym, jak co dzień, wszystkie powinny być obecne. Władczyni nie wymagała ich towarzystwa przy innych posiłkach, jednak już dawno wyraziła życzenie, by wszystkie damy towarzyszące przybywały na taras około szesnastej i przy herbacie oraz czymś słodkim rozmawiały o różnych, dla reszty społeczeństwa zapewne błahych sprawach, takich jak wygląd poszczególnych szlachciców czy najnowsza melodia nadwornego kompozytora. Kesteniel nie wyobrażała sobie, żeby ktokolwiek opuścił ten swoisty rytuał.

Dlatego z coraz większym strachem błądziła po zamku, próbując znaleźć młodszą o rok siostrę, by później z ledwo skrywaną ulgą okrzyczeć ją za to, że zamiast szykować się na spotkanie, kryła się w jednej z komnat z jakimś bliżej nieznanym im dworzaninem. To był najbardziej prawdopodobny scenariusz i dziewczyna miała nadzieję, że zaraz w ten sposób wszystko się skończy, a nieznośne uczucie ją opuści.

Nagle kątem oka dostrzegła rąbek pudroworóżowej tkaniny wystający z najbliższej wnęki.

Serce zaczęło jej szybciej bić, a oddech stał się nierówny, gdy z trudem łapała powietrze. Materiał był pognieciony i wydawał się rzucony byle jak, ale i tak rozpoznała w nim ulubioną suknię Aine.

Stanęła w miejscu i oparła się o ścianę, nie mogąc się przełamać i podejść. Miała straszliwe przeczucia, modliła się, by to była jakaś pomyłka. Może jej głupiutkiej siostrze przy schadzce zniszczyło się ubranie i ta nawet tego nie zauważyła?

― Dobra bogini ― wyszeptała słabo, na skraju płaczu i na trzęsących się nogach, nie do końca świadomie zrobiła jeszcze kilka kroków, aby móc w końcu zobaczyć wnętrze wnęki.

Ledwo to zrobiła, cofnęła się gwałtownie, w panice łapiąc się ściany. Osunęła się na kolanach, zalana łzami, a z jej ust wydostał się przeraźliwy wrzask.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Drugi rozdział w ciągu tygodnia, zamiast czekania miesiąc? Co to, święto jakieś? Nie przyzwyczajajcie się, po prostu chciałam pokazać w końcu, co dzieje się gdzie indziej, zamiast ciągle u tych samych osób XD

Dziękuję za wszystkiemu komentarze, nawet te najkrótsze (chociaż nie ukrywam, że im dłuższe, tym lepsze, lubię czytać Wasze przemyślenia i teorie, a i odpowiedzieć łatwiej). Nawet jeśli nie zawsze odpowiem, wszytko czytam i mam zdecydowanie więcej motywacji do pisania, szczególnie jeśli wcześniej zdarzy mi się wyrzucić do kosza pół rozdziału, bo to jednak nie to.

Na marginesie, imię Lorele związane jest z niemieckim imieniem Lorelei, które oznacza syrenę. Ciekawe, czy to słuszne powiązanie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro