Rozdział 17. Demon z Otchłani
— Znacie legendę o powstaniu świata? — zapytała ku naszemu zaskoczeniu bogini, przywołując ruchem ręki imbryk pełen gorącej herbaty oraz eleganckie filiżanki z perłowobiałej porcelany. Uniosła czajniczek i leniwie wlała napój do kubków, z fascynacją wpatrując się w brązową strużkę spływającą w dół i uderzającą od dna kolejnych naczyń.
— Co to w ogóle za pytanie? — wydusiła Darelia, nie kryjąc zdziwienia i lekkiej podejrzliwości, widocznej w zmarszczonych brwiach i zmrużonych odrobinę różowych oczach. Choć znajdowała się u boku swej Stworzycielki, cały czas zdawała się gotowa do ataku, jakby nie potrafiła się nawet na moment rozluźnić.
— Oczywiście! — odpowiedzieli niemal w tym samym czasie Mir i Ronul, a reszta drużyny pokiwała głowami, niemo przytakując. Mój brat powstrzymał się od komentarza, uniósł jedynie znacząco brew. No tak, kto, jak kto, ale on przeczytał prawdopodobnie więcej książek niż wszyscy nasi archiwiści i bibliotekarze razem wzięci, przez co wszystkie tego typu historie znał na pamięć. Mnie także to nie ominęło, bo choć moja niewątpliwa miłość do słowa pisanego nie była aż tak wielka, Mert często opowiadał mi poznane opowieści w czasach nie tak odległego dzieciństwa.
— A którą wersję? — zapytałem, nie kryjąc odrobiny złośliwości. Może i wielkich różnic nie było, ale jaśni nawet legendy musieli poprzerabiać, by im pasowały i ukazywały w lepszym świetle niż Dzieci Nocy. Przez to zdarzało się, że całkowicie je przeinaczali lub przypisywali sobie nasze osiągnięcia i czytając ich wersje, czułem się, jakbym spoglądał przez krzywe zwierciadło, abstrakcyjnie zmieniające obraz znanej mi rzeczywistości tak, że szło dostać zawrotów głowy.
— To nie ma znaczenia — odparła bogini, uśmiechnąwszy się niemal niezauważalnie, jakby chciała ukryć rozbawienie moją uwagą. — Sens i najważniejsze wydarzenia są te same. A przede wszystkim bohaterowie. Kto? — Podsunęła nam filiżanki, nad którymi wciąż unosiła się niemal niewidoczna para.
— Ty, bogini Olfartich i Obrzydliwość — odpowiedzieliśmy zgodnie, choć nie bez odrobiny ostrożności. Chociaż nie wiedziałem jeszcze dokładnie, do czego prowadzi ta rozmowa, niedające się dokładnie nazwać podejrzenia zaczęły się kłębić w moim umyśle, wywołując nieokreślony, jednak doskonale wyczuwalny niepokój. Spojrzałem ukradkiem na Merta. Wydawał się całkowicie niewzruszony, ale jego palce ledwo widocznie uderzały o pokryty obrusem blat, zdradzając dobrze skrywane rozdrażnienie.
— Doskonale — potwierdziła bogini, po czym upiła łyk herbaty. Podejrzewałem, że robiła to raczej dla ulotnej przyjemności lub z grzeczności, niż z prawdziwej potrzeby, nie musiała w końcu pić, i bez tego była wieczna. — Wyruszyliście tu z powodu choroby twojej matki, prawda? Chciałeś ukarać winnego? — odezwała się w stronę Arwara. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie, każdy też doskonale znał odpowiedź.
— Tak — zgodził się mimo to rycerz cichym głosem, jakby niezbyt podobał mu się już ten pomysł. W końcu wyruszył pomścić matkę, co z tego, że jeszcze żywą, i zabić Ciemnego Władcę, a zamiast tego czekało go zaskakujące zderzenie z rzeczywistością niszczącą wszystkie jego motywacje już u źródła.
— Kto jest na tyle potężny, by wywołać u królowej taki stan? Dlaczego jeszcze nie umarła, jakby ktoś się wami bawił i dawał złudną nadzieję? — Cichy głos bogini Jalii był wyjątkowo monotonny, jednak na swój sposób skłaniający do rozmyślań. Zaczynałem powoli rozumieć, co prawdopodobnie chciała nam przekazać. I wcale mi się to nie podobało. — A twoja rodzina? — zwróciła się nagle w stronę Darelii. — Nigdy nie znaleziono prawdziwego winnego, ale w obu przypadkach głównymi podejrzanymi stali się ciemni, czyż nie?
— Nie da się ukryć — przyznałem, ujmując w dłonie przyjemnie ciepłą filiżankę. Już sam zapach herbaty łagodził nerwy, a przyjemny, gorzkawy smak tylko potęgował to uczucie. Czyżby chciała nas uspokoić przed przedstawieniem kolejnych wiadomości? Interesujące...
— Idąc dalej tym trupem... znaczy, tropem, czemu tak naprawdę w pewnym sensie zginąłeś? — zwróciła się do mojego brata. Odniosłem wrażenie, że przejęzyczenie wcale nie było przypadkowe, tak mocno pasowało do tej sytuacji, a także całokształtu. — Tak, z ręki Idiahii, jednak czy sama dałaby radę tego dokonać?
— Może i jestem nierozgarnięty, ale wątpię, bym aż tak stracił koncentrację i jeszcze nie zdołał jej odepchnąć — przyznał powoli Mertaniel, sięgając po swój napój. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, świadczące o tym, że głęboko się nad czymś zastanawiał. Najpewniej wrócił pamięcią do tamtych chwil, by dokładnie je przeanalizować i przekonać się, czy rzeczywiście miał rację w swoich słowach.
— No właśnie. — Bogini pokiwała z zadowoleniem głową. — A ty? Czemu wyglądasz jak człowiek? - Tym razem pytanie było skierowane do mnie.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, ale przez lata przestałem się nad tym tak zastanawiać. Doszło do mnie, że prawdopodobnie o tak nigdy nie poznam satysfakcjonującej odpowiedzi, a fakt, że niesamowicie przypominałem przy tym babkę, a także wzory na ciele wykluczały zdradę lub zamianę dzieci. Byłem zwyczajnym ewenementem i zdążyłem się już z tym pogodzić. Zresztą miało to swoje plusy.
— Aby znaleźć odpowiedź na te pytania, musimy zagłębić się w daleką przeszłość, do samych początków. Jak wiecie, udało nam się przegnać Obrzydliwość poza granice świata, jednak ten nigdy nie zniknął całkowicie. Ziarno już zostało zasiane i nic nie można było na to poradzić. Przez wieki kilka razy udawało mu się tu wrócić, jednak zawsze dawałyśmy radę się go pozbyć, nim zyskał na sile na tyle, by nam przeszkodzić. Za każdym razem jednak stawało się to coraz trudniejsze, zła na świecie zaczęło przybywać, a jemu to tylko niezwykle wręcz pomagało — zaczęła swoją historię Jalia. — Wasi przodkowie nie ułatwiali sprawy w swej wzajemnej nienawiści, a gdy wydawało się, że chociaż ogólna niechęć wygasa i jedynymi źródłami mocy dla tego demona staną się prywatne grzeszki każdej istoty, wasi dziadkowie ponownie zaognili sprawę. Jednak to, co interesuje nas najbardziej, miało miejsce stosunkowo niedawno, bo zaledwie nieco ponad trzydzieści lat temu. Wtedy to w Elionie żyła rodzina należąca do drobnej szlachty, mająca pod swym władaniem zaledwie kilka malutkich górskich wsi. Ich samych było jedynie troje, hrabia wraz z żoną i młodziutką córką.
Przechodząc do sedna, pewnego dnia chłopi wzniecili bunt. Zamordowali swego pana oraz jego małżonkę, a młoda hrabianka cudem tylko uszła z życiem. Gdy lord władający tamtejszym lennem zbadał bliżej sprawę, odkrył, dlaczego mieszkańcy wsi to zrobili. Przez lata bali się o tym donieść, jednak wyszło na jaw, że żyli pod istnym terrorem. Pracowali ponad siły, bez odpowiednich narzędzi, a niemal wszystko musieli oddawać swemu panu, przez co byli na skraju wycieńczenia. Wiele kobiet zostało wykorzystanych przez hrabiego, a gdy jedna z nich zaszła w ciążę, miarka się przebrała. Chłopi postanowili za wszelką cenę ochronić przed dalszą krzywdą swe rodziny i nie dopuścić do śmierci z głodu, więc chwycili za kosy i sierpy. Dlatego, ku niezadowoleniu córki szlachciców, ścięto tylko przywódców buntu, a resztę skazano na wygnanie, choć powinni zginąć wszyscy, wraz z rodzinami. I choć dziewczynie zapewniono dalszy byt, umieszczając ją pod opieką bogatej arystokratki, ta była niezwykle rozgoryczona wyrokiem lorda.
Postanowiła się zemścić i w swej głupocie sięgnęła ku zakazanym księgom. Wystarczył jeden rytuał, by przywołać Obrzydliwość. Znowu. Tym razem jednak nie zaczął działać od razu, przez co zbyt długo go nie dostrzegałyśmy. Pozwolił jednak szlachciance wspinać się coraz wyżej, uczynił ją swą wysłanniczką, obdarzył mocą, której niewielu mogło się oprzeć. Ona sama zresztą się w niej zatraciła, stając się tym samym obrazem swej domeny. Bogata, wywołująca pożądanie, młoda kobieta sięgnęła po koronę już w momencie, gdy ta ześlizgnęła się z głowy właśnie zmarłej królowej. Kolejne intrygi i ciche mordy sprawiały, że demon rósł w siłę, a ona pod jego okiem knuła dalej, by dostać to, czego pragnęła.
Bogini upiła kolejny łyk herbaty, by nawilżyć gardło, nim przemówiła znowu:
— Była gotowa oddać w ofierze swe nienarodzone dziecko, ale wtedy już się zorientowałyśmy, co się dzieje. A raczej, królowa matka, która wyjątkowo nie lubiła nowej synowej, wyczuła, że coś jest na rzeczy. I choć najpewniej do tej pory nie zna prawdy, swym niezwykłym uporem sprawiła, że udało nam się odkryć obecność demona, nim przelano krew niewinnej istoty. Niestety, nieprzygotowane do tego nie miałyśmy siły, by całkowicie przeciwstawić się Obrzydliwości i chociaż wynik naszej walki przeżył, demon zdołał sprawić, że król nie miałby prawa uwierzyć, że to jego dziecko. A raczej byłoby tak, gdyby nie to, że wyjątkowym zbiegiem okoliczności dziecko było z twarzy podobne do jego i jego krewnych... no i skończyło rude.
— Nie ma czegoś mocniejszego? — przerwałem natychmiast, gdy dotarło do mnie, co chciała nam przekazać bogini. Wpatrywałem się pustym wzrokiem w filiżankę z herbatą, próbując się uspokoić i w miarę spokojnie poukładać informacje w głowie. Zdecydowanie, wolałbym w tej chwili mieć pod ręką przynajmniej wino, żeby nie myśleć tak jasno.
Nagle poczułem dotyk na barku. Odwróciłem z trudem głowę i spojrzałem prosto w pełne troski czarne oczy.
— Zawsze wiedziałem, że jesteś jakiś specjalnej troski, ale teraz przynajmniej mam pewność — zażartował Mertaniel, uśmiechając się pocieszająco. Na swój sposób poprawiło mi to humor i pozwoliło się skupić na konkretach, zamiast emocjach, szalejących przy każdym słowie bogini. Cóż, zawsze wiedziałem, że matka niespecjalnie za mną przepadała, przynajmniej rozumiałem w końcu, czemu. Nawet umrzeć nie mogłem tak, jak chciała.
— Ale to ty gryzłeś metaforyczny piach — odciąłem się bratu, po czym skinąłem do bogini, by kontynuowała, nim wdamy się w dyskusję na temat sensu życia i mrocznych sztuk. Byłem pewien, że doszłoby do tego, gdyby dano nam jeszcze moment, często bowiem nasze rozmowy schodziły na typowo abstrakcyjne tematy, co zazwyczaj skutkowało naprawdę dziwnymi wnioskami.
— W międzyczasie Obrzydliwość zbierał coraz więcej sił i nim ktokolwiek zdążył się spostrzec, zdołał zawładnąć pomniejszymi istotami, podobnymi do tych, które spotkaliście w puszczy. Za ich pomocą wymordował niemal całą elficką rodzinę królewską, przeżyli tylko ci, których nie było wtedy w miejscu tragedii. — Słowa bogini sprawiły, że Darelia pobladła gwałtownie, zaciskając kurczowo palce na filiżance.
Mimowolnie chwyciłem jej wolną dłoń, chcąc ją tym samym, choć odrobinę, podnieść na duchu. Ku mojemu zaskoczeniu elfka ścisnęła moją rękę, splatając nasze palce. Wydawało się, że uspokoiło ją to lekko, chociaż nadal była przybita. Nic zresztą dziwnego, chcąc nie chcąc, musiała wrócić do jednych z prawdopodobnie najgorszych chwil swojego życia.
Tymczasem Najjaśniejsza postanowiła kontynuować:
— Ten potwór wykonywał też wiele pomniejszych ruchów, żywił się zepsuciem sianym przez swą wspólniczkę, która okręcała sobie wokół palca kolejnych wpływowych mężczyzn, a także niektóre kobiety. Sama jednak padła ofiarą swych poczynań i zapałała uczuciem do młodego księcia, który jednak niczego do niej nie czuł, zakochany głęboko w kimś innym. — Nie mogłem powstrzymać triumfalnego uśmiechu w stronę Mertaniela, a ten przewrócił wymownie oczami. — Zraniona i popychana do działania przez Obrzydliwość zanurzyła sztylet w jego piersi, tym samym też niemal torując sobie drogę do władzy absolutnej. Demon zaś postanowił ostatecznie pchnąć kraje ku wojnie i sprawił, że królowa Irwanii ciężko zachorowała na przypadłość, na którą nie istnieje lekarstwo. Jemu zależy tylko na chaosie i źle, a królowej na śmierci wszystkich nisko urodzonych oraz władzy. Co najgorsze, na razie ich cele są wyjątkowo blisko siebie, przez co w najbliższym czasie nadal będą współpracować. — Bogini westchnęła ciężko, wpatrzona w resztki herbaty. — Nie będę ukrywała. Jesteście jedynymi, którzy mogą przerwać to wariactwo. Macie w sobie i dobro, i zło, a w dodatku ufacie sobie nawzajem, choć należycie do różnych ras. Potraficie walczyć, macie potężnych magów. Jesteście młodzi, ale nie ma innego wyjścia. Albo powstrzymamy Obrzydliwość, nim osiągnie pełnię sił, albo dla tego świata już nie będzie zbyt wielkiej nadziei. — Słowa bogini ucichły, pozostawiając po sobie ciężką, napiętą ciszę.
Rozejrzałem się ukradkiem po pozostałych. Wydawali się zanurzeni w ponurych rozmyślaniach, które powstały po słowach Najjaśniejszej, a nawet wcześniej, w trakcie nich.
— A co mamy zrobić, jeśli się na to zgodzimy? — odezwał się w końcu Arwar, przerywając niewygodne milczenie. Taria i Mir drgnęli, jakby wyrwani jego słowami z głębokiego snu. Darelia puściła moją rękę, przypominając mi tym samym, że ją trzymałem. Wszyscy skierowaliśmy ponownie wzrok na boginię, oczekując odpowiedzi.
— W Denestrze znajduje się stara ciemna świątynia. Tam spotkacie się z moją siostrą, która wyjaśni wam szczegóły. Na razie najważniejsze jest, byście tam dotarli cali i zdrowi. A by tego dokonać, zdecydowanie musicie się wyspać — ogłosiła ta, po czym z gracją wstała. Z całkowicie neutralnym wyrazem twarzy zaczekała, aż zrobimy to samo i zaprowadziła nas z powrotem przed komnaty, które od niej dostaliśmy.
To właśnie odróżniało ją od istot śmiertelnych. Nieważne, w jak szerokim uśmiechu rozciągała pełne usta, jak współczujący wyraz pojawiał się na jej pięknej twarzy, z jaką empatią patrzyła, gdzieś w głębi cały czas krył się ślad czystej obojętności, okrutnie przypominającej, że dla niej jesteśmy niczym więcej niż zrobionymi przez nią zabawkami, które mogła w dowolnej chwili wykorzystać do większych celów, nie bacząc na to, co się z nimi stanie. Jaśni mogli przedstawiać swą panią w jak najlepszym świetle, opiewać jej łaskawość i tworzyć pieśni o niezrównanej mądrości, nie zmieniało to faktu, że nasze losy niewiele ją obchodziły, dopóki świat był bezpieczny.
Stanęliśmy pod komnatami, posłaliśmy sobie ostatnie, słabe i częściowo wymuszone uśmiechy, po czym rozeszliśmy się do swoich pokoi.
No dobrze, z jednym wyjątkiem.
— Ty nie masz gdzie nocować? — zapytałem z lekkim przekąsem Mertaniela, który cicho zamknął drzwi mojej komnaty.
Ten odwrócił się i posłał mi najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było go tylko stać.
— Mam, ale nie jest jeszcze aż tak późno — przyznał bez skrępowania, ponownie siadając na łóżku i tym samym jeszcze bardziej gniotąc pościel. — Poza tym olfia ynse jentetra agrif — dodał z lekkim uśmieszkiem błąkającym się na wąskich wargach.
Ciemność jest naszą mocą. Nasza rodowa dewiza rozbrzmiała mi w głowie, wypowiedziana poważnym, dumnym głosem babci, jak wtedy, gdy przeczytała mi ją po raz pierwszy, wyszywając ją na gobelinie mającym zdobić ścianę jej biblioteki.
— Olfia ynse jentetra agrif — powtórzyłem, odwzajemniając uśmiech. Nigdy wcześniej nie wierzyłem w to tak, jak w tamtym momencie. — I udowodnimy, że nie warto zadzierać z Synami Nocy — dodałem ostrym tonem, gniewnie zaciskając dłonie. Wyprostowałem się i przeszedłem wzdłuż ściany, podziwiając misterne zdobienia na niej. Kunsztownie wyrzeźbione drobne reliefy przedstawiały wiele gatunków roślin, w większości niezbyt mi znanych.
— Owszem — potwierdził Mertaniel, a w jego oczach dostrzegłem coś na kształt dumy. — Mam zamiar jutro wyruszyć do Elionu. Najpierw udam się do Elmedenii, rozejrzę się i znajdę Rhylisa, a potem spróbuję dowiedzieć się, jak ma się sprawa w lennach. — Zmienił temat.
Pokiwałem głową i przystanąłem, by wyjąć z torby kartkę, a także pióro i zamknięty w wykonanym z grubego szkła słoiczku tusz. Usiadłem przy niewielkim, prostym stoliku, po czym zacząłem pisać. Gdy postawiłem ostatnią kropkę i podpisałem się kilkoma zamaszystymi ruchami, zostawiłem list, by wyschnął.
Usiadłem obok mojego brata.
— To do Rhylisa, inaczej pewnie ci nie uwierzy, że nie jesteś oszustem. Nawet jeśli potraktujesz go farbą — ogłosiłem, mówiąc o skończonym przed chwilą piśmie. — Ile zajmie ci dotarcie do Elmedenii? — zapytałem. Oparłem się o ścianę, nogi skrzyżowałem w kostkach.
— W ptasiej formie nie więcej niż dwa dni. Spokojnie, potem uda mi się przemienić z powrotem - odparł ten po chwili namysłu. — Wydaje mi się, że powinienem dotrzeć w jeden dzień, ale nie wiadomo, jakie będą warunki, a chciałbym również przygotować się przed wejściem do miasta, by nikt nie padł na zawał na mój widok.
— To dobry plan. — Pokiwałem głową, zgadzając się z jego słowami. Sam lepiej bym tego nie przemyślał. — Czy istnieje możliwość, byś po spotkaniu się z Rhylisem i poznaniu sytuacji w stolicy udał się do zamku cioci? Mam zamiar zaproponować drużynie uzupełnienie tam zapasów — wyjaśniłem, zauważywszy jego zdziwione spojrzenie. — To w miarę po drodze i będzie bezpieczniejsze niż kolejne wizyty w miastach. Poza tym dawno ich nie widziałem, a babcia niemal na pewno będzie miała wiele przydatnych informacji. No i wiesz, Zari się ucieszy, gdy cię zobaczy.
— A babcia z szablą pogna — zauważył cynicznie Mertaniel, ale nie dało nie dostrzec, że pojaśniał na samą myśl o szybkim spotkaniu z synem. Ja zaś nie miałem serca od razu zrzucać na niego całej sterty obowiązków, zanim się zobaczą. W końcu rodzina była najważniejsza, a że niektórzy jej członkowie mogli nam pomóc, to tym lepiej.
— Chciałbym zaprzeczyć, ale znasz ją lepiej ode mnie — zaśmiałem się cicho, wyobrażając sobie, jak babcia łapie wyższego od niej o dobrą głowę Merta za włosy i ciągnie w stronę gabinetu, by natrzeć mu uszu.
— Możliwe — przyznał mój brat, po czym zamilkł na dłuższy moment. — A jak się czujesz z... tym? — zapytał w końcu, ostrożnie, jakby nie będąc pewnym, czy to dobre pytanie.
— A jak mam się czuć? — Westchnąłem ciężko, opierając się o jego ramię. — Przynajmniej mam potwierdzenie, że moja matka zdecydowanie mnie nienawidzi i w końcu wiem, dlaczego wyglądam jak niedorobiona wiewiórka. Odnoszę wrażenie, że z nas wszystkich przeżyłem najmniejszy szok, no może poza tymi, których ten demoniczny łajdak jeszcze w żaden sposób nie tknął. Te informacje nie zmieniły mi jakoś życia, nadal będę wyglądał niemal całkowicie jak jasny, a matka nagle mnie nie pokocha. I dobrze, bo nawet teraz ciężko myśleć mi o tym, że będę musiał wymierzyć jej karę za te wszystkie czyny. Gdyby okazało się, że ma dla mnie nawet odrobinkę miejsca w sercu, nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić. Czy umiałbym nawet zawalczyć o to, co nasze, nie mówiąc nawet o podniesieniu miecza. Nie, łatwiej mi jest, jeśli mam świadomość, że jestem dla niej kimś zupełnie obcym i łączy nas jedynie krew — powiedziałem powoli, mając nadzieję, że udało mi się chociaż częściowo wyjaśnić bratu, co czułem.
— Chciałbym, żeby moja mama cię poznała. Pokochałaby cię tak samo, jak ja — szepnął Mertaniel melancholijnie, jak zawsze, gdy o niej wspominał. Choć miał niecałe jedenaście lat, gdy zmarła i wspomnienia po niej stawały się coraz bardziej rozmazane, zostawiła po sobie pustkę, której nic nie było w stanie już nigdy zastąpić.
Na dłuższą chwilę zapadła między nami przyjemna cisza, której nie czuliśmy potrzeby przerywać. Zmieniłem pozycję, by nie musieć potem wysłuchiwać, że przeze mnie boli go ręka. Siedzieliśmy obok siebie, po prostu ciesząc się swoją obecnością.
— Wiesz, czego mi tu brakuje? — zapytałem w końcu, sprawiając tym samym, że Mert spojrzał na mnie z wyraźną ciekawością.
— Czego? — odpowiedział bez zastanowienia, pochylając się nieco w moją stronę.
— Muzyki.
— Ach, mój mały, głupiutki braciszku — zachichotał Mertaniel, po czym przymknął oczy i, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, trzymał w rękach ciemne, wysokiej jakości skrzypce. — Nie zapominaj, gdzie jesteśmy — dodał z czułym, nieco litościwym uśmiechem na widok mojej zszokowanej miny, po czym podał mi instrument. — Mogą być?
— Są idealne — wyszeptałem ze szczerym zachwytem, biorąc skrzypce w dłonie. Od razu rzuciło mi się w oczy, że zostały specjalnie dostosowane dla osób leworęcznych. Przesunąłem palcem po lakierowanym drewnie i obejrzałem dokładnie smyczek. Spojrzałem na brata, a ten skinął zachęcająco głową. Więcej nie potrzebowałem.
Ułożyłem skrzypce na prawym obojczyku, na końcu gryfu podtrzymując je ręką. Oparłem głowę delikatnie na podbródku skrzypiec i chwyciłem smyczek. Zacząłem grać jakąś prostą melodię, sprawdzając przy tym, jakie są możliwości instrumentu. Poza tym od dawna nie grałem i potrzebowałem na początek czegoś, co pozwoli mi się rozgrzać.
Dźwięk okazał się wyjątkowo jak na ten instrument miękki i nadzwyczaj dźwięczny, przyjemny dla uszu. Dostroiłem je i przymknąłem oczy, gdy spod smyczka zaczęły wydobywać się dość wolne, melancholijne dźwięki mojej ulubionej pieśni. Choć z reguły wolałem żwawe rytmy, ta melodia miała specjalne miejsce w moim sercu i nic nie mogło tego zmienić. Dlatego zatraciłem się w słodkich, przejmujących tonach, śpiewając cicho do instynktownych niemal ruchów smyczka. Jak ja za tym tęskniłem...
Nie usłyszałem nawet odgłosu pukania i otrząsnąłem się, dopiero gdy Mertaniel otworzył drzwi, by osoba po drugiej stronie weszła. Chciałem przerwać grę, ale Darelia uniosła szybko dłoń. Dotychczas zaplecione w warkocz włosy rozpuszczone opadały jej swobodnie na ramiona i spływały po plecach, ubranie też zmieniła na wygodną, prostą suknię, dającą jej wyjątkowo dużą jak na ten strój swobodę ruchów. Najwyraźniej planowała już sen, zanim zdecydowała się jednak nas odwiedzić.
— Nie mam bladego pojęcia, o czym śpiewasz w tym waszym dziwacznym języku, ale nie przestawaj — powiedziała prędko, nim podeszła do naszej dwójki.
Bez słowa wróciłem do gry. Elfka usiadła obok, splecione dłonie kładąc na kolanach. Ledwo powstrzymałem uśmiech, gdy uświadomiłem sobie, że kolejna zwrotka wspominała o pięknej księżniczce, na szczęście o wiele inteligentniejszej niż w jasnych balladach. Zresztą zakończenie też nie było tak szczęśliwe, co zdradzała też melodia, tak samo słodka i kojąca, co melancholijna, do bólu tęskna.
Zignorowałem uśmiech Arwara, który wraz z resztą wślizgnął się do komnaty kilka minut po Darelii. Jaśni rozsiedli się po kątach, zasłuchani w pieśń i jedyne, co dało się usłyszeć, to mój cichy głos połączony z dźwiękiem skrzypiec. Choć byłem z dala od domu, dawno nie czułem się tak swojsko i bezpiecznie, jakby nie liczyło się nic poza tamtą ulotną chwilą.
Bogini, dlaczego tak nie może być już zawsze?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro