Prolog
Allison Harts:
ALLISON przeszła szybkim krokiem przez przejście dla pieszych i skierowała się do bankomatu. W środku byli jeszcze jacyś dwaj mężczyźni, minęła ich i podeszła do innej maszyny. Jednak nie mogła nie słyszeć ich frustracji, bo pin do karty się nie zgadzał. Uniosła brew, ale nie odezwała się ani słowem. Wybrała z konta tyle ile potrzebowała - zawsze warto mieć przy sobie gotówkę. Schowała banknoty i kartę do portfela, i wyszła. Nie zwróciła uwagi na to, że dwóch jegomości obejrzało się za nią.
Przyzwyczaiła się do tego. Nie była z Korei, wyróżniała się w tłumie. Miała wrażenie, że poza rysami twarzy, najbardziej przyciągały uwagę jej włosy. Rude loki, które lekko podskakiwały, kiedy szła. Stanęła przy krawędzi chodnika i pomachała ręką, czekając, aż jakiś taksówkarz się zatrzyma. Wsiadła i podała nazwę szpitala, do którego ma ją zawieźć.
To też ją wyróżniało, kiedy już zaczynała z kimś rozmowę: jej akcent. Nie był idealny i zapewne nigdy nie będzie, ale dla niej ważne było to, że zna język na tyle dobrze, by nie mieć problemów z komunikacją.
Na miejscu, drogę znała już na pamięć. Każdy z tych korytarzy pokonała już wiele razy, przechodziła przez te drzwi, wchodziła po schodach lub wjeżdżała windą. Jednak na każdym razem czuła jak jej serce przyspiesza, niemal podchodzi do gardła, gdy znajduje się przed pokojem, w którym leży jej młodsza siostra.
Odetchnęła głęboko i nacisnęła na klamkę, wchodząc do środka.
— Mam nadzieję, że o tej godzinie już nie śpisz? — zagadnęła, zamykając za sobą drzwi. Zawsze wyglądało to tak samo, najpierw przychodziła rozmawiać ze Siobhan, a dopiero później z lekarzem. Nie chciała pogarszać sobie humoru przed odwiedzinami.
O nikogo na całym świecie nie dbała tak jak o Siobhan. Rodzice zawsze byli oschli, ich wychowanie było bardzo zimne. Gdyby nie jej siostrzyczka, to pewnie nigdy nie nauczyłaby się okazywać emocji. Bardzo długo była jedynaczką, ale nie oczkiem w głowie rodziców. Nieważne co zrobiła, wygrała konkurs plastyczny, bieg przełajowy czy olimpiadę naukową, nigdy nie usłyszała pochwały. Jednak dalej starała się zwrócić na siebie uwagę, zasłużyć na miłość, na czułość, chociaż z zewnątrz nie było tego widać. Większość uśmiechów w jej życiu było fałszywe. Jedyne zdjęcie rodzinne, na którym ma uśmiech na twarzy, to to, na którym trzyma na kolanach swoją wówczas dwuletnią siostrę.
— Nie jestem takim śpiochem jak ty. — Siobhan odłożyła na bok tablet i założyła ręce na piersi, ale wyraźnie była szczęśliwa, że Allison do niej przyszła.
Niestety, od urodzenia Siobhan była chorowita. Być może właśnie to dlatego Allison wykształciła słabość do niej i w pewnym sensie zastępowała jej matkę - której zresztą sama nigdy nie miała.
Z tego co wiedziała, rodzice nie chcieli już dłużej "mieć na głowie" swojego młodszego, problematycznego dziecka. Siobhan miała dziesięć lat, kiedy matka wyjechała z nią do Korei, jakoby to tam można było jej zapewnić lepszą opiekę niż w Dublinie. Teraz uważała to za gównianą wymówkę rodziców bez serca, którzy wywieźli swoje dziecko na drugi koniec świata, by nie musieć o nim myśleć. Opłacali wszystko, ale z tego co wiedziała, to jej nie odwiedzali.
Wciąż pamiętała tamten dzień. Być może była już dorosła, ale popłakała się. Nie miała nawet okazji się z nią pożegnać, bo wyjechały, gdy jeszcze spała. Nie wiedziała, jak na jej łzy zareagował ojciec, ale nawet jeśli mu się one nie podobały, to tego nie okazał. Zabrał ją wtedy do restauracji, podczas obiadu tłumacząc jej dlaczego musieli tak postąpić. Do dzisiaj ciężko jej się patrzy na krewetki. Potem pojechali na strzelnicę, co było raczej bardziej dla niego niż dla niej. Chociaż była tak wściekła i smutna, że udało jej się wystrzelić cały magazynek w środek tarczy.
Dziwne, ten dzień pamięta lepiej niż swoje osiemnaste urodziny. Jakby był wczoraj.
— Bo zaraz się obrażę i sobie pójdę. — odwróciła się i udała, że naprawdę zaraz wyjdzie.
— Idź, nie będę za tobą płakać. — po tych słowach kontynuowała swoje zachowanie. Dopiero jak złapała za klamkę, Siobhan znowu się odezwała: — Ej, tylko żartowałam, nie idź! Dopiero co przyszłaś!
— Jak się czujesz? — z delikatnym uśmiechem podeszła i przysiadła na łóżku, po drodze zostawiając swoją torebkę na krześle.
— Raz lepiej, raz gorzej. — wzruszyła ramionami. — Znalazłam nową koleżankę! Wiesz, w tej mojej grze. Piszemy codziennie.
— To świetnie. — chciała zapytać czy rodzice się odzywali, ale ugryzła się w język.
Pewnie domyślali się, że wyjechała do Korei, ale nigdy im tego nie powiedziała. Być może to dlatego jej serce biło tak szybko za każdym razem, gdy przychodziła odwiedzić siostrę w szpitalu, bała się, że natknie się na rodziców? Wolała nie myśleć, jak skończyłoby się takie spotkanie. Tym razem oschłość i brak zainteresowania ze strony Blaire i Logana działał na jej korzyść.
Chociaż... Czy w ogóle jej szukali? A jeśli nie? Zmieniła numer telefonu, starą kartę zniszczyła dawno temu. Sama nigdy nie szukała kontaktu z nimi, ale być może...? Nie, gdyby im zależało, to domyśliliby się, że właśnie tu będzie i w końcu by na nią wpadli. Nawet jeśli poprosiła Siobhan, żeby nie wspominała rodzicom o ich spotkaniach, jakoby dla nich urywała się z uczelni i rozwścieczyłoby to ich.
— A ty? Jak studia? Znajomi? Wychodzisz do klubów? Masz chłopaka? — siostra zalała ją tymi pytaniami, zgarniając jedną poduszkę, przytulając ją do siebie i opierając na niej brodę.
— Wszystko po staremu. Chociaż... Jutro jadę na wycieczkę, ale tylko do innego miasta-
— Pokażesz mi potem zdjęcia?
— Jeśli nie zapomnę jakichś zrobić, to na pewno.
Wszystko to, co powiedziała było kłamstwem. Prawie nie pamiętała, kiedy ostatni raz była w klubie - i to nie dlatego, że było to tak dawno. Wolała kłamać i zapewniać siostrę, że jest szczęśliwa, że ma normalne życie. Miała kilkoro znajomych, z którymi ma trochę zdjęć, ale raczej nie utrzymują stałego kontaktu.
Ze Siobhan przesiedziała ponad dwie godziny, nawet dała się namówić na zagranie z nią w tę jej grę.
Każde spotkanie jednocześnie ją bolało i sprawiała przyjemność. Z jednej strony, była rodziną, kochała ją jak nikogo innego i to przed nią potrafiła się otworzyć - chociaż też nie do końca. Z drugiej, była boleśnie świadoma tego, że Siobhan zostało coraz mniej czasu. I nie ma pojęcia jak zniesie moment, w którym będzie musiała się z nią pożegnać. Nie była na to gotowa. Chwyciłaby się wszystkiego, byleby dało to chociaż cień szansy na uratowanie jej.
— Doktorze... Naprawdę nie ma żadnego leku? Eksperymentalnej terapii? Cokolwiek? — zapytała lekarza tuż po tym, jak skończył mówić o obecnym stanie jej siostry. I zupełnie tak jak się tego spodziewała, nie były to dobre informacje.
— Za każdym razem się mnie o to pani pyta. — zauważył, a zaraz potem westchnął ciężko. — Naprawdę jest mi przykro, ale nic nie mogę zrobić. Mogę polecić psychologa, który pomoże-
— Nie trzeba. — przerwała mu szybko.
Była o krok od wyciągnięcia z torebki pieniędzy i błagania o to, by jednak znalazł coś, co uratuje Siobhan życie. Zresztą już kiedyś tak zrobiła, wyjęła gruby plik banknotów i powiedziała, żeby po prostu powiedział jej, ile by takowy lek kosztował, a ona mu da takie pieniądze.
Niestety, również wtedy odpowiedź jej nie usatysfakcjonowała.
Nie chciała żadnych psychologów, żadnego przygotowywania się na pożegnanie bliskiej osoby, nic z tych rzeczy. Nic czego chciała nie była w stanie kupić. Mogła nosić markowe ubrania, używać drogich perfum, jeść w najdroższych restauracjach w mieście, latać po całym świecie, ale tej jednej rzeczy pieniądze nie załatwią.
Jak zwykle w złym humorze skierowała się do wyjścia. Zamyślona nie spostrzegła nawet, że ktoś przez cały ten czas jej się przyglądał i słyszał jej rozmowę z lekarzem.
Gdy tylko wyszła, od razu wyciągnęła z torebki papierosa i go odpaliła. Przymknęła oczy, skupiając się tylko na uczuciu dymu w płucach, jakby nic innego nie było.
— Wie pani, że nie można palić w miejscu publicznym?
Momentalnie otworzyła oczy. Odwróciła wzrok w stronę mężczyzny, którego jeszcze przed chwilą nie było obok niej, i wypuściła powoli dym ustami.
— To z nerwów, potrzebowałam tego. — mruknęła, zaciągając się jeszcze raz.
— Za to należy się mandat.
O mało nie przewróciła oczami. Czyli miała do czynienia z jakimś policjantem, który aż nazbyt poważnie traktuje swoją pracę.
— Naprawdę nie mam na to siły. Moja młodsza siostra jest umierająca, cały czas słyszę tylko złe wieści, wychodzę na chwilę zapalić i teraz mam jeszcze płacić mandat. — przy końcu głos jej się załamał, chociaż nie było to zamierzone. Naprawdę się przejęła - nie mandatem, opłacenie go to nie problem - a z każdymi odwiedzinami było coraz gorzej. Chciałaby jak najszybciej wrócić do bycia Allison bez uczuć, na której nie ciąży świadomość, że zaraz straci kogoś bliskiego.
Mężczyzna milczał, zupełnie jakby jej krótka historia przywołała mu jakieś wspomnienia. Patrzyła się na niego, ale on uciekł wtedy wzrokiem na bok, zanim znowu na nią spojrzał. Stali w milczeniu tak długo, aż Allison przestała palić i poszła do kosza, żeby wyrzucić to, co zostało z papierosa.
— Następnym razem proszę się powstrzymać, aż będzie pani w miejscu, w którym można palić. Albo znaleźć sobie jakiś zdrowszy sposób na rozładowanie stresu, to powoli panią zabija.
Zdziwiła się, słysząc takie słowa. Nie spodziewała się, że jej podaruje, a nawet nie skłamała. Być może on miał za sobą historię podobną do tej jej? Albo właśnie przeżywał coś podobnego i ją zrozumiał? Nie widziała innej możliwości, ale w każdym razie, ucieszyła się z tej uprzejmości.
— Dziękuję. — odparła, siląc się na słaby uśmiech i schowała ręce w kieszeniach kurtki, zaczynając odchodzić.
Gdy znalazła się już przy ulicy, sięgnęła po telefon, by sprawdzić godzinę, a zaraz potem zatrzymała się przed nią limuzyna. Wszystko jak w zegarku, jak zawsze. Zaplanowane od A do Z. Wsiadła do środka, rzucając gdzieś na bok torebkę i od razu sięgnęła po butelkę wina i nalała go, do czekające tuż obok czystego kieliszka.
— Po prostu jedźmy. — powiedziała, zanim Lider mógłby się jakkolwiek odezwać.
Nic mnie to nie obchodzi. Nic.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro