Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

₁₉

✧ 𝕍𝕚𝕝𝕝𝕖𝕟𝕕 ✧ 

Ciągle chce krzyczeć co mnie boli. Moje serce kłuje z każdym dniem coraz bardziej. Nie wytrzymuje. Chcę choć raz poczuć ulgę, ale... Nie potrafię. Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

Umieram cichutko. Czasem pękam, ale nikt nie chce mnie usłyszeć. Czy może ja nie chce, by ktoś mnie usłyszał?

Chcę znaleźć kogoś kto mnie pokocha i zaakceptuje takiego jakim jestem. Potrzebuje bliskości. Po prostu kogokolwiek. Jednak strach jest zbyt ogarniający, a poczucie bezsilności trafia we mnie niczym strzała.

• • •

     Minęło trzy dni, a ja mam wrażenie, że Ezarel mnie unika. Za każdym razem znika, bądź używa jakiejś wymówki. Byle by ze mną nie rozmawiać.

Co zrobiłem nie tak tym razem?

     Siedzę na parapecie, a moje nogi zwisają z okna, w dół. Moje dłonie trzęsą się z zimna, a serce kłuje. Czuje się źle, źle z samym sobą.

     Musze się czymś zająć. Wchodzą z powrotem do pomieszczenia i zakładam cieplejszą bluzę. Wychodzę na zewnątrz i kieruję się w stronę bramy. Szybkim krokiem przemierzam ścieżkę i już po chwili przekraczam próg terenu kwatery.

      Już spokojniej idę w stronę lasu. Niemal od razu uderza we mnie ten wspaniały, wilgotny zapach. Kładę dłoń na korze drzewa i przesuwam po niej palcami.

To tutaj nauczyłem się wszystkiego. To był mój dom. Byliśmy nierozłączni. I teraz, mimo zmian... Ciągle mnie tutaj ciągnie. Las, mój przyjaciel, którego znam niemal na wylot.

     Przechodzę w głąb gęstwiny i przechadzam się wydeptaną ścieżką, aż w końcu nie schodzę z niej. Z lekkim uśmiechem na ustach wdrapuje się na drzewo, a dziwna energia zaczyna we mnie buzować.

     Wiem, że moje źrenice się zwężyły. Nie przeszkadza mi to. Po prostu zaczynam biec przed siebie i skakać po drzewach. Jednak w około mnie nadal panuje cisza. Rozpiera mnie energia, nie potrafię, nawet nie chce się zatrzymać.

• • •

     Po jakiś dwóch godzinach biegania i szalenia, kładę się na trawie. Moja klatka piersiowa unosi się częściej, a serce bije wyraźniej.

     Patrzę w niebo, a moje usta same wykrzywiają się w uśmiech. Jedyne czego żałuję to tego, iż jestem tutaj sam.

Chciałbym dzielić się swoją radością z kimś wyjątkowym.

Być szczęśliwym.

I uszczęśliwiać kogoś.

Po prostu dawać nadzieję i siłę na walkę z codziennością.

A walka z mrokiem niszczy z każdym dniem.

     Po odpoczynku wstaję i rozglądam się. Szybko rozumiem, w której części mniej więcej się znajduje. Nie zastanawiając się skręcam w prawo. Kilka minut później stoję tuż nad grobem matki.

     Kucam przy nim i wzdycham.

— Dziękuję za wszystko — mruczę cicho.

     Nie mam siły zostać tu ani chwilę dłużej. Odchodzę i kieruję się z powrotem do K.G. Nie czuję się źle. Potrzebowałem tego.

     Całkiem zadowolony z mijającego dnia, nie jestem w stanie opanować towarzyszącej mi aury. Nawet nie próbuje z tym walczyć. Jednakże im bliżej kwatery jestem, tym większy niepokój czuje w swoim wnętrzu.

     Z moich przemyśleń wyrywa mnie czyjś nawołujący głos. Moje uszy od razu zaczynają wyłapywać dźwięki, a ja sam odruchowo wspinam się na drzewo.

— Mamo?

     To... dziecko? Wychlam się chcąc dojrzeć jak najwięcej.

— Mamusiu! Gdzie jesteś? — szloch.

     Ostrożnie schodzę z wysokości i podchodzę bliżej. Wystraszona dziewczyna odsuwa się widząc mnie, aż nie potyka się i ląduje na ziemi. Cała się trzęsie.

     Milczę. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. Z jednej strony powinienem odejść, w końcu co mnie ona obchodzi? Jednak coś mi nie pozwala.

     Siadam po turecku na przeciwko niej, ale zachowując odległość jaką sama ustanowiła. Przekręciłem głowę na bok przyglądając się jej. Ta natomiast dalej przypatrywała mi się w milczeniu.

     Młoda dziewczynka, na pewno kotołak. Szare włosy, związane w kucyka i zwierzęce atuty. Do tego duże złote oczy, które aktualnie odzwierciedlają strach.

— K-Kim Pan jest? — pociąga nosem.

— Nazywam się Villiend — próbuję się trochę przysunąć.

— J-Ja jestem Cora.

— Zgubiłaś się? — pytam miękko.

— Tak — przeciera oczy. — Nie mogę znaleźć mamy.

— Mogę Ci pomóc.

— Mama zabrania mi rozmawiać z obcymi — jej oczu znowu się szklą.

— Obiecuję, że nic Ci nie zrobię. Jeżeli się nie zgodzisz to po prostu odejdę i powiadomię Straż Eel.

— Jesteś z Kwatery Głównej? — nie daje mi dojść do słowa. — Ja też! — rozchmurza się.

     Niepewnie wstaje i podchodzi bliżej. Kuca i przygląda mi się.

— Jakiej jesteś rasy? — lustruje mnie wzrokiem.

— Huh, hybryda.

— Uroczo wyglądasz! Zgaduje, że masz koci ogon i różki jelonka, ale te uszy. Są taaaakie duże — wyciąga w moja stronę dłoń, ale wycofuje się.

— Znasz takie zwierzę jak fenek? To z jego rasy.

— Są cudne! — chichocze.

     Na moment zapada cisza.

— Panie lisku?

     Lis?

— Słucham Cię, Cora.

— Pomoże mi Pan znaleźć mamę? Proszę.

— Nie ma problemu.

    Wstaje i uśmiecham się do niej. Jednak nie trwa to długo. Bowiem za nami słyszę ciche warczenie. Nie wykonując gwałtownych ruchów biorę ją na ręce i odkładam na gałąź drzewa.

— Trzymaj się mocno, nie spadnij — szepczę. — Jakby się coś działo to krzycz.

     Kiwa głową, a ja zaczynam się rozglądać. Nagle w moją stronę zaczyna biec Blackdog. Robię unik, aczkolwiek ten szybko zawraca w moją stronę. Próbuję go odstraszyć, ale ten nie przestaje krążyć i warczeć.

Powinienem uciec.

Ale nie mogę jej zostawić.

     Moje spojrzenie krzyżuje się z tym bestii. Nie muszę czekać długo, rzuca się na mnie i powala na ziemię. Czuję jak wbija mi swoje szpony w lewe przedramię. Syczę cicho i szybkim ruchem obalam swego przeciwnika na bok, a dłonią mocno przytrzymuje jego łeb.

     Zaczynam szukać sztyletu, ale fakt, że zwierzę ciągle próbuje się wyrwać srogo mi przeszkadza. W końcu udaje mi się złapać ostrze w dłoń, ale równocześnie znów upadam na ziemię pod ciężarem Blackdoga.

     Tym razem jego łapy lądują na moim brzuchu wywołując olbrzymi ból. Jednak nie mogę się poddać. Dog przykłada swoje uzębienie do mojej twarzy, a ja uderzam go mocno, by go zdezorientować. Niestety niechcący przejeżdża jednym z kłów po moim policzku.

     Łapię mocniej sztylet w dłoń i odskakuje od zdezorientowanego wroga. Podchodzę do niego, a nasz wzrok po raz ostatni się spotyka. Mocno wbijam ostrze w jego słaby punkt, a tej przeraźliwie wyjąc zamienia się w mgłę.

     Upadam na kolana i kładę ręce na ziemi nachylając się przy okazji. Moje serce wali jak szalone.

Zapomniałem już dokładnie jakie to uczucie.

Zabić kogoś, lub coś.

Chciałem zapomnieć.

Ale...

To jest...

     Potrząsam głową i ściągam Corę z drzewa. Ta przytula się do mojej nogi, czuje jak się trzęsie. Z pewnością jest zdezorientowana.

— Wszystko w porządku? — pyta cicho.

— Nic mi nie będzie — głaszcze ją po lekko po głowie. — Najważniejsze, że Tobie nic nie jest. Ja dam sobie radę. Nie przejmuj się, okej?

— Dziękuję — wtula się mocniej.

     Kiwa głową, a ja dopiero wtedy dostrzegam poszarpany rękaw bluzy. Pomiędzy przerwami widzę krew. Szybko się domyślam, że mój brzuch musi być w podobnym stanie. Delikatnie dotykam policzka, a ten szczypie. Na palcach zostaje mi trochę czerwonej cieczy.

— Wracajmy. Wezmę Cię na barana. Trzymaj się mocno, dobrze?

— Dobrze!

     Podnoszę ją i kładę na barkach. Ta obejmuje moją szyję rękoma, a brodę opiera o głowę. Dla pewności chwytam ją ostrożnie za nogi, by mi nie spadła.

     Powoli wracamy do K.G., a małej nie zamyka się buzia.

— Ten wilk był taaaaki straszny, na prawdę się nie bałeś?

— Trochę tak, ale nie można dać tego wyczuć przeciwnikowi.

— Moja mama na pewno też, by mnie obroniła!

— Z pewnością. Każda kochająca mama nie zostawiłaby swojego oczka w głowie. Ale pamiętaj, że Ty też musisz być silna i jej pomagać.

— Tak jest! Co mogłabym dla niej zrobić?

— Na razie jesteś mała, ale zawsze możesz po prostu zapytać. Nigdy nie zaczyna się od przenoszenia gór.

— Panie lisku! Jest Pan taki pocieszny — śmieje się. — Pomożesz mi?

— Mów, a się dowiemy.

— Moja mamusia ma za niedługo urodziny, co mogłabym jej dać?

— Możesz nazbierać jej kwiaty albo coś narysować. Na pewno się ucieszy.

     Fakt, że raz mówi do mnie wprost, a raz "Pan" jest śmieszny. Jej gadanie zdecydowanie urozmaica drogę powrotną, ponieważ nawet nie zauważam kiedy przechodzimy przez bramę.

     Kilka par oczu zwraca na nas uwagę. Nie wiem co interesuje ich bardziej. Mój stan, czy siedzące na mnie dziecko. Próbuje nie zwracać na to uwagi, natomiast Cora zaczyna się rozglądać.

— Chodźmy do Kryształowej Sali. Zamiast błądzić zapytamy u źródła, czy Twoja mama wróciła.

— Pani Miiko tak głośno krzyczy, na pewno będzie zła — smutnieje.

— Nie martw się. Na pewno nic Ci nie zrobi. Z resztą będziesz ze mną.

— Ufam! — znów chichocze.

     Trochę szybszym tempem zmierzamy w stronę Sali Drzwi. Już po chwili schodzimy po schodach. Kieruję się do pokoju z kryształem.

     Ostrożnie pukam, a po chwili słyszę zaproszenie do środka. Nie czekając, ani chwili dłużej wchodzę do pomieszczenia. Na samym środku stoi Miiko, a tuż przed nią Valkyon, Ezarel i Nevra. Cała czwórka skupia na mnie swój wzrok. Natomiast kitsune otwiera usta i je zamyka. Dopiero po kilku sekundach się odzywa.

— V-Villend? Co Ci się stało?!

— Znalazłem tą małą w lesie. Zgubiła się. Mówiła, że jest stąd.

— Jak jej na imię?

— To Cora — czuje jak mocniej zaciska swoje dłonie na mojej szyi.

— Ah! Jej matka była z godzinę temu zawiadomić jej zaginięcie. Zaraz wezwę Ykhar, odprowadzi ją.

— Nie! — nagle krzyczy kotołak. — Ja chce zostać z Panem liskiem! Nie zostawiaj mnie — jej głos drży.

— Hej, spokojnie. Odprowadzę Cię — przytula mnie.

— Ehh, idź do Ykhar, a ona was zaprowadzi.

— Okej — odwracam się, aby wyjść.

— Czekaj. Czemu wyglądasz tak, a nie inaczej?

— Huh, pewien Blackdog źle dobrał swoja ofiarę.

     Nie czekam na jej odpowiedź. Wychodzę i kieruję się do Biblioteki. Jednakże króliczycę  napotykam na schodach. Szybko tłumaczę jej, że potrzebuje by mnie zaprowadziła. Ta bez protestów zaczyna iść, a ja tuż za nią.

     Kiedy zatrzymujemy się pod odpowiednim domem, zostawia nas samych. Wzdycham cicho i pukam do drzwi. Po chwili zza nich wyłania się kobieta. Przez moment wygląda na wystraszoną, a następnie pyta w czym pomóc. Wtedy ściągam z siebie Corę, która natychmiast podbiega do starszej i przytula ją mocno.

— Mamo! Mamo! Nie mogłam Cię znaleźć i wtedy ten Pan mnie znalazł i pomógł! I obronił przed Blackdogiem! I rozmawiał, rozśmieszał! Mówił, że Ty też byś mnie obroniła, każda wspaniała mama tak robi! Kocham Cię mamusiu.

     Kobieta jest w szoku. Tuli do siebie mocno córkę, nawet nie widząc co powiedzieć. W końcu bierze ją na ręce i patrzy na mnie.

— Na prawdę dziękuję. Jestem dozgonnie wdzięczna.

— Nie ma za co. Ciesze się, że mogłem pomóc.

— Mamo, a czy mogę się potem pobawić z Panem liskiem?

— Oh, kochanie dzisiaj na pewno nie. Musisz iść spać, ale jeśli... — spojrzała na mnie.

— Villend.

— Ale jeśli Villend będzie miał czas i ładnie go poprosisz, to może jutro, dobrze?

— Dobrze mamo! — śmieje się. — Panie lisku, pobawimy się jutro? — pyta z nadzieją.

— Jeśli nie wyślą mnie nigdzie to z miłą chęcią.

     Dziewczyna szczerzy się, a jej mama znów mi dziękuję. Następnie rozdzielamy się, a ja wracam do budynku. Prostuje się, a nieprzyjemny ból ręki przechodzi przez moje ciało.

     Jestem zmęczony. Kieruję się do swojego pokoju.

Nic mi się nie stanie.

Kogo to interesuje?

To nie pierwszy raz.

     Kiedy już ma chwycić za klamkę, czuję mocne szarpnięcie w drugą stronę.

_____
1795
Siema
Żyje
Mam nadzieje, ze spoko rozdział

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro