²²
✧ 𝕍𝕚𝕝𝕝𝕖𝕟𝕕 ✧
Budzę się lekko odrętwiały. Podnoszę do siadu i lustruje swój pokój. Czuję się tutaj wyjątkowo nieswojo.
Niechciany.
Zbieram się i pakuje do torby kilka najważniejszych rzeczy. Następnie wychodzę i zmierzam ku bramie. Tam czeka już cała Lśniąca Straż oraz jeden powóz. Ku mojemu zdziwieniu podchodzi do mnie Miiko.
— Mogę cię prosić na słówko?
— Ta.
Odchodzimy kawałek, a przewodnicząca staje prosto i patrzy mi w oczy. Lekko zmieszana zaczyna.
— Przepraszam za to co wczoraj się wydarzyło. Nie powinno mieć to miejsca. Zaufanie to podstawa, a ja naciągnęłam tę linkę. Nie chcę żebyś czuł się jakkolwiek niechciany tutaj. Masz prawo tu przebywać jak każdy inny. W imieniu wszystkich, przepraszam. Mam nadzieję, że przyjmiesz je i postarasz współpracować z nami dalej. Rozumiem jeśli staniesz się mniej ochoczy od pomocy nam.
— Dziękuję Miiko, ale oboje dobrze wiemy przez kogo wynikła ta sytuacja.
— Mam tylko nadzieję, że nie zrobisz czegoś czego będziesz żałował. Jeśli chcesz to zmienię ci pokój z dala od Ezarela.
— Nie trzeba. Poradzę sobie.
Wracamy przed bramę akurat gdy elf wsiada do powozu. Następnie przychodzi kolei na mnie. Zajmuje miejsce na przeciwko niego, a wzrok skupiam na podłodze.
Czuję jak przeszywa mnie wzrokiem. Boje się cokolwiek powiedzieć. Mógłbym po prostu nie wspominać o wczorajszej sytuacji, ale nawet nie wiem, czy on chce jakichkolwiek moich słów. Więc odjeżdżamy w ciszy. Przeszywającej i bolesnej.
• • •
Kiedy się budzę jest już noc. Zerkam przez zasłonięte okno, nawet nie wiem ile drogi nam zostało. Patrząc na położenie księżyca, na pewno mieliśmy jakiś postój. W końcu osoba prowadząca wóz też ma swoje potrzeby.
Opieram się z powrotem o miękki materiał, a mój wzrok podnosi się na śpiącego elfa. Przypatruje mu się, a moje serce kłuje.
— Dlaczego to wszystko powiedziałeś? — szepczę cicho.
Wzdycham i wpatruję się w swoje dłonie. Nagle czuję ruch. Podnoszę wzrok na wstającego Ezarela, a moje serce przyśpiesza.
Słyszał to?
Ten jednak mnie ignoruje. Poprawia swoje ubrania, a kurtkę ściąga. Następnie sięga po książkę i otwiera ją. Wtedy zdaje sobie sprawę, że ja nie mam nic do roboty. Jednakże już po chwili czuję na sobie chłód.
Biorę swoją torbę i wyciągam z niej bluzę. Zakładam ją czując zimno, a Ezarel patrzy na mnie z uniesionymi brwiami.
Zawsze innych zadziwiał fakt mojego marznięcia.
Odkładam swoje rzeczy na bok i przez moment mam ochotę się odezwać. Jednak zrezygnowany przemieniam się w lisa i zwijam w kłębek na siedzeniu. Zamykam oczy i kładę uszy.
To będzie trudna misja.
Próbuję zasnąć, ale nie potrafię. Jednakże nie ruszam się. Lecz czując jak ktoś, a w zasadzie Ezarel bo kto inny, siada obok mnie moje serce zaczyna bić szybciej.
Jego ręka ląduje na mojej głowie, którą mimowolnie zaczyna głaskać.
— Chciałbym ci to wszystko wyjaśnić, wiesz? — szepcze. — Nie potrafię. Nawet nie wiem od czego zacząć. Zniszczyłem to nad czym pracowaliśmy. Przeprosiny to za mało, wiem o tym.
Jego dłoń zaczyna drżeć, ale najwidoczniej uspokaja się samych faktem gładzenia miękkiego futerka.
— Nie jesteś bezużyteczny, wiele razy to pokazałeś. Na prawdę nie chciałem odstawić takiej szopki, ale wypowiedzianych słów nie da się cofnąć. Wybaczysz mi kiedykolwiek?
Nie wiem dlaczego, ale nie czuję do ciebie żalu.
Te słowa zabolały.
Tylko dlatego, że przypomniały mi o nim.
Na samą myśl o tym człowieku przechodzi mnie dreszcz obrzydzenia i siedzącego we mnie żalu wymieszanego ze smutkiem. Wyczuwający to dłonią Ezarel, delikatnie gładzi moje uszy. Czuję jak spokój opanowuje moje ciało, a ja sam odpływam.
Budzę się dopiero nad ranem kiedy powóz podskakuje, prawdopodobnie od najechania na kamień. Ja nie wiem jak ten gościu daje rady tyle prowadzić, ale w porządku.
Rozciągam się ziewając i przemieniam w normalną postać. Na przeciwko siebie znów widzę Ezarela. Ten również skupia na mnie wzrok. W końcu oboje równocześnie otwieramy usta, a widząc to zamykam je tak jak i on. Zmieszany odwracam się w stronę okna i przeklinam w myślach.
Co niby chciałem powiedzieć?
Czuję jak napięcie między nami rośnie. Jednak czując mocne szarpnięcie powozu zapominam o Ezarelu i wysiadam. Podchodzę bliżej w stronę zwierząt i widzę, że jedno źle stanęło i zaklinowało nogę między wystającymi korzeniami.
Zbliżam się do owej Rawisty i klnę cicho pod nosem. Głaszczę ją, a osoba odpowiedzialna za kierowanie powozem staje obok mnie. Oboje przyglądamy się tej sytuacji.
— Okej. Robi się późno, rozbijmy tutaj na noc obóz — patrzę na niego. — Ja ją wyciągnę, a ty zbierz trochę drewna, dobrze?
Mężczyzna kiwa głową i odchodzi trochę, będąc na widoku zaczyna zbierać gałęzie i patyki. Natomiast ja zaczynam badać jak bardzo i czy w ogóle zranione jest zwierzę. Zaczynam rękoma odginać korzenie, aczkolwiek Rawista nie chce sama z siebie wyciągnąć uwięzionej części ciała ze szpary.
— Nie chce cię pośpieszać, ale nie mam trzeciej ręki żeby cię wyciągnąć — mówię żartobliwie.
Natomiast zwierzę prycha, jakby obrażone. Przewracam oczami i nogą próbuję przytrzymać jedną z części korzenia, nic z tego. Dalej przytrzymując przeszkodę rękoma myślę nad dalszym planem działania. Podnoszę głowę do góry, a mój wzrok krzyżuje się z tym Ezarela.
Elf bez słowa nachyla się nade mną i kładzie dłonie na nodze zwierzęcia. Wyciąga ją powoli z potrzasku, a następnie kładzie na ziemi. W końcu puszczam naturalną pułapkę i patrzę na swoje ręce. Widząc jak się zaczerwieniły zdaje sobie sprawę ile siły musiałem użyć. Wycieram je o siebie i podchodzę bliżej Rawisty oglądam, jeszcze przed chwilą zatrzaśnięte, miejsce i nie widzę zbyt poważnych ran. Jednak powinna odpocząć do rana.
Odchodzę w stronę kupki gałązek. Przyglądam im się i sprawdzam, czy żadna nie jest mokra od chociażby mchu. Na całe szczęście wszystkie się nadają.
— Tyle wystarczy...
— Chase — patrzy na mnie.
— Tyle wystarczy, Chase. Jeśli możesz to zacznij je układać, a ja pójdę po kamienie.
Nie zwracając zbytnio uwagi na jego miny udaję się zebrać parę kamieni. Zgaduję, że również chciał poznać moje imię. Prycham cicho pod nosem podnosząc potrzebne mi rzeczy.
Lepiej niech go to nie interesuje. Nie jadę na tę misję żeby poznawać kolegów.
Układam kamienie na około stosu patyków i siadam z boku. Rozciągam się i spoglądam w niebo. Obok mnie nagle słyszę szmer. Ezarel siada niedaleko mnie, a Chase patrzy krzywo na nasze ognisko.
— Jak je rozpalimy? — patrzy na nas.
Już zmęczony wyciągam rękę w stronę naszej niepalącej się bazy. Dzięki swojej mocy rzucam w nią piorunem, a gałęzie zaczynają się palić. Następnie przemieniam się w lisa i odwracam do nich tyłem przy okazji zwijając w kulkę. Czując przyjemne ciepło już nie zważam na padające w około mnie słowa. Po prostu zasypiam. Trzeba odpocząć przed jutrzejszym dniem. W końcu będziemy już na miejscu.
• • •
Kiedy powóz się zatrzymuje od razu zdaje sobie sprawę, że dotarliśmy. Wysiadam z powozu i rozciągam się. Czuję jak Ezarel wysiada tuż za mną. Odchodzę trochę, by zrobić mu miejsca i dopiero wtedy dostrzegam bramę wjazdową.
Zastygam w bezruchu nie mogąc uwierzyć oczom. Nogi robią mi się jak z waty, a miliony wydarzeń przelatuje przed oczami. Żołądek nieprzyjemnie mi się zaciska, a do nas wychodzi rządzący w tej wiosce.
— Witajcie w Zamani!
Nie mogąc się powstrzymać, odchodzę trochę i wymiotuje za drzewem. Nie jestem w stanie w to uwierzyć. Znowu tu jestem.
Tutaj się urodziłem.
Tutaj nie chciałem wrócić.
Tutaj straciłem wszystko.
_____
1200
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro