Rozdział 45 [Koniec]
Szłam po szklanych schodach z nadzieją, że tym razem uda mi się porozmawiać z Newtem.
Moje serce chciało mi się wyrwać z klatki, kiedy byłam coraz bliżej sali, na której leżał.
Chciałam się ucieszyć, ale kiedy usiadłam na krześle obok, spał.
— Znowu śpisz? Śpiąca królewna. — pokiwałam głową rozbawiona. — Mógłbyś wreszcie się obudzić, kiedy przychodzę, naprawdę. — ścisnęłam jego dłoń. — Bardzo tęsknię za twoim głosem. — szepnęłam wręcz. — I oczami. Masz jedne z najpiękniejszych, jakie widziałam. W ogóle, cały jesteś piękny. To nie fair, że niektórzy ludzie wyglądają jak chodzący Photoshop.
Odwróciłam na chwilęgłowę, bo pacjent obok się poruszył.
— Dobrze, że masz wady, bo zaczęłabym się zastanawiać, czy nie jesteś wymysłem mojej wyobraźni. — zaśmiałam się. — Jesteś zazdrośnikiem, kiedy coś się dzieje, w pierwszej kolejności myślisz o sobie, czasem jesteś zbyt arogancki i inne takie, ale nadrabiasz resztą, także się zbytnio nie zamartwiaj. Zresztą, ty i przejmować się czyimś zdaniem, przecież wpadłeś w stan samouwielbienia. Rany, muszę dziwnie wyglądać, kiedy mówię do kogoś, kto śpi. — rozejrzałam się, ale nikogo tam nie było. Poza pacjentem obok, ale on też spał.
— Chciałabym już usłyszeć, że mi wybaczasz. To, że jestem czasami nieczuła, zbyt szczera, że zacofana na tle romantycznym, z deczka marudna i okropnie leniwa, wredna do szpiku kości, to że tutaj leżysz i to, że jakieś trzy miesiące temu ukradłam ci koszulkę, bo była fajna i sobie w niej śpię. — wtedy usłyszałam prychnięcie i byłam pewna, że sobie tego nie ubzdurałam.
— Velvet Loyd, myślałaś może o karierze kardiochirurga? Bo w bardzo sprytny i dokładny sposób przywłaszczyłaś sobie moje serce.
— Boże, Newt. — gdybym miała zobrazować swój stan, z każdego otworu z mojego ciała wylewałoby się tęczowe szczęście. — Mogę cię dotknąć, czy zrobię ci krzywdę? — mrugałam z przesadzoną częstotliwością.
— Możesz. — wychrypiał. Od razu rzuciłam mu się na szyję.
— Bicie twojego serca to najpiękniejsza melodia, jaka istnieje. — wyszeptałam. Jego dłoń wplątała się w moje włosy, a oddech był wyrównany. Spojrzałam mu w oczy. — Muszę ci coś powiedzieć.
— Wszystko słyszałem. — zdziwił mnie.
— I nie dałeś znaku życia? Podły jesteś! — Nie byłam zła, ale kurczę pieczone.
— Chciałem cię posłuchać, ale nie wytrzymałem, kiedy wspominałaś o koszulce. — znowu się zaśmiał. — Velvet, nie mam ci czego wybaczać, to ja powinienem prosić o wybaczenie, zachowałem się okropnie. Przepraszam, nie wiem, co mogę zrobić, żeby odkupić swoje głupie zachowanie i to, jak bardzo cię skrzywdziłem. — skrzywił się.
— Głupi jesteś, dawno ci wybaczyłam. Kiedy tylko usłyszałam ten klakson... Wciąż mam przed oczami tę scenę. — zamknęłam oczy. — I słowa, które wszyscy powtarzali. Że nie masz szans. — przełknęłam ślinę.
— Tak szybko się mnie nie pozbędziecie, złego diabli nie biorą, dlatego wróżę nam długie życie. — pocałował mnie w czoło. — Może i to nie jest Disney, ale ja wierzę w szczęśliwe zakończenia. Żeby moje takie było, musisz w nim być ty, jako moja druga połówka.
— Myślałam, że już nigdy nie zapytasz. — uśmiechnęłam się. — A mi na to duma nie pozwalała no i jestem po części tradycjonalistką.
— Co do tej Śpiącej królewny, powinnaś mnie obudzić pocałunkiem. — cmoknął z dezaprobatą.
— A co do kariery kardiochirurga, jakoś nie jestem fanką chemii i biologii. — puściłam mu oczko.
— Ostatnie o czym myślałem, zanim straciłem przytomność, to twoje słowa. Słowa, które pomogły mi przeżyć. — złapał moje dłonie.
— Kocham cię. — powtórzyłam. — Wiem to na pewno. Ty i ja tworzymy jedność. Nie chcę więcej tylko śnić, że jesteśmy dla siebie, chcę, żeby to także stało się realne. — wyznałam.
— To jest realne, bo wiesz, Velvet Loyd, tak się przypadkiem stało, że ja też cię kocham. — straciłam na moment oddech. Dwa słowa, a potrafiły zrobić z człowiekiem takie rzeczy, że nawet Michael po dragach się tak nie czuł.
— Mówimy coś jeszcze, czy możemy się zacząć całować? — zagadnęłam. Zaczął się śmiać, ale po chwili nasze usta tworzyły harmonię.
Nasze serca były harmonią, nasze dusze były nutami, które razem tworzyły perfekcyjną piosenkę. Piosenkę, która zawierała wszystko to, czego żadne z nas nie mogło powiedzieć.
Czego nie musiało, bo oboje wiedzieliśmy, co mamy na myśli. Oboje dla nas się zmieniliśmy, oboje kiedyś szukaliśmy miejsca, a znaleźliśmy je u swoich boków.
— Opiszę naszą historię i wstawię w internet, może będzie jakieś zainteresowanie. — powiedziałam do niego.
— Nie rób tego, nie kompromituj mnie. — śmiał się perliście. — Chyba, że pozmieniasz imiona.
— Jakie imiona? — do sali wbiła Patricia, Lydia, Isabelle i Harry. Machnęłam tylko lekceważąco dłonią, bo nie chciało mi się powtarzać.
— Przyniosłam ci naleśniki, bo ci smakowały. — powiedziała Izzy i podała mu pudełko.
— Od nas świeżutkie martwe płody, oczywiście. — odparła Lydia, wręczając mu żelki w kształcie płodów.
Nawet nie chciałam wiedzieć, skąd to mieli.
— A ja ofiaruję ci moje towarzystwo, bo nie chciałam cię przekupywać. — stwierdziła Patricia.
— Po prostu zapomniała. — wtrącił Harry.
— Wcale nie, ja myślę niematerialnie, Raphael mnie tego nauczył!
— Jasne...
— Mnie Sebastian nauczył jeść na czas kebaby i poznał z fajnym chłopakiem. Kyle ma na imię, cudowne oczy i super włosy!
— Co za Kyle znowu? — zagadnął Harry.
— Noo taki jeden, były mojej kuzynki, ale dam radę, wierzę w siebie.
— Ja też w siebie wierzę, bo zostałam zaproszona na oglądanie filmów do Raphaela. — zawiadomiła z uśmiechem Patricia.
— Ładna pogoda, nieprawdaż? — zapytała Lydia. Padał deszcz od rana, ale rozumiałam jej intencje.
— A ja mogę ci zaoferować to, co do tej pory miałaś. — Newt pocałował moją dłoń.
— To ja powinnam ci coś zaoferować.
— Wybaczyłaś mi, to mi wystarczy, więc pozwól, że to jednak jak ci coś zaoferuję.
— Koszulkę?
— Moją miłość.
Miłość, którą znalazłam Za ścianą.
KONIEC.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro