Rozdział 19
HARRY
Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że na świecie istnieją osoby, które naprawdę nie odzywają się w towarzystwie osób, z którymi się dobrze nie znają, zacząłbym się śmiać do rozpuku i szydzić z tej osoby.
Tymczasem takie osoby istniały.
I jedną z nich była Lydia.
Krążyliśmy od trzydziestu minut po okolicach mostu, ale były to ciche minuty.
Przynajmniej z jej strony, bo na nic nie odpowiadała.
Potwornie mi się nudziło, gdyż byłem człowiekiem, który uwielbiał rozmawiać.
Wtedy przypomniałem sobie, jak świetną rozmówczynią jest Velvet, której nie było, a my nie mogliśmy jej znaleźć.
Jeżeli to jest zemsta za mój wybryk, to ci się udało.
— Raczej się nie utopiła. — stwierdziłem, co zabrzmiało trochę lekceważąco.
Znów zero reakcji.
Postanowiłem zmienić taktykę.
— Wyjątkowo słonecznie jak na Londyn, też to zauważyłaś? — zerknąłem na nią, a ona spojrzała na mnie miną typu „jesteś debilem?".
— Jest praktycznie noc. — odparła z grymasem i znów patrzyła przed siebie.
— Oh, no daj spokój. Przecież nie będę prowadził monologu przez ten cały czas. — wywróciłem oczami.
— Ja cię nie zmuszałam, żebyś ze mną szedł. — wzruszyła ramionami. — A poza tym, mamy określony cel, którym jest znalezienie Velvet. Rozmowa jest zbędna.
— To, że jej szukamy, nie znaczy, że nie możemy czerpać z tego grama przyjemności. Izzy poszła na kebaba! — wyrzuciłem ręce w górę.
— Jeżeli jeszcze nie zauważyłeś, ja nie jestem Izzy. — zadarła głowę i rzuciła mi piorunujące spojrzenie.
— Nie mogłem tego zauważać, ponieważ nie dałaś mi szansy tego zrobić. Rozmawiaj ze mną, proszę. — złożyłem dłonie tak, jak do modlitwy.
— Raczej nie mamy wspólnych tematów. — zbyła mnie i skręciła w lewo. Dogoniłem ją, dodając sobie w duchu otuchy.
O nie, nie poddam się.
— Więc podyskutujmy, wymieńmy poglądy, pożartujmy, cokolwiek. Powiedz coś. — jęknąłem.
— Coś. — uśmiechnęła się statystycznie.
Nie wiem, czy to ona nauczyła się tego od Velvet, czy Velvet od niej, ale był to idealny ton ironii.
— Ależ ty jesteś zabawna. — pokręciłem głową.
- Zawsze. — odrzuciła do tyłu długie blond włosy i znowu przyspieszyła.
— Wiesz co. — podbiegłem do niej. — Z boku to wygląda jak romantyczny spacer pod gwiazdami, ludzie muszą uważać, że jesteśmy uroczy.
— Emm, szczerze wątpię.
— A, dobra. Trzeba stworzyć pozory. — bez namysłu złapałem ją za rękę.
— Co jest z tobą nie tak? — zmarszczyła czoło i wyrwała się z mojego uścisku.
— Możesz przestać być taka... Taka z kijem w dupie? — zapytałem wprost. Zauważyłem wtedy w jej oku błysk.
— Może ja lubię mieć kij w dupie? Nie pomyślałeś o tym? — wydęła usta.
— Okay. — pstryknąłem palcami. — To mi się podoba.
— Kij W dupie ci się podoba? — założyła ręce na krzyż.
— Dokładnie, chyba jednak mamy wspólny temat. Dendrofilia. — przejechałem dłonią w powietrzu, jakby przedstawiając to słowo.
Parsknęła pod nosem, ale przynajmniej udało mi się ją rozbawić.
— Od czego zaczynałaś? Ja od dziupli w klonach. — włożyłem ręce do kieszeni, ale po chwili je wyjąłem, aby bawić się szelkami.
— Miałam wtyki u bobrów, podrzucały mi jakieś kłody czasami. — to wpłynęło z jej ust tak swobodnie, że nawet się ucieszyłem.
— Swego czasu trzymałem owady w słoikach, w...
— Formalinie? — zerknęła na mnie.
— Tak, dokładnie. Skąd wiedziałaś?
— W piwnicy mam w niej martwe płody. — powiedziała poważnym tonem i skierowała swój wzrok na jakieś drzewo bliski nas.
— Widzę, że zapęd niepohamowany. — rzekłem rozbawiony i poszedłem za nią do drzewa.
Mój dobry humor jednak szybko minął, kiedy okazało się, że to wiadomość od Velvet jest do niego przypięta.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro